utworzone przez Jarek Zuzga | mar 11, 2015 | Artykuł, Fotografia, Historia, najpopularniejsze, Ogólne
U kogo ubierała się kiedyś stolica? Czy wolno było nosić sztuczne kwiaty do pracy? Dlaczego wypadało chodzić co tydzień do fryzjera? – o przedwojennej modzie Warszawy rozmawiamy z Zuzanną Żubką-Chmielewską i Joanną Mruk.
Na zdjęciach przedwojennej stolicy widzimy elegancko ubranych warszawiaków. Czy rzeczywiście całe miasto zakładało na co dzień rękawiczki i kapelusze?
Warszawa była przed wojną bardzo eleganckim miastem. Właściwie trudno byłoby znaleźć na ulicy kobietę bez kapelusza. Nawet w czasie okupacji starsze wiekiem panie starały się zakrywać głowę, chociażby chustką. Tylko młode dziewczyny decydowały się na chodzenie z odkrytymi włosami. Kapelusze towarzyszyły kobietom od dziesięcioleci i były elementem stroju, który najszybciej zmieniał się pod wpływem mody. Zamawiano je u modystki lub kupowano gotowe modele, jednocześnie wiele kobiet umiało samodzielnie nakrycia przerobić i odświeżyć. Równie niezbędnym dodatkiem były także rękawiczki i torebki. Strój oczywiście musiał być zawsze czysty i wyprasowany. Wyjątkową uwagę przywiązywano także do wyglądu obuwia – musiało być wypastowane, bez cienia brudu.
Co było wtedy modne?
Trudno opisać w kilku słowach modę międzywojenną. Zmieniała się ona właściwie z sezonu na sezon, co łatwo można zauważyć w ówczesnych magazynach dla pań. W przeciągu dwudziestu lat damska suknia wyraźnie się skracała lub wydłużała, różnicował się kształt rękawów, nakryć głowy, zmieniały się fryzury. Tuż po pierwszej wojnie światowej kobiece stroje sięgają do połowy łydki, są dość luźne, z obniżonym stanem. W połowie lat dwudziestych spódnica skraca się do kolan, włosy powinny dochodzić do linii ucha, a mały kapelusz – „kask” – ciasno leży na głowie, ledwo odsłaniając oczy. Modna pani to „chłopczyca”.
W latach trzydziestych powraca bardziej kobieca linia. Suknie i spódnice dzienne sięgają do połowy łydki, a wieczorowe i balowe do ziemi. Pełniejsze niż w poprzedniej dekadzie kształty podkreślają kreacje krojone ze skosu i dopasowane kostiumy. Mile widziane są też wzory kwiatowe i falbanki. Nieduży kapelusik już nie zakrywa całej głowy, tylko uroczo ją zdobi, jest figlarnie przekrzywiony na bok. Włosy są dłuższe, najlepiej ułożone w fale. W przededniu wojny dolna linia damskiego stroju znów wraca w okolice kolan, a charakterystycznym elementem stają poszerzane, watowane ramiona. Głowę zdobią wymyślne kapelusze i spiętrzone nad czołem loki.
Warto zauważyć, że przy takiej dynamice zmian, właściwie niemożliwe było noszenie przez 10-15 lat tego samego stroju. Dziś nie mielibyśmy z tym problemu. Obecnie obowiązuje tak wiele fasonów i długości, że niemodny ubiór nie rzuca się tak w oczy. Kapeluszy raczej nie nosimy, więc ten problem mamy „z głowy”. Jednocześnie pamiętajmy, ze dawniej nie posiadano w szafie zbyt wielu egzemplarzy garderoby, więc stroje używane prawie codziennie szybko się „znaszały” i często trzeba było sprawić sobie odzież nową, najlepiej według aktualnej mody.
Co było uznawane za modową wpadkę?
