Ballada o wolskim murze – opowiadanie

lis 25, 2022

Nasze podwórko dzielił mur. Tamta część była większa, za to u nas rosło drzewo, okazały kasztanowiec. Dzięki niemu łatwo było wspiąć się na murek, żeby z góry popatrzeć na świat albo podejrzeć, co się dzieje u sąsiadów. Po drzewie wchodził też na górę nasz podwórkowy kocur, diabelsko czarny, z nadszarpniętym uchem, wołaliśmy go Czort. Przesiadywał tam całymi dniami, spoglądając na nas z wyższością. 

Gdy graliśmy w piłkę, na murek wspinał się z trudem gruby Antoś, i stamtąd jednocześnie sędziował i komentował spotkanie. Nasz stróż, pan Edzio, na wyraźną prośbę rodziców, zabraniał nam wchodzić na mur. “Jeszcze raz złapię, to nogi z d.. powyrywam!” – krzyczał, a echo niosło się po ostatnie piętro kamienicy. Miał trochę racji, wszyscy pamiętali historię nieszczęsnego Władzia spod trójki, który popisując się przed Halinką, biegał wzdłuż muru po jego zwieńczeniu, dopóki nie spadł i nie rozbił sobie głowy. Potem trzy tygodnie z domu nie wychodził. Oczywiście ta historia nie powstrzymała nas przed dalszymi zabawami na murze, co powodowało kolejne kontuzje, choć na ogół już nie tak groźne. 

Największą atrakcją i zarazem wyzwaniem było przejść na drugie podwórko, tak, żeby nie zauważył tego ani nasz, ani tamtejszy stróż (który krzyczał równie głośno). A potem wrócić ulicą, przez otwarte za dnia bramy, uciekając spod czujnych oczu sklepikarzy, którzy stojąc w drzwiach swoich przybytków pilnowali, żebyśmy im po drodze czegoś z kramu nie zwędzili. 

Miał też mur swoje sekrety. Kiedyś wykruszyła się zaprawa przy jednej z cegieł, czemu pomógł nieco nożyk wspomnianego już Władzia (mieć własny nożyk w tamtych czasach to było coś). I jak się ta zaprawa wykruszyła, to i cegłę szło wyjąc, co też uczyniliśmy. Potem młotkiem i dłutem podkradzionym z komórki pana Edzia tak ją ukruszyliśmy, że zostało tylko lico, którym zasłanialiśmy wyrwę w murze. Tym samym zyskaliśmy skrytkę, o której dorośli nic nie wiedzieli. Chowaliśmy w niej różne skarby, np. kolorowe etykietki od butelek po piwie, albo liściki, w których informowaliśmy się nawzajem o datach naszych potajemnych spotkań w piwnicy. Raz jak szedłem z ojcem na wyrwanie zęba, zostawiłem tam kolegom list pożegnalny, byłem bowiem pewny, że żywy już nie wrócę. 

Zimą zwieńczenie muru przykrywało się grubą śnieżną kołdrą. Kocur Czort przenosił się wtedy do piwnicy, do kotłowni, gdzie miał stary fotel, na którym wylegiwał się w oczekiwaniu cieplejszych dni. Czasem rzucaliśmy na ślepo śnieżkami na to drugie podwórko, co kończyło się różnie – albo tamtejsze dzieci podejmowały walkę, albo ktoś dorosły się wściekał, rzucając w naszą stronę bynajmniej nie śnieg, lecz przekleństwa. Dzieciaki z sąsiedztwa też lubiły bawić się przy (albo na) murze, choć nie mieli u siebie drzewa i było im trudniej wejść na szczyt.

Lubiliśmy nasz mur. Był dla nas jak plac zabaw, albo jak stary dobry kumpel. Był azylem, który nas chronił i absorbował jednocześnie. Dzielił podwórko, ale nas integrował. Inspirował. Wymyśliliśmy przy nim  (pod nim, na nim) mnóstwo zabaw. Wchłaniał nasz pot, łzy, a nierzadko nawet i krew. 

A potem wybuchła wojna, i wszystko się zmieniło. Rzadziej bawiliśmy się przy murku, rodzice nie puszczali nas tak często na dwór bez opieki. Któregoś dnia pod murem stanął wóz konny, a jacyś mężczyźni zaczęli znosić do niego meble z mieszkania naszego kolegi Arona. On sam siedział smutny na szczycie sterty toreb, walizek i mebli, i poinformował nas, że wyprowadzają się całą rodziną do innej dzielnicy. Tylko na jakiś czas, i potem mają wrócić. Ale nie wrócili. Po latach dowiedziałem się, że pojechali do getta, a potem zagazowano ich wszystkich w oświęcimskim obozie. 

