Wydawnicze perełki Muzeum Warszawy

Wydawnicze perełki Muzeum Warszawy

Wydawnicze perełki Muzeum Warszawy

Z dużą przyjemnością zapoznaliśmy się z dwoma nowościamy wydawniczymi od Muzeum Warszawy. Prócz niewątpliwej wartości merytorycznej oba wydawnictwa charakteryzują się piękną oprawą graficzną. O ile więc poniższe tytuły nie wylądowały pod Waszymi choinkami, warto zapoznać się z nimi teraz.

Legendy warszawskie. Antologia

Wydane niedawno przez Muzeum Warszawy „Legendy Warszawskie – Antologia” to obowiązkowa lektura dla zainteresowanych Warszawą. Bardzo prawdopodobne jest, że znajdziecie tu legendę, o której nigdy nie słyszeliście – dla mnie nowością były między innymi: „Dawny Kirkut, ulica Krakowskie Przedmieście” czy „Pustelnia Trzech Krzyży”.  Albo inną wersję znanej legendy – w Antologii jest aż sześć wersji legendy o Złotej Kaczce!

Bardzo cenne jest to, że legendy pisane były w różnym czasie i przez różnych autorów, również przez osoby będące „warszawskimi legendami”, jak Artur Opmann.

Wydawnictwo jest przyjaźnie zaprojektowane – legendy podzielono według rejonów, których dotyczą: Rynku Nowego Miasta, Łazienek Królewskich, itd. Bardzo podoba mi się, że przed każdą częścią znajduje się krótki historyczny opis miejsca. Do Antologii dodano też czytelną mapkę. Nie sposób też nie wspomnieć o przepięknej szacie graficznej, opracowanej przez Wojciecha Pawlińskiego.

Legendy przeznaczone są dla dorosłych, ale rodzice chcący poczytać je dzieciom, dzięki graficznemu oznaczeniu każdej opowieści, będą wiedzieli, czy jest odpowiednia dla malucha.

Cena 59 zł, do kupienia tutaj.

Plan Warszawy 1912

Ryszard Żelichowski, Paweł E. Weszpiński, William Heerlein Lindley. Plan Warszawy 1912. Plan niwelacyjny miasta Warszawy. Zdjęcie pod kierunkiem Głównego Inżyniera W.H. Lindleya to zestaw zawierający trzy plany Warszawy będące syntezą lindleyowskich planów miasta z lat 1883–1915: oryginalny, z naniesioną współczesną siatką ulic oraz z najważniejszymi obiektamii. Do każdego z planów dołączona jest broszura z opisem, a całość uzupełnia książka, w której znajdziemy wiele ciekawych informacji dotyczących historii powstawania warszawskiej infrastruktury wodnej i kanalizacyjnej.

Zwraca uwagę piękna szata graficzna wydawnictwa, opracowana przez Annę Piwowar.

Cena 59 zł, do kupienia tutaj.

Tekst Agnieszka Zuzga (Warszawska Fabryka Spacerów), zdjęcia Jarek Zuzga

„Warszawski niebotyk” Marii Paszyńskiej

Warszawa jak z XIX-wiecznej pocztówki, z pięknymi kamienicami, tramwajami, stylowymi kawiarniami, Paryż Północy. Miasto, którego już nie ma, a do którego tęsknią kolejne pokolenia jego mieszkańców. Taka Warszawa jest tłem, a może raczej jednym z bohaterów debiutanckiej powieści Marii Paszyńskiej „Warszawski niebotyk”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Czwarta Strona.

Warszawski-Niebotyk-300dpi (2)(1)

(materiały prasowe)

Jest rok 1933, na placu Napoleona rośnie pierwszy w stolicy drapacz chmur, a pięciu młodych mężczyzn wkracza w dorosłość, przeżywając przy tym liczne wzloty i upadki. Burzliwe losy Wojtka, Andrzeja, Jana, Tadeusza i Berka są główną osią wydarzeń. Radości i tragedie, rozstania i powroty. Wojtek i Andrzej szykują się do poślubienia swoich uroczych wybranek, Tadeusz, dotychczas flirtujący z licznymi pannami traci głowę dla pięknej Estery, Jan poświęca karierę zawodową dla uczucia jakim darzy Marię a Berek pozostaje w żałobie po miłości swego życia. Mimo iż brzmi to wszystko bardzo poważnie i wzniośle to autorka zadbała o to, żeby nie zabrakło też humoru. Postacie takie jak Słodka Pola czy duet profesorski, które pojawiają się w komicznych sytuacjach niczym z komedii omyłek, dodają lekturze lekkości. Zresztą „Warszawski niebotyk” przypomina trochę przedwojenny film, z wyraźnie zarysowanymi bohaterami, z dramatycznymi wydarzeniami i pogodnym humorem jednocześnie.