Ówczesne poradniki dotyczące ubioru wymieniają kilka „odzieżowych wpadek”. Najczęściej nie chodzi jednak o ubiór „niemodny” – niezgodny z aktualną linią. Dużo częściej pojawiają się przestrogi odnoszące się do wkładania ubioru nieodpowiedniego do okazji, czyli np. sukni do ziemi na popołudniowy spacer, lub stroju sportowego do pracy. W pracy niewłaściwe byłoby także pokazanie się w stroju z dodatkiem dużej ilości falban, koronek, czy sztucznych kwiatów. Niestosowne było też pokazywanie zbyt dużo ciała. Uda mogły być odkryte tylko w sytuacjach sportowych, a głębokie dekolty pojawić się mogły jedynie w kreacjach wieczorowych. Poważnym faux pas było też noszenie stroju niewyprasowanego, więc ubiór lniany na oficjalne okazje był raczej niestosowny.
Czy mężczyźni dbali o strój?
Mężczyźni w okresie międzywojennym niezwykle dbali o strój. Najczęściej nosili stroje dziś uważane za oficjalne – marynarki, żakiety, fraki, smokingi, oczywiście szyte na miarę i dopasowane do pory dnia i okazji. Do tego zaprasowane spodnie i kapelusz na głowie – dzienną porą modeli do wyboru było kilka, wieczorową – koniecznie cylinder. Na rękach rękawiczki i nadal bardzo często laseczka. Panowie niezwykłą wagę przykładali do właściwej fryzury – wówczas z tyłu krótkiej, na karku podgolonej. Wymagało to cotygodniowej wizyty u fryzjera. Dobrze było mieć przy sobie grzebień, by zaczesać gładko włosy.
Czy w tamtym czasie były nazwiska, które wyróżniały się w świecie mody? Na przykład projektanci, krawcowe, kapelusznicy? A może komentatorzy mody?
W warszawskim świecie mody prym wiódł ekskluzywny Dom Mody „Bogusław Herse” mieszczący się na skrzyżowaniu ulic Marszałkowskiej i Kredytowej. Otwarty jeszcze w XIX wieku przetrwał do 1936 roku, a o jego powodzeniu najlepiej świadczy okazały nagrobek założyciela na Powązkach. W latach dwudziestych popularnością cieszył się także magazyn z damskimi strojami Gustawa Zmigrydera.
Dla szerszego odbiorcy przeznaczony był Dom Towarowy „Bracia Jabłkowscy” organizujący także sprzedaż wysyłkową i częste wyprzedaże. Bardzo wiele strojów zamawiano nadal u krawcowych.
Elegancki mężczyzna garnitury zamawiał u Zaremby, a buty u Kielmana. Obie te firmy istnieją w stolicy do dziś. Modne wzorce rozpowszechniały się oczywiście za sprawą prasy kobiecej, ale przede wszystkim najważniejszym medium stało się kino. Ubiory pojawiające się na ekranie nie wychodziły spod ręki kostiumografa, ale wypożyczane były z pracowni i domów mody. W napisach, a najczęściej na anonsach, afiszach, ulotkach i w prasie pojawiały się nazwy i adresy firm, które użyczyły swoich strojów. Często pojawiała się tu postać Boguchwała Myszkorowskiego, którego pracowania stała się niezwykle popularna w latach trzydziestych wśród warszawskich elegantek.
Polska moda najczęściej odzwierciadlała trendy z zagranicy, przede wszystkim z Paryża. Naszych rodzimych projektantów starała się wspierać Zofia Raczyńska-Arciszewska, która w latach trzydziestych w swojej kawiarni „Sztuka i Moda” organizowała pokazy mody. Ważnym wydarzeniem w interesującym się strojami towarzystwie były „Bale Mody” organizowane w Hotelu Europejskim. Wybierano na nich króla i królową balu, a decyzje i stroje były szeroko komentowane w prasie. Prawdziwymi ikonami stylu byli przede wszystkim aktorzy i aktorki, ale także politycy. W tej ostatniej grupie przywołać należy przede wszystkim prezydenta Ignacego Mościckiego i Jadwigę Beckowa, żonę ministra spraw zagranicznych.
Co ciekawego z tamtych czasów Waszym zdaniem można by było zaaplikować do dzisiejszej mody? Co mogłoby spodobać się współczesnym warszawiakom?
Dziś z pewnością można by zaadaptować ówczesny styl sportowy – wygodny, niezobowiązujący, a jednocześnie gustowny. Pewne rozwiązania dotyczące kroju i szycia też zasługują na uwagę – są zresztą stosowane dość nieświadomie przez młodych projektantów. Z zazdrością patrzymy też na jakość wykonania ówczesnej odzieży. Precyzja kroju, elegancja szycia, a w latach trzydziestych wydobycie atutów damskiej sylwetki mogłyby wrócić do dzisiejszej mody.