Gdy wybuchło powstanie, jak większość mieszkańców naszej kamienicy schowaliśmy się w piwnicy i stamtąd nasłuchiwaliśmy eksplozji “krów” – ciężkich pocisków, którymi Niemcy ostrzeliwali Warszawę. Było zimno, ciemno, wilgotno i nie mieliśmy za bardzo co jeść. Baliśmy się. Od czasu do czasu ktoś wychodził na zewnątrz po wodę i jedzenie. Zawsze był strach, czy wróci. Piwnica była częścią powstańczego szlaku, w ścianie wykuto przejście z sąsiedniego domu, żołnierze rozebrali też fragment naszego muru. Nie wiem, jak długo siedzieliśmy w ciemnościach, chyba kilka dni, ale w końcu wyszliśmy z piwnicy. W naszym domu płonęło poddasze, dużo gorzej wyglądała sąsiednia kamienica, której frontowa oficyna legła całkowicie w gruzach. Po podwórzu kręcili się, coś wykrzykując, niemieccy żołnierze. Podbiegłem ukradkiem do muru, do naszej skrytki, w której nadal leżały białe błyszczące kamyczki, przywiezione onegdaj przez Halinkę z wycieczki nad morze. Chwyciłem je w garść i upchnąłem głęboko w kieszeń. Jeden z nich mam do dziś.

Niemcy ustawili nas pod murem (naszym murem!), po czym wyprowadzili na ulicę i – w końcu, po długim marszu – trafiliśmy gdzieś za miasto. Po drodze dołączały kolejne grupy z wypalonych sąsiednich kamienic i podwórek. Pamiętam, że na nasz widok jakiś niemiecki oficer krzyknął coś, czego wtedy nie zrozumiałem, ale mama wytłumaczyła mi później, że zdziwiony zawołał: “to tyle was jeszcze ocalało w tych gruzach?”.

Opuściliśmy Warszawę, nasze kochane miasto. Przez jakiś czas mieszaliśmy w szopie u dalekich krewnych mamy, gdzieś w okolicy Milanówka, ale mama w końcu powiedziała, że czas wracać.

I wróciliśmy. Naszego miasta, naszej okolicy, nie można było już rozpoznać. Wokół było pełno gruzu, dymu i lejów po bombach. Nasz dom wprawdzie stał, ale samotnie, przylegające do niego z obu stron kamienice już nie istniały. Ocalał za to mur, choć był jakiś taki inny, obcy, groźny. A może to my byliśmy już inni?  Pamiętam, że stała pod nim para butów, równo, obok siebie, jakby ktoś za chwilę miał po nią wrócić. 

Potem, stopniowo, wracali niektórzy lokatorzy kamienicy. Pojawili się też jacyś nowi, zajęli m.in, mieszkanie po rodzinie Arona. Kot Czort przepadł, nigdy już potem go nie widziałem.

Dziś, poza mną, nie żyje już nikt, kto dzieciństwo spędził przy podwórkowym murze koło kamienicy na warszawskiej Woli. Tylko ja mogę o nim opowiedzieć, ale czy kogoś to obchodzi? To tylko trochę cegieł, które dziś niczemu nie służą, a nawet przeszkadzają, bo – jak słyszałem – grożą zawaleniem. Dziurę po powstańczym szlaku zamurowano i chyba tylko ja jeden wiem, jaką pełniła funkcję. Mur sczerniał, zarósł bluszczem, i faktycznie sporo się przechylił. Nie mogę sobie przypomnieć, w którym miejscu była nasza skrytka, być może ją też zaszpachlowano. Nie ma też naszego kasztanowca, częściowo spalony w powstaniu konał powoli przez kilka lat, aż został ostatecznie wycięty. Kamienicy z sąsiedniego podwórka nie odbudowano, jest tam teraz dziki parking, a dalej stoją bloki. No i nie ma dzieci, to znaczy nie bawią się przy murze, jak żeśmy to kiedyś czynili. Pewnie mają ciekawsze zajęcia. 

Tekst i zdjęcie: Jarek Zuzga
* opowiadanie jest fikcją literacką, choć może nie w całości…