Jelonki to typowe warszawskie osiedle z wielkiej płyty. Najstarsze bloki pochodzą z lat 70. ubiegłego wieku. W tamtych czasach osiedla projektowano jako całość, i mimo masy bezsensownych rozwiązań urbanistycznych, całość (przynajmniej na makietach) wyglądała zgrabnie – geometrycznie rozrzucone budynki tonęły wśród zieleni, alejek, pagórków, uzupełnionych ławeczkami i placami zabaw. W praktyce wyglądało to nieco inaczej, ale nie o tym chciałem pisać. Felieton ten będzie o jelonkowych kolorach.

Wychowałem się na Jelonkach, a dokładniej – w ich północnej części, ograniczonej ulicami Powstańców Śląskich, Górczewską, Lazurową i Człuchowską. Jak każdy dzieciak, miałem „swoją” część osiedla, na której czułem się jak w domu, oraz dalsze rewiry, do których zapuszczałem się rzadziej i nigdy samemu. Podział na swoje i obce na Jelonkach pokrywał się ściśle z obszarem występowania kolorów elewacji bloków. Kolory były – jak w filmie Kieślowskiego – trzy (choć nie tworzyły francuskiej flagi): brązowy, niebieski i zielony. I najważniejsze: barwy elewacji nie były, jak dziś, wynikiem stosowania farby, lecz tworzyły je miliony małych ceramicznych kafelków. Należy dodać, że nie były to kolory jednolite, tylko z danej tonacji – niebieski miał zakres od błękitu do granatu, brązowy – od jasnego piaskowego po ciemny brąz, podobnie zielony. We wszystkich trzech przypadkach uzupełnieniem był kolor czarny. Kafelki miały rozmiar ok. 2x2cm, niektóre były matowe, inne – szkliste.

Trzy kolory, które określały naszą jelonkową rzeczywistość

Trzy kolory, które określały naszą jelonkową rzeczywistość

Kafelkowa mozaika była permanentnie związana z betonową płytą, w takiej gotowej postaci przyjeżdżały one z fabryki. Czasem, choć rzadko, zdarzało się, że pojedynczy kafelek odpadł od płyty, i znalezienie takowego w trawie było dla nas – osiedlowych dzieciaków – gratką. Nosiliśmy je w kieszeniach jak skarb, błyszczały się ładnie w słońcu, wyglądały trochę jak cukierki, trochę jak szlachetne kamienie. Największym wyróżnieniem było znalezienie kafelka z „obcego” rejonu. Wymienialiśmy się z nimi jak kapslami, zakopywaliśmy pod szkiełkiem w ziemi tworząc tzw. „widoczki” (zwane też „sekretami”).

W którymś momencie dzieciństwa zorientowałem się, że nasze osiedlowe kafelki są wyjątkowe, bo większość bloków w Warszawie była wówczas po prostu szara – betonowa. A my mieliśmy kolory i to nie z byle czego zrobione. Odrobina szlachectwa w peerelowskiej rzeczywistości. Kafelki zbierałem, miałem całą kolekcję odcieni, układałem je sobie na biurku w różne wzory. Nie wiem, czy to nie dzięki nim zacząłem zauważać i doceniać wszystko, co estetyczne. Dziś jestem z zawodu projektantem graficznym – kto wie, czy nie zawdzięczam tego właśnie tym małym ceramicznym płytkom z dzieciństwa?

Największa (i najstarsza) część osiedla była brązowa, najmniejsza – niebieska. Moim regionem był brąz – i rzeczywiście – to kolor decydował, gdzie kończyła się nasza mała ojczyzna. Póki było się w „brązowej” części, było się u siebie. Wybierając się do kolegi z „brązowego” bloku, choćby położonego wiele ulic dalej, nie trzeba było mówić rodzicom. Swojska, bezpieczna okolica. Niebieska część osiedla była stosunkowo blisko mojego podwórka, ale chodziło się tam rzadziej i zawsze trochę z duszą na ramieniu. Brązowe bloki nie lubiły się z niebieskimi. Nikt nie wiedział czemu, ale też nikt specjalnie nie wnikał. Na „niebieskie” szło się w grupie, albo z rodzicami. Na rowerze przejeżdżało się bez zatrzymanki. Nie, że było jakoś groźnie – po prostu tak było „od zawsze”. Na klepisku, które oddzielało nas od „niebieskich”, toczyliśmy bitwy z obcymi rzucając bomby (przedziurawione foliowe torebki wypełnione piaskiem, które lecąc „dymiły”) i kryjąc się w porozrzucanych wokół betonowych prefabrykatach. Wojny te ustały po katastrofie w Czarnobylu, gdy po osiedlu rozeszła się wieść o skażonym piachu.

