Bogini Flora

Bogini Flora

Bogini Flora

Barbara Siedlicka zajmuje się zielenią uniwersytecką od ponad 40-stu lat. Cieszy się uznaniem i szacunkiem współpracowników. W pomieszczeniach swojego zaplecza gospodarczego posiada zbiór fotografii z różnych epok funkcjonowania uczelni. Chętnie opowiada o miejscu, w którym pracuje, łącząc zamiłowanie do historii z pracą ogrodnika.

Maria Kamińska: Rok 2016 jest rokiem Wielkiego Jubileuszu Uniwersytetu Warszawskiego. Celebruje Pani ten jubileusz?

Barbara Siedlicka: Obchody 200. lecia zaczęły się już dawno. Szkoła Lekarska i Wydział Prawa powstały wcześniej niż 200 lat temu. Celebrowanie jubileuszu, wpływa na budowanie wspólnoty uniwersyteckiej i zwiększa krąg odbiorców, na który oddziałuje uniwersytet. Już w 2011 Muzeum Uniwersytetu Warszawskiego, w osobach dyrektora Jerzego Miziołka i wicedyrektora Huberta Kowalskiego, przygotowało wspaniałą wystawę dotyczącą powstania pierwszego Ogrodu Botanicznego w Warszawie. Historia warszawskich ogrodów botanicznych zaczyna się przecież pod skarpą uniwersytecką, gdzie był pierwszy ogród prowadzony przez Jakuba Fryderyka Hoffmana i Karola Lindnera. Ogród Botaniczny w al. Ujazdowskich utworzono w 1818, za czasów Michała Szuberta, kiedy niemożliwe stało się utrzymanie go na terenie skarpy. Zachowały się jednak plany oraz spisy roślin, zawierające blisko 300 gatunków. Kiedy zaczęłam czytać te dokumenty pomyślałam, że muszę nawiązać w naszym ogrodzie uniwersyteckim do kwiatów, które wówczas były sadzone. Miłym zaskoczeniem było dla mnie, że nie znając tych spisów roślin, posadziliśmy te same gatunki, bezwiednie nawiązując do tradycji sprzed dwustu lat… To było odkrycie poczucia więzi z pozostawioną tu myślą ogrodniczą, przypisaną do miejsca. W owym spisie były moje ulubione datury.

Barbara Siedlicka z członkami Towarzystwa Przyjaciół Warszawy, fot. Franciszek Trynka

Opiekuje się Pani zielenią na terenie zabytkowym przy Krakowskim Przedmieściu i w ogrodach Biblioteki Uniwersyteckiej na ul. Dobrej, ale to nie wszystko, prawda?

Staram się służyć radą i pomocą wszystkim, którzy posiadają tzw. tereny zieleni wokół budynków. Nasza uniwersytecka zieleń jest więcej lub mniej dopieszczana. Wszystko zależy od finansów. Pieniądze na zieleń są niestety na ostatnim miejscu. Wiele też zależy od gospodarza. W dużej mierze czynności pielęgnacyjne są wykonywane przez pracowników wydziałów, trudniejsze zadania np. konserwacje drzew wykonują firmy zewnętrzne. Większość ludzi pracujących na UW kocha swoje ogrody i chętnie pracuje. Tak się dzieje przy Wydziale Chemii, Psychologii, Matematyki, tak się dzieje przy akademiku na ul. Radomskiej. Tam zieleń jest dopieszczana regularnie. To samo się dzieje przy akademikach na ul. Żwirki i Wigury, Smyczkowej. Czasy, w jakich żyjemy, uczą ludzi wrażliwości na rośliny, kwiaty i patrzenia na to, w jakim otoczeniu żyjemy. Widać to na każdym kroku – choćby każda restauracja stara się teraz o dekoracje kwiatowe, bo wtedy tworzy się inna atmosfera, przyjemniejszy klimat do rozmów.

Czuje się Pani strażnikiem tradycji uniwersyteckiej?

Pamięć o zmarłych czcimy pod tablicami i na cmentarzach. Wiązanki przygotowują ogrodnicy. Mamy kalendarz rocznic. Pamiętamy. My, jako uniwersytet, szczególnie dbamy o tablicę poświęconą Zgrupowaniu Krybar i Batalionowi Harnaś, walczącym o budynki uniwersytetu na Krakowskim Przedmieściu. Marzę, żeby wróciła piękna tradycja, kiedy to 1 października orszak wychodzący z Pałacu Kazimierzowskiego, na czele z rektorem, prorektorami, dziekanami, najpierw obchodził główne miejsca pamięci na uniwersytecie. Mam na myśli tablicę na budynku Wydziału Historycznego z nazwiskami zamordowanych pracowników naukowych UW, czy kamień poświęcony pamięci studentów, pod którymi orszak złożony z kilkudziesięciu osób składał kwiaty i kłaniał się, oddając należny hołd. Byłoby to podtrzymanie i ciągłość tradycji, która kilka lat temu została zaniechana. To ważne, jako element tożsamości środowiska akademickiego.

Jak zaczęła się Pani przygoda z ogrodnictwem?

