U zegarmistrza w kamienicy przy Grzybowskiej 46 byłem po raz pierwszy w 2005 roku. Wcześniej interesowała mnie ta kamienica, jedyna ocalała po tej stronie ulicy, stojąca samotnie wśród bloków Żelaznej Bramy. Bareja tu kręcił film „Poszukiwany, poszukiwana”, na zdjęciach ulica ma jeszcze bruk. Kiedyś wypatrzyłem na wschodniej elewacji domu krzyż – taki zwykły, drewniany, powieszony na wysokości 1 piętra. Wyglądał na bardzo stary, ale nie chciało mi się wierzyć, żeby wisiał tak od przedwojny. Nie przetrwałby. Wtedy właśnie zapukałem do zegarmistrzowskiego zakładu na parterze, żeby zapytać, skąd ten krzyż. Zegarmistrz – wysoki, starszy pan – na pierwszy rzut oka nie wyglądał na sympatyczną osobę. „A to pijaczki zawiesili” – powiedział patrząc na mnie spode łba.
Zakład, w którym się znalazłem, wyglądał trochę jak z filmu. Bardzo wysokie ściany, pokryte sadzą do tego stopnia, że na wysokości głowy były już czarne, kilka regałów i szklanych gablot z tykającymi zegarami zasypanymi kurzem, jakby tak stały od dziesięcioleci. Z tyłu pomieszczenia wisiała wielka terma, też w czarnym kolorze, z hydrauliką na pewno przedwojenną. Mrocznie było. Sporo zegarów leżało zwalonych na podłodze, częściowo rozkręconych. Gdyby nie tabliczka z napisem „wymiana baterii”, pomyślałbym, że przeniosło mnie w czasie o jakieś sto lat wstecz. Podziękowałem za informację, wyszedłem, ale już wiedziałem, że wrócę.
Trzeba było tylko znaleźć pretekst. W domu odszukałem stary zegarek, na którym mi kompletnie nie zależało, ale że był zepsuty, postanowiłem go zanieść na Grzybowską i tym razem dłużej porozmawiać z zegarmistrzem. Gdy przyszedłem, wziął go bez większego entuzjazmu do ręki i od razu powiedział – „trzeba wymienić szybkę. Mam ładne szybki. I nowy łańcuch trzeba dać” (był to zegarek z rodzaju kieszonkowych). Chce ze mnie zedrzeć – pomyślałem – ale w sumie co mi tam. Może ma mało klientów? Ile może kosztować łańcuszek. Zgodziłem się na wszystko i przy okazji zauważyłem, że rzemieślnik z trudem porusza jedną ręką. A w tym zawodzie paraliż ręki to chyba katastrofa? Ale nie zraziłem się, zleciłem naprawę i zaczęliśmy rozmawiać. To znaczy – ja pytałem, on niechętnie odpowiadał, ale widziałem w jego oczach znajome zdziwienie. To spojrzenie z cyklu – czemu się interesujesz mną, skoro nikt się nie interesuje?
Był człowiekiem rozczarowanym życiem. Urodził się i wychował w Warszawie, na Pradze. Gdzieś w okolicach Szwedzkiej. Tam chodził do szkoły. „Tam były zabawy!” – wspominał. Szkoły nie zdążył ukończyć, bo zaczęła się wojna. Los rzucił go do obozu (nie pamiętam niestety którego). Tam – opowiedział – rozstrzelali wszystkich jego towarzyszy (z transportu zapewne), a jemu darowali życie. Dlaczego? A bo znał się na zegarkach. Może nie jakoś dobrze, ale Niemcy go oszczędzili. Od tej pory naprawiał czasomierze ze swastyką. Dzięki temu przeżył. Ale niestety – z niesprawną ręką. Jeden z Niemców w obozie uderzył go kijem w kręgosłup. Musiał mocno walnąć, uszkodził jakiś nerw i dłoń pozostała na zawsze niesprawna.
Widział wiele, ale nie chciał mi opowiadać, bo – jak mówił – nie uwierzyłbym, a poza tym nie chciał do tego wracać. W każdym razie to, co widział, spowodowało, że mocno był zgorzkniały i rozczarowany życiem. Nie lubił prawie nikogo. Klął na Niemców, Żydów, Rosjan, ale też biznesmenów, polityków i masonów. Gdy spytałem go o losy kamienicy powiedział – „zburzą! Pewnie, że zburzą! Wszystko tu zburzą, żeby do hotelu (miał na myśli budowany wówczas Hilton) łatwiej było dojechać, Grzybowską poszerzą. A wiesz pan kto mieszka w tym domu? Człowiek, który walczył w bitwie o Anglię! I nikt go nie pamięta, nikogo to nie obchodzi!”. Tak mi mówił, jeszcze parę razy powtarzał, bo odwiedziłem go ponownie. Za każdym razem znajdował też nową usterkę w moim zegarku, i powiadał coś w stylu „no wysupłaj pan jeszcze trochę grosza z tego portfela, nie bądź pan sknera”. W końcu na Pradze wychowany – uśmiechałem się w myślach.
