Z roku na rok coraz smutniej mi się robi w dniu rocznicy wybuchu powstania warszawskiego. Nie dlatego, że jakoś głębiej to wszystko przeżywam. Też nie dlatego, że coraz więcej wiem o tragediach, które wówczas się wydarzyły. Powodem jest to, że coraz trudniej mi identyfikować się ze sposobem, w jaki to święto jest obchodzone.

powstanie warszawskie

Pamiętam, jeszcze kilka lat temu, gdy o godz. 17.00 wyły syreny, zatrzymywałem się na chwilę w miejscu, w którym akurat byłem. Zwykle w drodze z pracy do domu. Osoby w pobliżu robiły to samo, albo i nie. Niektóre samochody zatrzymywały się. Była chwila wewnętrznej ciszy, refleksji, każdy sobie to po swojemu przeżywał. Ja wyobrażałem sobie, co czuli ludzie, dla których dźwięk syren w mieście oznaczał zbliżający się nalot bombowców.  I myślałem, że dziś przecież w wielu miejscach na świecie ludzie nadal drżą w obliczu tego dźwięku. Czułem przez chwilę ten strach, przechodził mnie dreszcz – że np. nie wrócę dziś szczęśliwie do domu, tylko będę musiał chronić się w jakiejś najbliższej piwnicy, że może nie zobaczę już bliskich, choć rano normalnie wstałem do roboty. Dziś  mam telefon w kieszeni, mógłbym zadzwonić, uprzedzić, że coś się złego dzieje, ostrzec innych. A wtedy? Nikt nie mógł nic przekazać. Wyszedł i nie wrócił. I nigdy go już nie zobaczyli. Gdy w 2013 roku pisałem książkę „Wola. Ludzie i historie”, rozmawiałem z wieloma świadkami tamtych dni, głównie cywilami. Z tych rozmów najbardziej zapamiętałem strach. Oni się bali. Okrutnie. Aż prosili żołnierzy – nie róbcie tego powstania, przecież wszystkich nas pozabijają. I tak się stało. Wojna jest straszna, nie ma w niej żadnego piękna.

Takie myśli kumulowały się we mnie w tę symboliczną godzinę.

Przeżywałem to, i stąd też brał się mój szacunek do ludzi, których los skazał na takie doświadczenia. To też powodowało, że nigdy nie rozważałem, czy powstanie było słuszne, czy nie – ono po prostu się wydarzyło i tylko to możemy brać dziś pod uwagę.

W ostatnich latach okazało się jednak, że w godzinę „W” wypada (a nawet trzeba) być w pewnych miejscach – na rondzie Dmowskiego, pod pomnikiem powstania. Na facebooku mnożą się posty typu „ja dziś jestem na rondzie obowiązkowo z całą rodziną”. Czuję presję – jeśli mnie tam nie będzie, to znaczy, że nie przeżywam, nie szanuję, nie jestem prawdziwym warszawiakiem. Nad wspomnianym rondem krążą już helikoptery TVN-u – musi być przecież relacja na żywo.

Nawet bym poszedł na to nieszczęsne rondo, bo nie mam nic przeciw zbiorowemu obchodzeniu uroczystości, ale… no właśnie. Coś się stało z tamtą ciszą, którą pamiętam jeszcze sprzed kilku lat. Nie jest tak, że ludzie zamierają w ciszy, przerwanej wyłącznie złowrogim dźwiękiem syren.

Słychać za to krzyki, płoną race i wybuchają petardy. „Cześć-i-chwała! Bo-ha-terom!” brzmi jak stadionowy wrzask. Flagi, niektóre z symbolami nazistowskimi (!). Kibicowskie szaliki. Mnóstwo rąk z komórkami w górze – bo trzeba to nagrać i wrzucić na youtuba, że byłem i uczciłem powstanie. Ci, co się nie zatrzymują, zbierają miażdżące spojrzenia. Prawdziwy warszawiak przecież by stanął, to muszą być jakieś wieśniaki. Słoiki! Najgłośniejsi są tacy, na widok których przeszedłbym na drugą stronę ulicy. Z boku ustawili się handlarze: na kramach są flagi, znaczki, koszulki z powstańczą kotwicą w przeróżnych mutacjach. I pełno telewizyjnych reporterów, którzy filmują to show. Czy ktoś tu jeszcze próbuje przeżyć tragedię tamtych dni? Na pewno są tacy, ale giną w dymie wszechobecnych rac.

Do tego to, co dzieje się w internetach. Dyskusje o tym, czy powstanie miało sens już dawno przestały być merytoryczne. Liczą się argumenty dotyczące pochodzenia i liczby krewnych pochowanych na Powązkach. Nieliczne głosy rozsądku giną w zalewie krzyku i hejtu. Temat powstania miesza się z dyskusjami o polityce – przecież zaraz wybory, a na powstańczych emocjach można coś zawsze ugrać. W jednym poście jest o sierpniu ’44 i o syryjskich uchodźcach, których przyjęła ostatnio Warszawa.

W telewizji widzę jakichś ludzi, którzy gwiżdżą i buczą pod pomnikiem Gloria Victis na Powązkach. Nawet nie próbuję zrozumieć, co nimi kieruje.

Wolę się z tego wycofać. W tym roku pierwszy raz o godzinie „W” byłem w domu i słuchałem sobie albumu Lao Che „Powstanie Warszawskie”, który wywołuje we mnie mnóstwo emocji, choć prawie w ogóle nie odwołuje się do pojęć honoru, świętości, chwały i ojczyzny. Mówi za to o bólu, strachu, zwyczajnym powstańczym życiu, zniszczonym mieście, płucach zgniłych od popiołu i luksusie, jakim była możliwość pochowania w trumnie, a nie w gołej ziemi.

Jarek Zuzga