Dla mnie jednak ciekawsze od emocjonalnych zawirowań głównych bohaterów były opisy Warszawy i życia codziennego stolicy lat 30. XX wieku. Paszyńska jest przewodnikiem miejskim i varsavianistką z zamiłowania, co da się wyczuć już od pierwszych zdań jej powieści. Skupia się na najmniejszych detalach, z niezwykłym pietyzmem odmalowuje przedwojenne warszawskie ulice, budynki i parki. Czuć, że ten aspekt podczas pisania książki był dla niej równie ważny, jak stworzenie wiarygodnych postaci. Według mnie to właśnie liczne szczegóły dotyczące architektury, relacji międzyludzkich, obowiązujących konwenansów są największym walorem „Warszawskiego niebotyku”. Znajdą tu coś dla siebie zarówno Ci, którzy dopiero zaczynają się interesować Warszawą, jak i Ci, którzy są jej miłośnikami od dawna. Dla pierwszych ta lektura będzie doskonałym wstępem do varsavanistycznych poszukiwań i wędrówek, dla drugich może być swego rodzaju testem z wiedzy. Można by nawet pokusić się o spacer po stolicy z tą książką, zwłaszcza po Śródmieściu, które autorka opisuje najdokładniej i w którym toczy się większa część akcji. Trasa takiej przechadzki mogłaby wieść m. in. przez: ulicę Marszałkowską, plac Politechniki, plac Trzech Krzyży, ale także Powiśle, tereny nad Wisłą czy nawet Czerniaków. I choć doceniam wysiłek, jaki Paszyńska poczyniła, by dokładnie opisać przedwojenną stolicę, także z jej obrzeżami, to według mnie ten wątek szemranej okolicy nie jest wiarygodny. I nie jest to wcale wina autorki, po prostu nikt, kto na Sielcach i Czerniakowie w owych czasach nie mieszkał, nie odda tego klimatu, nikt nie dorówna Stanisławowi Grzesiukowi czy nawet Jerzemu Kasprzakowi*. „Warszawski niebotyk” jest jednak niewątpliwie ciekawą propozycją dla miłośników grodu Syreny. To książka napisana bardzo sprawnie i z wdziękiem, dzięki czemu czyta się ją lekko i szybko. To świetna lektura na coraz dłuższe, chłodne, jesienne wieczory, która przeniesie nas do przedwojennej Warszawy. A któż z nas nie chciałby się do niej przenieść choćby na jeden dzień?

*Jerzy Kasprzak napisał autobiograficzną powieść  „Albatros z sieleckiej ferajny”, w której opisuje swoje dzieciństwo i młodość na Sielcach.

Iza Kieszek-Wasilewska

Pałac po ludzku

Pałac po ludzku

Beacie Chomątowskiej udała się rzecz niesamowita. Napisała książkę, po której zacząłem lubić Pałac Kultury.

Bo – czas się przyznać – nie lubiłem go nigdy. Dzieckiem będąc, w latach 80. XX wieku, zatem jeszcze za PRLu, chadzałem do PKINu na zajęcia z modelarstwa. Lubiłem je, ale niestety z tamtych dni zapamiętałem dwie rzeczy: to, jak bardzo smutne, przytłaczające wydawały mi się wnętrza Pałacu, jaki byłem wobec nich mały i nieistotny. O to zresztą chyba chodziło projektantom budynku, to w końcu miał być obiekt dla bliżej niezdefiniowanego doskonałego społeczeństwa socjalistycznego. Ja z moim wrodzonym przekonaniem, że przede wszystkim liczy się jednostka, czułem się tam źle.
Drugą rzeczą, jaką zapamiętałem, był fakt skreślenia mnie z listy uczestników zajęć, bo nie poszedłem na pierwszomajowy pochód – nie miałem odpowiedniego stempelka w legitymacji. Nie był ten Peerel taki fajny, prawda?