Żeby było ciekawiej, ilekroć u niego byłem, nie widziałem żadnego klienta. Chyba byłem jedyny. A przecież w gablotach pełno było zegarów. Gdy go o to zapytałem powiedział: „patrz panie na te wszystkie zegary. Ludzie poprzynosili mi, i nie poodbierali. A ja naprawiałem przecież. Niektóre stoją u mnie 40 lat. Teraz już nic nie przyjmę bez opłaty z góry”. Sugerowałem, żeby sprzedał je wszystkie na Kole, ale jakoś nie podchwycił. Chyba nie zależało mu już.
Polubiłem tego wolskiego zegarmistrza. Pod pozorem naprawy byłem u niego jeszcze kilka razy. W ciepłe dni lubił stać przed witryną i rozmawiać z którymś z sąsiadów. Ile razy go mijałem przejeżdżając obok samochodem, tyle razy wyobrażałem sobie, że pewnie znowu klnie na czym świat stoi na wszystkich wokół. Nie przeszkadzało mi to, nie próbowałem go przekonywać, że nie wszyscy są tacy źli. W pewnym sensie zrozumiałem, czemu taki jest. I pewny byłem, że pod tą szorstką powierzchownością kryła się poczciwa warszawska dusza. Chciałem zrobić zdjęcia w środku, jak pracuje, ale zrezygnowałem. Jakoś nie chciałem, żeby poczuł się jak eksponat muzealny. Odpuściłem.
Jakieś 3 lata później na drzwiach zakładu pojawiła się niemrawa, pożółkła karteczka, że „zamknięte z powodu choroby”.
A po jakimś czasie doklejono ogłoszenie, że dzielnica wystawia lokal na wynajem. Któregoś dnia znikły wszystkie zegary i szyld. Potem wymieniono drewnianą oryginalną witrynę na plastikową, odmalowano też wnętrze na biało. Znikł też krzyż z elewacji, ten od „pijaczków”. Uświadomiłem sobie, że nawet nie znałem imienia zegarmistrza.
Dziś w tym miejscu jest kebab.
Tekst i zdjęcia: Jarek Zuzga
A zdjęcie Jacka Zuzgi, przedstawiające wschodnią ścianę kamienicy z szyldem zegarmistrza z lewej a krzyżem z prawej znalazło się w najnowszej książce o Norwidzie (Jan Falkowski, Gladiator Prawdy. Norwid – poeta naszych czasów, Oficyna Wydawnica Volumen, Warszawa 2018) i bardzo tam pasuje.
To był mòj dziadek. On był w Oswiecimie, Gross Rosen i Buchenwaldzie. Zmarł na serce.
Nazywał się Jan Witkowski.
W latach 70. w tej kamienicy był zakład szewski:) teraz ostał się tylko obskurny kebab, wiele mieszkan pustych… obawiam się, że już jakiś pazerny deweloper z pcimia górnego, który ma w dupie warszawskie ostańce, ostrzy sobie zęby na atrakcyjny plac…
Może tak być, kiedyś słyszeliśmy, że Grzybowska ma plan poszerzenia… Ale jakby co będziemy walczyć o ten dom!
Byłem u tego zegarmistrza kiedyś i naprawił mi zegarek którego nikt inny nie potrafił. Opowiadał mi o obozie jak naprawial zegary z zestrzelonych niemieckich samolotów. Firmy Braitling bodajże. Też na mnie zrobił duże wrażenie ten człowiek słuchałem go z podziwem i nie chciałem wychodzić.
Bardzo dobrze, przejmująco napisane. Powinieneś więcej pisać i publikować.
Ten pan był w Oświęcimiu. Pokazywał mi numer na ręce. W zakładzie były duże zdjęcia z gołymi paniami. Przyniosłem mu kiedyś do naprawy stary budzik radziecki, pamiątkę mojej żony. Kilka razy przychodziłem do niego w tej sprawie i brakowało mu jakiejś części. Kazał mi przyjść następnym razem. Potem pojawiła się kartka o chorobie. Później znowu przyszedłem i sąsiedzi powiedzieli mi, że ten pan już trochę wydobrzał i że żona go do zakładu przyprowadziła, ale upadł i chyba jest w szpitalu. Ta kartka długo wisiała. A potem ktoś usunął ze sklepu te wszystkie zegary, części. Tak, ten pan był zgorzkniały. I klął. Robił przy tym wrażenie, że ma lekką szajbę. Ale czułem, że jest dobry. Też mi żal, że nie znam jego nazwiska.
On był niesamowity, tak samo wnętrze. Najlepszy dowód, że stał się inspiracją do opowiadania. Byłam u niego ze trzy razy i kilku osobom też go opisywałam (ustnie:) .
Oprócz tego, że wysoki z kręconymi włosami i w fartuchu zapamiętałam jeszcze wyraziste niebieskie oczy oraz wesołość! A z wnętrza to, że na gęsto wypełniały je zegary oraz gołe baby, jakoś tak na przemian skomponowane, fotka, zegar, fotka, zegar, cycki, tarcza…piękny kolaż. Z wielką przyjemnością przeczytałam tu o Nim, dzięki.