jelonki2

Jeden z „brązowych” bloków, który na szczęście do dziś nie został ocieplny

Najdalej mieliśmy na „zielone bloki”. Miałem chyba 7 albo 8 lat, gdy pierwszy raz tam poszliśmy z kolegami. Zielona część osiedla była najładniejsza, bo prócz koloru elewacji, który kojarzył się z wiosną, najwięcej też mieli prawdziwej zieleni. Od nich oddzielał nas wielki pas pustej przestrzeni, na którym stały pozostałości przedwojennych ogrodniczych wsi – kilka zrujnowanych domków z czerwonej cegły otoczonych drzewkami owocowymi. Mieszkali tam jeszcze autochtoni; gdy zakradaliśmy się po kuszące, apetyczne jabłka, strzelali do nas z wiatrówek nabitych solą. Postrzał taki był niezwykle niemiły, skóra piekła wiele dni – na szczęście mi się ani razu nie dostało. Dziś po tych domkach nie ma śladu, w ich miejscu powstał Amfiteatr Bemowo i Park Górczewska.

Ale wróćmy do kolorów. Zielone bloki były dla nas takim trochę zakazanym owocem, bo nie dość, że daleko, to jeszcze wyjątkowo fajne towarzystwo wtedy tam mieszkało. Lubiliśmy się. Więc kiedy tylko się dało, i rodzice pozwolili – jechaliśmy tam na naszych składakach (dla niewtajemniczonych: popularnych rowerach typu „Wigry 3”), i spędzaliśmy całe popołudnia. Do domu wracaliśmy po ciemku (bez lampek, bo nawet jeśli ktoś takową miał, to nigdy nie działała), licząc na to, że rodzicielstwo nie będzie zbyt wściekłe za zbyt późny powrót.

Kolorowy podział Jelonek Północnych obowiązywał również w szkole. Na osiedlu były wówczas dwie wielkie podstawówki, i w każdej, w sposób naturalny, towarzystwo dzieliło się na tych z brązowych, zielonych czy niebieskich bloków. I co ważne: podział ten nie był dla nikogo krzywdzący. Choć konflikty terytorialne owszem, zdarzały się, nie było podziału na lepszych i gorszych. W szkole byliśmy razem, po lekcjach wychodziliśmy grupując się w trzy ekipy – każda szła w swoją stronę. Gdy poznawało się nowego kolegę, pierwszym pytaniem było zawsze: „gdzie mieszkasz?” „Tam za górką, na niebieskich blokach” – odpowiadał nowopoznany kolega (każde osiedle miało swoją górkę, na ogół usypaną z gruzów po budowie, pełniącą funkcję rozrywkową, ale też orientacyjną). W połowie lat 80. oddano do użytku trzecią szkołę, w „zielonej” części osiedla, i wtedy też nastąpił podział klas, część uczniów poszła do nowej szkoły, a że był to czas pierwszych przyjaźni i sympatii, wielu z nas boleśnie to przeżyło.

Jelonkowy trójpodział zaczął zacierać się u schyłku peerelu, gdy na rozległych podwórkach-placach (tam, gdzie toczyliśmy piaskowe wojny) zaczęły powstawać nowe bloki. Były one zwykle tynkowane na biało, i zakłócały naszą kolorystyczną jednolitość. W dodatku na nasze mozaikowe bloki spadła plaga ociepleń. Powoli, lecz konsekwentnie kolorowe kafelki znikały pod blaszanym „sidingiem” a później – styropianową pastelozą. Co gorsza – kolory ocieplonych elewacji nie były już spójne. W blokach zawiązywały się wspólnoty mieszkaniowe, a każda miała inną wizję co do koloru swojej elewacji. Powstało mnóstwo wzorzystych koszmarków opartych w większości na majtkowo-jogurtowej kolorystyce i dziwnych geometrycznych wzorach.

Niedawno zrobiłem sobie sentymentalny spacer po starej okolicy. Ze smutkiem stwierdziłem, że spośród (tak licznych przecież) niebieskich i zielonych budynków nie ostał się żaden (!) z oryginalną elewacją. Wszystkie przykryte są styropianem i barankowym tynkiem. Przetrwało tylko kilka brązowych – jakim zresztą cudem, nie wiem. Wybudowano za to mnóstwo nowych budynków, o bardzo różnej architekturze.

Nie ma już kolorowych Jelonek, kawałka mojego dzieciństwa. Szkoda. Może kiedyś, za jakieś 50 lat (bo ponoć blokowiska przetrwają jeszcze dłużej), ktoś odkryje, że pod warstwą brudnego tynku kryją się owe magiczne kafelki i napisze w internecie (o ile ten będzie istniał), że warto je odsłonić i wyeksponować?

Tekst i zdjęcia: Jarek Zuzga