Macie własne kolekcję ubiorów i akcesoriów historycznych. Co się w niej znalazło?
Tak, obie mamy własne kolekcje ubiorów i akcesoriów historycznych. Zaczęło się od rzeczy znalezionych w domu, związanych z naszą rodziną, z babciami, prababciami. Później uzupełniałyśmy zbiory darami, zakupami na targach staroci, czy znaleziskami z piwnic i strychów. Mamy kapelusze, nuty, rękawiczki, torebki, biżuterię. Najmniej jest ubrań, sukienek. Trudne lata okupacji powodowały, że kobiety znaszały i przerabiały przedwojenne stroje, więc niewiele z nich zostało. W ramach Grupy Rekonstrukcji Historycznej „Bluszcz” rekonstruuje się też stroje, dzięki czemu można tę lukę niejako uzupełnić. Mamy też oczywiście skarby trochę starsze i trochę młodsze. Nasze zbiory pokazałyśmy niedawno na autorskiej wystawie „Dokąd sięgam pamięcią. Moda kobieca 1890-1990” w Muzeum Rolnictwa w Ciechanowcu.
Na zdjęciach w większości jest babcia autorek tekstu – Jadwiga z Piątkowskich Bronic.
Jadwiga z Piątkowskich Bronic z przyjaciółką na warszawskiej ulicy – początek lat 30-tych. Zimniejszą porą noszono płaszcze z obfitymi futrzanymi kołnierzami.
Przyjaciele Jadwigi na spacerze w Wilanowie – 1935r. Mężczyźni w rękach trzymają kaszkiety – mniej zobowiązujące nakrycie głowy. Na swobodne okazje panowie mogli włożyć pumpy – spodnie kończące się pod kolanami. Jedna z kobiet nosi bluzkę zdobioną ludowymi wzorami – zjawisko bardzo modne w latach 30-tych. W drugiej damskiej sylwetce charakterystyczna dla dekady spódnica zapinana na guziki i pasek z wyrazistą klamrą.
Jadwiga z Piątkowskich Bronic w mieszkaniu ojca na warszawskiej Pradze – lata 20-te (1924r.) Charakterystyczna linia dekady – obniżony stan.
Przyjaciółki Jadwigi na warszawskiej ulicy – lata 30-te. Panie noszą typowe dla dekady spódnice sięgające połowy łydki, paski podkreślające talię i kapelusze przekrzywione na bok.
Jadwiga z Piątkowskich Bronic na warszawskiej ulicy – lata 30-te. Niezwykle popularny i praktyczny wełniany kostium, dodatkowo rękawiczki i torebka.
Przyjaciółki Jadwigi na warszawskiej ulicy – lata 20-te. Kobiety miały do wyboru – sukienkę i najmodniejszy zestaw zwany garsonką: plisowana spódnica i luźna bluza. Na głowach kapelusze typu kask.
Autorkami tekstu są kuzynki: Zuzanna Żubka-Chmielewska i Joanna Mruk.
Zuzanna Żubka-Chmielewska – historyk mody, wykładowca w Międzynarodowej Szkole Kostiumografii i Projektowania Ubioru w Warszawie.
Joanna Mruk – absolwentka Instytutu Historycznego UW, założycielka Grupy Rekonstrukcji Historycznej „Bluszcz”.
Zainteresowanym polecamy książkę A. Sieradzkiej „Moda w przedwojennej Polsce” oraz wizytę na fanpage’u wystawy: https://www.facebook.com/DokadSiegamPamiecia
Jednocześnie zapraszamy na wykład – w najbliższy piątek 13 marca Joanna Mruk opowie o modzie w okupowanej Warszawie (godzina 17:00, siedziba Oddziału Warszawskiego SHS – Rynek St. Miasta 27 – wejście przez restaurację Fukiera lub od ul. Piwnej 44)
https://www.facebook.com/events/363486953837068/
utworzone przez Magda Liwosz | sty 23, 2015 | Artykuł, Felieton, Informacja, najpopularniejsze, Ogólne
Spotkamy się na placu Wilsona czy Łylsona? Mieszkamy na Wilanowie czy w Wilanowie? No i wreszcie… ile jest tych Pól Mokotowskich!? Przyglądamy się dziś warszawskim dylematom językowym.