Fajnie mi się czytało – tym bardziej, że jakby „otarłem się” o tamto miejsce, a pamiątką po tamtym zdarzeniu jest zrobiona parę lat temu przeze mnie fotka tego (ukradzionego później) krzyża na ścianie kamienicy.
Taki lajf: stara Warszawa wymiera – dosłownie: i ludzie, i obiekty…
Na Grzybowskiej przed Towarową, po lewej stronie idąc od Żelaznej był (może jeszcze jest) fryzjer, mam niesamowite wspomnienie, jakieś 20 lat temu wpadliśmy z kolegą na pomysł obcięcia się na „zero”. Wchodzimy siedzi 2 panów, już wtedy po 60 na stoliku flaszka, mówimy po co przyszliśmy, słyszymy „siadać” a gość wstaje od stolika i bierze w rękę brzytwę…, nikt nie uciekł, nikt nie ucierpiał poza matkami które jak zobaczyły nasze fryzury wpadły w spazmy i szlochy 🙂
Stara Warsiawa odchodzi, ale będzie żyła dotąd dopóki o niej pamiętamy, więcej takich opowiadań, stron, zdjęć…
Takie opowiadanie uświadamia coś, o czym wielu ludzi nie myśli codziennie – miasto, w którym żyjemy było tu od dawna i ma swoją historię, należy mu się szacunek, a na pewno takim ludziom jak Pan Zegarmistrz. Dzięki za dobrą historię. Pozdrawiam.
Fachowcy dawni odchodzą. Znałem Pana zegarmistrza. Zawsze obrany w niebieski fartuch. Miał, co dobrze pamiętam białe, kręcone bujne włosy. Witał się zawsze podając mi swoją zimną dłoń. Reperował mój przedwojenny budzik. Naprawiał i opowiadał o sobie. Klął na czem świat stoi ale też ciekawie rozprawiał o dawnej Warszawie, o swojej młodości, fabryce mydła Schicht przy Szwedzkiej. Był byłym więźniem Oświęcimia. Pokazywał mi wytatuowany na przedramieniu nr. obozowy. Fach zegarmistrza zdobył już przed wojną. Dzięki temu może ocalił swoje życie…jako fachowiec od zegarów wymontowywał z…samolotów instrumenty pokładowe z kokpitów. Zegarek naprawiłem i niestety nie spotykałem się już z Zegarmistrzem. Potem zauważyłem wyblakłą kartkę informującą o zamknięciu z powodu choroby. Dziś w miejscu drewnianej witryny paskudne sztampowe okna i drzwi baru z kebabem. Pan Zegarmistrz prawdopodobnie nie żyje. Ja też nie pomnę jak się nazywał.
Odchodzą fachowcy tamtej Warszawy. Nieopodal przy żelaznej ul mieścił się zakład fryzjerski – usługi swoje świadczył tam Pan Wojtek. Miał charakterystyczny tembr głosu. Może ktoś go pamięta? Stylowe wnętrze zakładu przypominało przedwojenne. Fryzjer nie był wiekowy. Posługiwał się sprawnie brzytwą. Miał ok 70 lat. Chętnie jednak rozmawiał z klientami. Chodziłem do niego w latach 1999 – 2005. W miejscu jego zakładu fryzjerskiego przed wojną mieściło się małe kino. Ze dwa lata temu przechodząc ul. Żelazną dostrzegłem zupełnie inną witrynę. Znów plastiki i aluminium. Stare drzwi i okna zniknęły. Fryzjer umarł przedwcześnie.
Na Pradze przy ul. Białostockiej kilka lat temu pracował jeszcze wiekowy fryzjer – Pan Ryszard. Miałem przyjemność się strzyc u niego. Nagrałem kamerą nawet jego wspomnienia. Terminował w zakładzie przy ul. Środkowej w 1943r. Przeszedł na emeryturę. Nie wiem czy żyje jeszcze.
Przy ul. 11go listopada prowadzi swój warsztat szewski słynny pragski szewc. Ma ponad 90 lat. Nie jest tani ale to dobry fachowiec. Warto u niego reperować buty.
Cudowne opowiadanie. Łapie za serce. Ja mam coś podobnego w pamięci. Wiekowy fryzjer na Miedzianej. I stały „fragment gry”. Ja: Dziś pewnie taniej, bo włosów mniej… ON: To drożej , bo trudniej znaleźć… A potem niezmienna sentencja: „Bo Pan Bóg- proszę pana klienta- nierówno dzieli losy , Jednemu daje rozum, a drugiemu włosy…” Pozdrawiam.
Pamiętam takiego zegarmistrza w pawilonie Kasprzaka róg Skierniewickiej. Regulował mój sikorek na takiej śmiesznej maszynie … ale to było ze 20 lat temu 😉 Ze 2-3 lata temu byłem u fryzjera na Żelaznej … Mały zakładzik prowadzony przez starszego pana. Padłem na szybko (jak zwykle na jeża). A tu zaskoczenie … żadnej maszynki tylko nożyczki i grzebyk. Pełna perfekcja ruchów. Istna finezja … Byłem oczarowany! Podziękowałem pięknie i powiedziałem, że był to dla mnie zaszczyt. Żal starych artystów ….