„Joli Bord 33” to knajpka, która jest pewnie dobrze znana Żoliborzanom, ale może niekoniecznie mieszkańcom innych dzielnic. Ja trafiłam tam pewnego majowego, deszczowego wieczoru, kiedy w powietrzu unosił się zapach bzu, a zieleń kasztanowców była najbujniejsza. Już od wejścia to miejsca podbiło moje serce, bo ma piękne, wielkie witryny, wypełnia je ciepłe światło i co najważniejsze unoszą się w nim smakowite zapachy. Niewielki lokal znajduje się trochę na uboczu, przy ulicy Potockiej 33. Wnętrze utrzymane jest w klimacie, który dobrze znamy z innych stołecznych lokali. Są więc białe kafle typu metro, czerwień cegieł, industrialne lampy, ale tu ważne są detale, dzięki którym „Joli Bord 33” nie jest tylko kolejną hipsterską miejscówką. Na półkach przy barze panoszą się kolorowe kubeczki, filiżanki, pudełka i pudełeczka, wszędzie stoją kwiaty a świeże zioła wychylają się z doniczek. Panuje pozorny bałagan, który tworzy przytulną, domową atmosferę.

 

20150506_210930

IMG_20150507_090253

IMG_20150506_235632

IMG_20150507_090204

Restauracja cieszy się dużą popularnością (co zawsze jest dobrym znakiem), prawie wszystkie stoliki były zajęte, mimo że odwiedziliśmy ją w środku tygodnia. O dobry nastrój dba miła obsługa. I co najważniejsze jedzenie jest naprawdę pyszne. Oczywiście nie mieliśmy okazji spróbować wszystkich potraw, ale przekąskę i danie główne zjedliśmy do ostatniego okruszka czy raczej kluseczki. Serwowane porcje są solidne, dzięki czemu przystawka Pita Love (hummus, pasta oliwkowa, pasta serowa) wystarczyła dla dwóch osób. Na danie główne zamówiliśmy Love me tender, czyli spaghetti z krewetkami, czosnkiem, miodem i chilli, niebo w gębie. Wszystkie potrawy są dobrze doprawione i nieprzekombinowane, to smaczne, świeże, proste jedzenie. Ceny jak na warszawskie realia są przystępne, zwłaszcza w zestawieniu z porcjami. Najedliśmy się jak bąki i w doskonałych nastrojach opuściliśmy lokal, serdecznie żegnani przez obsługę. Jestem pewna, że nie raz tam wrócę, bo w „Joli Bord 33” można się poczuć jakby się było u przyjaciół, a przecież przyjaciół trzeba odwiedzić raz na jakiś czas.

 

Tekst i zdjęcia: Iza Kieszek