Przyznam szczerze, że kiedy przeprowadziłam się do Warszawy ponad 5 lat temu sama często miałam pewne językowe wątpliwości. I niestety zasada „jest tak, jak mówi większość” tutaj się nie sprawdziła, bo na mieście mówi się różnie i da się słyszeć przeróżne wersje. Kto wprowadza ten zamęt? Wystarczy spojrzeć na komentarze pod artykułami dotyczącymi podobnych kwestii: jak zawsze wszystkiemu winni są przyjezdni, którzy „nie szanują tradycji”, również tych językowych! A może nie o poszanowanie tradycji tutaj chodzi tylko to, że język jako twór żywy zmienia się tak, jak zmienia się samo miasto?
Na Wilanowie czy w Wilanowie?
Zasady z pozoru są proste: w języku polskim „w” i „do” używa się najczęściej z nazwami miejscowości, zaś „na” z nazwami dzielnic. W praktyce niestety nie jest już tak prosto. Profesor Mirosław Bańko, autorytet w dziedzinie poprawności językowej z poradni PWN, tak wyjaśnia tę kwestię w kontekście Warszawy: „Prawdą jest, że nazwy dawnych podmiejskich miejscowości, łączące się z przyimkiem w, zaczynają wchodzić w związek z przyimkiem na, gdy miejscowości te przekształcą się w dzielnice miast.[…] Zgodnie z tą tendencję za jakiś czas pewnie będziemy pisać tylko „Mam dom na Wilanowie”. Na razie jednak dominuje konstrukcja z przyimkiem w, utrwalana w książkach i materiałach dla turystów, gdzie pisze się o pałacu w Wilanowie”*. I rzeczywiście wystarczy zajrzeć na oficjalną stronę Pałacu, gdzie czytamy: Muzeum Pałacu Króla Jana III Sobieskiego w Wilanowie. Wygląda na to, że zdecydowanie łatwiej i szybciej przeprowadzić zmiany administracyjne niż zmienić nawyki i tradycje językowe. Na to potrzeba czasu. Wilanów nie jest jednak jedyną dzielnicą, która należy do odstępstw od ustalonych reguł. Mówi się przecież „w Rembertowie”, „w Wawrze”, „w Ursusie”, „we Włochach” i „w Wesołej”. Co ciekawe, podobnie jest ze Śródmieściem – spotykamy się przecież „w Śródmieściu”, rzadziej „na Śródmieściu”:) Często mały przyimek, a tak wiele zmienia, co najlepiej widać na przykładzie Pragi – jadę na Pragę (warszawską) czy jadę do Pragi (czeskiej)?
Włochowianie nie Włosi
Jedną z ciekawszych nazw warszawskich dzielnic jest zdecydowanie nazwa Włochy, która na pierwszy rzut oka kojarzy się jednoznacznie. Nic bardziej mylnego: mieszkamy „we Włochach”, a nie Włoszech – choć może niektórzy włochowianie chętnie poszliby na taką zamianę, szczególnie na sezon zimowy;) Nazwy mieszkańców niektórych warszawskich dzielnic to zresztą też często nie taka oczywista sprawa, bo jak nazwać np. mieszkańców Wawra czy Miłosnej? Wątpliwości te rozwiewa Dorota Kostrzewa, doktorantka Instytutu Języka Polskiego na UW: „Nazwy mieszkańców np. Wawra, Miłosnej czy Wilanowa można utworzyć analogicznie do nazw włochowianin, mokotowianin i żoliborzanin. Do podstawy słowotwórczej wystarczy dodać – z uwzględnieniem alternacji – sufiks -anin/-anka, czyli: mieszkaniec/mieszkanka Wawra to wawrzanin/wawrzanka, Miłosnej – miłoszanin/miłoszanka, a Wilanowa (tak jak w przypadku Mokotowa) – wilanowianin/wilanowianka”.