pkin

Pałac był dla mnie zawsze „nieludzki”, przytłaczała mnie jego skala

Potem, gdy komuna padła, a ja dorosłem do licealnego wieku, pod Pałacem bywałem często. Głównie po to, by w otaczających go stalowych szczękach kupować koszulki z nazwami zespołów metalowych, bo tylko tam były dostępne w dużym wyborze. Pamiętam stoiska z mięsem o – delikatnie mówiąc – wyrazistym zapachu i wąsatych typów w skórzanych kurtkach, którzy niby nic nie sprzedawali, ale co jakiś czas pokątnie wymieniali grubszą gotówkę z typami o podobnej aparycji. Okradziono mnie tam kilka razy, raz napadnięto. Obraz Pałacu, który i tak miałem kiepski, pogarszał się.

Gdzieś w tzw. międzyczasie zaczęła się u mnie fascynacja Warszawą, co tylko spowodowało zwiększenie niechęci, jaką żywiłem do nieszczęsnego daru Stalina. Przyznaję, że gdy pierwszy raz zobaczyłem przedwojenne zdjęcia ul. Złotej czy Siennej – nie wierzyłem, że to wszystko było tu, gdzie dziś rozpanoszył się Pałac ze swoimi bazarowymi przyległościami. Szybko w mojej głowie powstał – przyznaję, wyidealizowany – obraz pięknego bogatego miasta, o zwartej zabudowie godnej Paryża czy Wiednia, które musiało ustąpić najpierw niemieckim bombom, potem Pałacowi.

No nie mogłem polubić tego Pałacu. Niemoc kolejnych władz miasta w kwestii zabudowy terenu wokół, przekonywała mnie tylko, że tam się po prostu nie da nic wybudować. Klątwa jakaś, czy inne licho. Tak już tu będzie po wieki – megalomański PKiN otoczony szeroką fosą wiecznej prowizorki w postaci parkingów, trawników, budek i parkingów.

Ale wróćmy do książki. Normalnie bym pewnie nie wziął się za czytanie pałacowej biografii, gdyby nie nazwisko Beaty Chomątowskiej, której felietony w Gazecie.pl czytuję i cenię.

Książka „Pałac. Biografia intymna” wciąga. Po przeczytaniu kilku zdań ciężko się od niej oderwać, jakby to był dobry kryminał, a nie monografia poświęcona budynkowi. Autorka używa krótkich zdań, reporterskiej narracji, całość okrasza trafnymi spostrzeżeniami. To fascynujące, że można pisać o historii budynku tak, że czytelnik utrzymany jest w napięciu i niepewności – a co się wydarzy dalej?

Pałac. Biografia intymna

Zanim w ogóle na dobre zacznie się o samym Pałacu, jest sporo o tym, co się działo przed jego powstaniem. Jak kwitło życie w kwartałach ulic zmiecionych z powierzchni Warszawy najpierw przez wojnę, potem przez Biuro Odbudowy Stolicy. Podróżujemy z Warszawy do Moskwy, i z powrotem, razem z planistami, architektami i oczywiście – politykami. Dowiadujemy się dlaczego postanowiono uszczęśliwić nas Pałacem, jak szukano dla niego lokalizacji, jak pomysłowo określono jego wysokość, jak pierwotnie miał wyglądać, i wreszcie – jaką funkcję miał pełnić (bo to też się zmieniało).

Żeby nie zdradzać za wiele szczegółów – jest to książka o Pałacu pisana przez pryzmat historii ludzi z nim związanych. Ludzi zwykłych, ale fascynujących. Nietuzinkowych. Takich, których mijamy codziennie na ulicy, i których nie da się opisać jednym słowem. Wszyscy są „pałacowymi satelitami”, każdy z nich bliżej lub dalej krąży(ł) wokół epicentrum w postaci lustrzanej iglicy Pałacu. Architekci i budowlańcy. Dyrektorzy i sprzątaczki. Wielcy politycy i zwykli księgowi, którzy – jak się potem okazuje – mają swoje mroczne tajemnice. Warszawiacy i przyjezdni. Zwierzęta, a nawet duchy (tak, tak, w Pałacu straszyło, są świadkowie!).