Pole jest tylko jedno
Choć może dla większości to oczywista oczywistość, wyraźnie podkreślamy: Pole Mokotowskie jest tylko jedno! Przedzielone wprawdzie aleją Niepodległości – co może być powodem całego zamieszania – ale mimo to niezmiennie jedno. A nie raz słyszymy, że ktoś się spotyka „na polach mokotowskich”. W razie wątpliwości zawsze warto odnieść się do nazwy stacji metra, która nie pozostawia żadnych złudzeń. Podobnie jak pól mokotowskich nie ma w Warszawie również… ulicy WołoWskiej, choć niektórzy usilnie próbują to zmienić 😉
Łilson i Łoszington?
W opinii Rady Języka Polskiego z 2004 r. czytamy: „nazwa plac Wilsona jest tradycyjnie wymawiana z głoską [w’] (miękkie w) na początku od chwili nazwania tak tego obiektu topograficznego na warszawskim Żoliborzu w okresie międzywojennym. Wynika to z faktu, że nazwisko prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej Thomasa Woodrowa Wilsona zostało przyswojone do polszczyzny w wymowie spolszczonej”. Jednak dziś – ponad 10 lat później – znacznie częściej można usłyszeć angielską wymowę nazwy żoliborskiego placu szczególnie wśród przedstawicieli młodszego pokolenia. Czy więc dziś możemy stanowczo powiedzieć, że tylko jedna forma jest poprawna? Dorota Kostrzewa tłumaczy: „Co do wymowy nazwy placu Wilsona dziś językoznawcy uznają oba funkcjonujące w uzusie sposoby – zarówno [plac wilsona], jak i [plac łilsona] są poprawne. Mówi się nawet – nieoficjalnie – że po tym rozróżnieniu można rozpoznać rdzennych warszawiaków od osób mieszkających w stolicy od niedawna. Ci pierwsi zgodnie z tradycją mówią [wilsona], pozostali, tak jak nakazuje wzorcowa wymowa, „łilsona”. Te dwie równoprawne wymowy dotyczą tylko tego jednego nazwiska. Każdy inny Wilson powinien być wymawiany [łilson]”. Nazwa ronda Waszyngtona – a nie Łoszingtona – z kolei nie pozostawia żadnych wątpliwości: spolszczona wersja (również w pisowni) jest już tak głęboko zakorzeniona, że nikomu nawet nie przychodzi do głowy mówić inaczej.
Wielka czy mała?
Ci bardziej dociekliwi zastanawiają się też, jak to jest z pisownią niektórych warszawskich ulic. Czemu piszemy aleja Waszyngtona małą, a Aleje Jerozolimskie wielką literą? Dorota Kostrzewa wyjaśnia: „O tym, dlaczego „aleja” w nazwie aleja Waszyngtona pisana jest małą literą, a „aleje” w Alejach Jerozolimskich, decyduje to, czy słowo „aleja” wchodzi do nazwy czy nie. „Aleja” w liczbie pojedynczej funkcjonuje jak wyraz pospolity, tak jak „ulica” czy „plac”. W przypadku „Alej Jerozolimskich” jest inaczej – oba słowa tworzą całą nazwę.”
Czy Moko jest spoko?
Nowym trendem jest też skracanie nazw dzielnic, co da się zauważyć szczególnie wśród przedstawicieli młodszego pokolenia, którzy bywają lub mieszkają „na Moko” czy „na Żoli”. Osobiście – choć też mieszkam na Moko – tej wersji używam jedynie z lekko prześmiewczą intonacją 😉
Miasto żyje, więc żyje i język miasta. A że Warszawa dynamicznym miastem jest, nie dziwi fakt, że dynamizm ten widać również w języku i nie zawsze wszystko tak łatwo wpisuje się w ustalone reguły.
* źródło: Poradnia Językowa PWN
Tekst i zdjęcie: Magda Liwosz
utworzone przez Jarek Zuzga | lis 2, 2014 | Artykuł, Historia, najpopularniejsze
Jak pokazują wydarzenia ostatnich miesięcy, mimo rozwoju cywilizacyjnego, nie jesteśmy wolni od zagrożenia pandemią. A jak sytuacja wyglądała w minionych wiekach w Warszawie? Czy mieszkańcy stolicy wolni byli od epidemii?
Pierwsze wzmianki o zarazie w Warszawie pochodzą z drugiej połowy XVI wieku (1555-56). Masowo występowały wtedy takie choroby zakaźne jak: dżuma, tyfus, szkarlatyna, ospa zwana morem, morowym powietrzem. Co parę lat pochłaniały one wielkie ofiary, w latach 1624-26 zmarło ok. 2500 osób (liczba nie obejmuje mieszkańców Nowego Miasta), co stanowiło 15-20% ludności ówczesnej Warszawy, zaś epidemia z początku XVIII wieku wyludniła miasto niemal zupełnie.
Podczas zarazy, czyli tzw. powietrza, władzę nad miastem sprawował burmistrz nazywany powietrznym. W Warszawie, która od połowy XVI do połowy XVII wieku padała ofiarą „powietrza” co kilka lat, posiadał on bardzo szerokie kompetencje i był najwyższą władzą miejską. Osobny burmistrz był ustanawiany dla Nowego Miasta i dla Starej Warszawy. Do jego obowiązków należało organizowanie usuwania zwłok i grzebania zmarłych na specjalnie wyznaczonych cmentarzach, organizowanie opieki nad chorymi, izolowanie zarażonych, urządzanie osobnych kuchni dla chorych, rozprowadzanie żywności i lekarstw, a także egzekwowanie różnego rodzaju zakazów, które miały ograniczyć szerzenie się chorób, m. in. zakazu przyjmowania do domów osób przybyłych z miejsc zarażonych czy też handlu starą odzieżą. Podczas moru wypędzano z miasta żebraków i nierządnice. Burmistrza powietrznego wspierali urzędnicy miejscy, rajcowie, księża i strażnicy mający nadzór nad tragarzami i grabarzami. Podległe mu służby miejskie nosiły specjalne stroje, były to niebiesko-czerwone suknie z czarnym krzyżem na piersiach, białe z czarnym krzyżem lub czarne z białym. Najbardziej znanym burmistrzem powietrznym był aptekarz Łukasz Drewno. Piastował on wiele urzędów miejskich, był: gminnym, ławnikiem, rajcą a także wójtem Starej Warszawy. Pozostawił sporządzone przez siebie, obszerne spisy zmarłych z czasu moru w latach 1624-26 a także poemat o epidemii i autoportret.
Łukasz Drewno, burmistrz powietrzny Starej Warszawy (ze zbiorów Biblioteki Narodowej w Warszawie)
Drewno kupował lekarstwa i żywność z darów króla oraz innych darczyńców, które później rozdawano ubogim chorym i ich rodzinom. Sam stracił podczas zarazy kilkoro członków rodziny. Na Kępie Pólkowskiej (jej śladem jest Kępa Potocka) stworzył strefę izolacyjną dla zakażonych. Kępa ciągnęła się od Nowego Miasta do najwyższego wzniesienia na wybrzeżu Wisły – Góry Szubienicznej, która stanowiła miejsce straceń przestępców. W XVI wieku władze miejskie ustawiły ten niewielki kościół p.w. Zdjęcia z Krzyża, potem św. Krzyża w Polu, gdzie udzielano skazanym ostatniej posługi. Na cmentarzu przy kościółku, na którym chowano straceńców, masowo grzebano zmarłych na dżumę. Chorymi i umierającymi z głodu ludźmi (po wygaśnięciu epidemii dżumy nastała w Warszawie straszliwa klęska głodu) opiekowali się przede wszystkim zakonnicy ze szpitala św. Ducha.
W stolicy można trafić na ślady dawnych epidemii, są nimi m.in. kapliczki, które zawierają podziękowania za ocalenie od zarazy i odwołujące się do słów modlitwy: „Od powietrza, głodu, ognia i wojny zachowaj nas, Panie!”. Kapliczki stawiane na mogiłach ofiar zarazy często miały formę tzw. latarni umarłych. Zawsze płonęło w nich światło przypominając przechodzącym o obowiązku modlitwy za tych, którzy odeszli z tego świata nagłą śmiercią, bez pojednania się z Bogiem. Taką kapliczkę można zobaczyć m.in. na Chomiczówce przy ulicy Wólczyńskiej i w znanym wszystkim miejscu w centrum Warszawy.