Jak wspomniałem na początku – książka tak na mnie wpłynęła, że po raz pierwszy spojrzałem na Pałac z sympatią. Ile ludzkich historii krąży po tych kamiennych korytarzach? Dla ilu Pałac stał się całym życiem? Kto przez pałac stracił życie, a kto znalazł miłość? Ile kotów biega po mrocznych piwnicach sobie tylko znanymi ścieżkami? Mnie takie historie bardziej ruszają, niż opowieści o architekturze, stylach, wpływach i inspiracjach. Jakiś taki ludzki wydał mi się Pałac – pierwszy raz w życiu. Za to Autorce dziękuję, a wszystkich zachęcam do przeczytania tej niezwykle ciekawej i wydanej ze smakiem książki.

Beata Chomątowska, Pałac. Biografia intymna, Wydawnictwo Znak, Kraków 2015
Tekst i zdjęcia: Jarek Zuzga

Warszawa lata 60. Fotograficzna opowieść o metropolii

Ukazała się kolejna, trzecia część z popularnej serii FOTO RETRO. Album „Warszawa lata 60.” to niemal 200 zdjęć, na których najlepsi fotografowie uchwycili ówczesną atmosferę miasta. Na ulicach stolicy wyrastają wieżowce i domy towarowe, a pierwszomajowe pochody konkurują z kościelnymi uroczystościami. Wybuchają dramatyczne protesty, które na zawsze zmieniają oblicze kraju. Fotograficzna opowieść o „szalonych latach 60.”, jak nazywa je we wstępie do albumu Beata Tyszkiewicz, to nie tylko reportaż o stolicy, ale i o Polsce tamtych czasów.

Warszawalata60_okladka

(materiały prasowe)

W latach 60. liczba mieszkańców stolicy zaczyna przekraczać milion osób. Wizytówką nowoczesnej metropolii staje się Ściana Wschodnia i jej charakterystyczne punkty – rotunda PKO, trzy wieżowce i cztery domy towarowe. Przez stołeczne ulice przetaczają się tłumy przyjezdnych, a bujne nocne życie toczy się w świetle kolorowych neonów. W barze „Praha” i „Grubej Kaśce” jada się obiady, a na tańce chodzi się do studenckiego klubu „Hybrydy”. W „Sali Kongresowej” odbywają się huczne koncerty, triumfy święci świeżo odbudowany Teatr Wielki. Dzięki okresowi małej stabilizacji Warszawa na nowo tętni życiem. Względny optymizm nie trwa jednak długo. W 1968 roku słynny protest studentów przeciwko cenzurze „Dziadów” Kazimierza Dejmka rozpoczyna rozruchy w całym kraju. Choć zamieszki zostają stłumione i nie przynoszą pozytywnych politycznych zmian, duża część społeczeństwa na zawsze pozbywa się złudzeń co do intencji władz.

Większość zdjęć zamieszczonych w albumie „Warszawa lat 60.” pochodzi z archiwów Zbyszka Siemiaszki. Fotoreporter „Stolicy” i „Perspektyw” urodził się w fotograficznej rodzinie – jego rodzice prowadzili atelier, w którym portretowali samego Józefa Piłsudskiego. W trakcie wojny młody fotograf wstąpił w szeregi Armii Krajowej, której poczynania dokumentował. Dziś Siemiaszko znany jest głównie ze zdjęć powojennej modernistycznej architektury. Specjalizował się też w kadrach z zabieganego życia warszawiaków, ujęciach spieszącego się tłumu, zdjęciach strzelanych z dachów najwyższych budynków.
Bardzo liczną reprezentację mają też zdjęcia szerzej nieznanej, ale ważnej dla polskiej fotografii autorki – Grażyny Rutowskiej. Przedwcześnie zmarła fotoreporterka publikowała głównie w „Dzienniku Ludowym”. Znana była z emocjonalnego podejścia do reportażu, chętnie fotografowała ludzi w ich codzienności, uwieczniała sceny uliczne. Spektakularna kariera fotografki uległa załamaniu pod wpływem zmiany ustroju politycznego. Po jej śmierci, na mocy testamentu, jej dorobek zdjęciowy trafił do Narodowego Archiwum Cyfrowego.
Autorką wstępu do albumu jest Beata Tyszkiewicz, która wspomina lata swojej młodości z właściwym sobie poczuciem humoru. „Warszawa lata 60.” to już trzecia publikacja z cyklu FOTO RETRO. Seria jest efektem współpracy Wydawnictwa BOSZ z Narodowym Archiwum Cyfrowym. W planach są kolejne dekady. Celem cyklu FOTO RETRO jest odświeżenie wizualnej pamięci Polaków oraz przedstawienie nieznanych archiwów zdjęciowych w atrakcyjnej dla współczesnego czytelnika opowieściowej formule.
Lata 60. to specyficzny czas w historii stolicy, czas kiedy wiele jeszcze było śladów wojennej pożogi, w krajobrazie miasta ruiny przeplatały się z nowoczesną, modernistyczną architekturą. To czas, kiedy Warszawa tętniła życiem, szumiała i czarowała urokiem, niczym piękna dziewczyna. Cały ten szarm, ale także życie codzienne mieści się na tych 111 stronach. To pozycja obowiązkowa dla miłośników ówczesnej stolicy.
Opracowała na podstawie materiałów prasowych: Iza Kieszek
Rurki z kremem – kto nie jadł, ten trąba