Kapliczka na Chomiczówce (fot. Jarek Zuzga)
Kapliczka na Chomiczówce (fot. Jarek Zuzga)
Varsavianista Jakub Jastrzębski mówi – Zaraza nawiedziła miasto w 1677 roku – ocalenie z jej szponów było jedną z przyczyn ustawienia przy Krakowskim Przedmieściu figury Matki Boskiej Passawskiej. Przy okazji wiemy też, że figurę odnowiono w 1852 roku, gdy miasto nawiedziła cholera. Kolejna epidemia nawiedziła Warszawę podczas wojny północnej w 1707- podobno zmarło wówczas nawet 30 tys. mieszkańców miasta. Stolica bardzo się wtedy wyludniła. Za swoistą „pamiątkę” po epidemii można uznać coroczne pielgrzymki do Częstochowy z kościoła św Ducha. Zwyczaj ten przetrwał do dziś – ponad 300 lat!
Figura Matki Boskiej Passawskiej (fot. Jarek Zuzga)
Figura Matki Boskiej Passawskiej (fot. Jarek Zuzga)
Epidemie bywały także przyczyną powstania nowych instytucji lub urządzeń o charakterze trwałym np. Domu Sierot Bractwa św. Benona i tzw. okopów Lubomirskiego usypanych w 1770 roku dla kontroli wjazdów podczas zagrożenia epidemią. Ich wysokość wynosiła 1,7 m, tej samej głębokości była fosa. Ich obwód na lewym brzegu Wisły liczył prawie 13 km a na prawym 3 km. Od wałów pochodzi nazwa Okopowej (wcześniej Przedokopowa), ich przebieg miał też np. wpływ na nieregularny kształt ulicy Podchorążych na Sielcach, która zresztą przed dołączeniem tych przedmieść do Warszawy w 1916 roku również nosiła nazwę Okopowej. Budowa wałów była znaczącym przedsięwzięciem budowlanym, otoczyły one kordonem sanitarnym, ustanowioną na wyrost, przestrzeń miasta zarówno lewobrzeżnego, jak i prawobrzeżnego. Biegły od Solca obecnymi ulicami Klonową, Polną, Koszykową, Towarową (wzdłuż dawnej rzeki Drny), Okopową (aż do Faworów w rejonie obecnej Cytadeli. Na prawym brzegu objęły Skaryszew, Pragę Książęcą i Biskupią oraz Golędzinów.
Zarys Wałów Lubomirskiego (źródło: Wikipedia)
W XIX wieku wskutek postępów wiedzy lekarskiej i rozpowszechnienia się przepisów higienicznych wielkie zarazy występowały coraz rzadziej. W 1831 roku pojawiła się pierwszy raz w stolicy epidemia cholery, która spowodowała czasowe otwarcie szpitala przy ul. Bagatela. W 1866 roku ustalono tzw. komitet choleryczny Warszawy, do którego należały sprawy administracyjne, związane z epidemią. W XIX wieku notowano także pandemie ospy, dziecięcych chorób zakaźnych oraz tyfusu – ogniska tej choroby przed skanalizowaniem stolicy wybuchały dość często. Źródłem tyfusu stał się źle oczyszczony dół ustępowy – pisał Bolesław Prus w jednej ze swoich kronik z 1878 roku.* Wodę trzeba było bowiem przynosić ze studni, które położone były blisko ścieków, poniżej ujścia kanałów miejskich i w pobliżu rzeźni odprowadzającej swe ścieki wprost do Wisły. W 1 połowie XX wieku w miarę coraz szerszego stosowania szczepień ochronnych, pandemie pojawiały się coraz rzadziej. W 1920 roku utworzono w Warszawie specjalny urząd Naczelnego Nadzwyczajnego Komisarza do Spraw Walki z Epidemiami, ostatnimi większymi epidemiami były tyfusu plamistego podczas I wojny światowej oraz w trakcie II wojny światowej w getcie warszawskim.
*Podaję za: Stanisław Milewski Intymne życie niegdysiejszej Warszawy.
Za pomoc w przygotowaniu tekstu dziękuję Fundacji „Warszawa1939.pl”.
Tekst: Iza Kieszek