Rurki z kremem – kto nie jadł, ten trąba

RURKI NA WIATRAKU

Jako dziecko w każdą niedzielę po kościele wybieraliśmy się z rodzicami i bratem na rurkę z kremem, która w latach 80-tych była rarytasem. Pani Alina Przewłocka przejęła interes rodzinny i kręci rurki z najprawdziwszą bitą śmietaną według sekretnej receptury taty. Rurki goszczą na Rondzie Wiatraczna od 55 lat i znane są od pokoleń.

IMG_2107

Po II wojnie światowej na Pradze Południe jej tata postanowił otworzyć cukiernię. Rurki to jedne z najlepszych słodkości jakie pamiętam z dzieciństwa.

IMG_2108

 

 

Maszyna, w której są wyrabiane, pochodzi z 1948 roku. Rurki z kremem smakują nadal tak pysznie, jak wtedy, gdy miałam 5 lat. 🙂 Polecam wszystkim ten słodki smakołyk.

fot. Magdalena Palińska

Miasto 44

Miasto 44

Najnowszy film Jana Komasy „Miasto 44” miał swoją specjalną premierę na Stadionie Narodowym. Dystrybutor ostrzega, że nie jest to film historyczny ani dokument, tylko opowieść o ludziach w walczącym mieście. Miał powstać obraz o młodości, miłości i walce. Brzmi fajnie, a jak wyszło?

Film jest wizualnie piękny, efektowne sceny miłosne, sceny walki czy ucieczki są imponujące. Są ujęcia w zwolnionym tempie, obrazy niczym z gier komputerowych, kule świszczą nad głową, deszcz szczątków spada prawie że na widza, akcja ma szybkie tempo, zaś sam film trzyma w napięciu. Ale. Miałam wrażenie, że za spektakularnymi, efektownymi obrazami, odpowiednio podkreślanymi muzyką, nie ma nic. Postacie są papierowe i mdłe, zaś motywy ich działań niespójne. Trójkąt miłosny, który stanowi główny trzon filmu, jest tragicznie nieinteresujący i całkowicie nieporywający. Co gorsza mógłby się rozegrać między dowolnymi bohaterami „Miasta 44”, gdyż są oni prawie tacy sami, wiemy o nich tak samo mało na początku, co na końcu. Burzliwa, gotowa do największych poświęceń miłość jest infantylna i w żaden sposób nie została umotywowana. Samo powstanie, decyzja o udziale w nim, wyobrażenia dotyczące jego przebiegu, charakteru, trwania – wszystko to zostało do granic strywializowane. Mnie osobiście denerwowała estetyzacja śmierci. Prawie każda była spektakularna, tragiczna, ale przez to w pewien sposób atrakcyjna dla oka. Mam wątpliwości, czy epatowanie okrucieństwem, rozrywanymi ciałami, śmiercią miało ukazać tragizm powstania, czy po prostu dostarczyć rozrywki, takiej jaką przeżywamy, oglądając filmy grozy.

„Miasto 44” nie pozostawi nikogo obojętnym. Z pewnością będzie miało rzeszę fanów i równie liczną grupę przeciwników. Dla mnie ten film jest efekciarski. Wszystkie emocje, napięcie i tragizm są na poziomie pięknych wizualnie scen, mocnych obrazów. Poza nimi nie ma realnego człowieka, nie ma uczuć, odwagi, strachu, chęci życia, młodości, braterstwa czy patriotyzmu. Jest telenowela, którą dobrze się ogląda i w sekundę zapomina.

Tekst: Paulina Sztych