Moi przodkowie ze strony ojca są z Ochoty, mama z poznańskiego, dziadowie studiowali rolnictwo, ojciec ogrodnictwo. Od pokoleń rodzina była związana z posiadaniem ziemi. Kiedy się urodziłam mój ojciec powiedział, że będę ogrodniczką. Bardzo długo jednak dojrzewałam do ogrodnictwa. Chciałam studiować historię. To było marzenie życia. Moja bardzo mądra historyczka powiedziała mi wtedy, że i tak nie będę się uczyła prawdziwej historii. Wybrałam więc ogrodnictwo. Dużo działałam społecznie, organizowałam wyjazdy turystyczne, wydarzenia kulturalne, bardzo mi się to podobało. Miałam dwa odkrycia własnej tożsamości – ogrodnictwo na uniwersytecie i zamiłowanie do historii, które pozostało we wnętrzu. Obydwie moje pasje realizuję w pracy na uniwersytecie oraz zajmując się społecznie Cmentarzem Powstańców Warszawy, czy działając w związku branżowym przy NOT czyli w SITO. Ale tu, jako ogrodnik uniwersytecki poczułam i dumę, i radość, z tego, że jestem kim jestem. Zdążyłam też podziękować ojcu za wybór zawodu… Cały czas wierzył, że będę się zajmować zawodowo ogrodnictwem.

Wspomniała Pani wcześniej o tym, że kobietom ogrodniczkom było trudniej? Jakie były początki Pani pracy na uniwersytecie?

Kiedy szukałam pracy po studiach, zawsze znajdowałam propozycje wyłącznie dla mężczyzn. Pracę na UW znalazłam sama i bardzo się z tego cieszę. Podczas pierwszego spotkania, moja późniejsza zwierzchniczka powiedziała mi: „Szukamy mężczyzny i technika, pani jest kobietą i po studiach. No nie wiem, czy dyrektor się zgodzi.” Umówiłyśmy się kilka dni później. Wtedy usłyszałam: „Dyrektor się zgodził”. Ale mnie to już nie do końca interesowało i początkowo nie przyjęłam tej oferty, argumentując odmowę małą ilością pracy. Wtedy poinformowano mnie, że uniwersytet ma zaadoptować do własnych celów zabytkowy pałac z parkiem w Błędowie za Grójcem, którym miałam się zająć. Planowano zaadoptować Błędów na dom pracy twórczej dla pracowników UW. Ówczesny rektor Rybicki oddał niestety ten majątek pod opiekę konserwatora zabytków w Radomiu. Byłam tam, 1-go lipca tego roku, po prawie 40-stu latach. Obiekt kupił pan Marek Kapuściński, do niedawna dyrektor generalny i prezes Procte & Gamble w Europie Środkowej, który na pewno przywróci mu właściwą świetność i blask. Słuchając jego przemówienia, wzruszyłam się do łez. Na pewno uczyni z tego miejsca perełkę.

Czyli historię związaną z Błędowem można zakwalifikować do Pani niezrealizowanych projektów? Są inne niezrealizowane w Pani karierze?

Myślę, że tak – Błędów jest takim ważnym obiektem w moim życiu zawodowym, wpłynął na wybór miejsca pracy, chociaż nie dane mi było zająć się tamtejszym parkiem. Jedna rzecz, która mi się w życiu nie udała, i nie sądzę, żeby udała się jakiemukolwiek ogrodnikowi, to wytłumaczenie pracownikom budowlanym, że nie wolno zakopywać resztek cegieł i betonu w miejscach przeznaczonych na trawnik, że nie należy wszystkich urządzeń (zawory, studzienki itp.) umieszczać w rabatach, trawnikach. Takie rzeczy zdarzają się nagminnie.

Które z drzew na terenie centralnym UW są najstarsze? Jakie czasy pamiętają?

Jeszcze parę lat temu powiedziałabym, że najstarsze drzewa i pomniki przyrody to klon i kasztanowiec. One już niestety skończyły swój żywot. Teraz najstarsze drzewa na uniwersytecie to wysokie wiązy – rosną przy Wydziale Prawa i z prawej strony, przed starą biblioteką. Myślę, że są w wieku uniwersytetu lub nawet trochę starsze. Bardzo źle reagują teraz na suszę, co mnie ogromnie martwi. Reszta drzew umarła w czasie wojny. Ostrzał zza Wisły okaleczył nie tylko budynki, uszkodził również drzewa. Wojnę przeżył kasztanowiec – pomnik przyrody, który był za Pałacem Kazimierzowskim. Niestety był zupełnie pusty w środku i 2 lata temu przewrócił się. Dziś zostały jego resztki, są obrośnięte bluszczem. Znakomita większość, to są nasadzenia lat powojennych. Szperając w papierach znalazłam projekt, który miał być zrealizowany w Parku Kazimierzowskim, czyli na terenie przed pałacem i u podnóża – w dół skarpy. Niestety nie został on zrealizowany, myślę , że ze względów finansowych. Był to projekt pary znakomitych architektów – Romualda Gutta i Aliny Scholtz – Richert. Tę parę projektantów „spotkałam” kilkanaście lat temu zajmując się Cmentarzem Powstańców Warszawy. Zamiast realizacji projektu posadzono na uczelni drzewa szybko rosnące czyli głównie topole. Teraz wszyscy narzekają na nie, ale wtedy były one ratunkiem dla miasta „bez drzew…” Kiedy przyszłam tu do pracy, starałam się trochę uatrakcyjnić ten teren. W tamtym ustroju wszystko się zdobywało, ciekawe odmiany drzew i ciekawe gatunki roślin też się zdobywało. Więc część jest z tych zdobyczy. Część to były dary, np. metasekwoja, którą sadziłam w 80-tych latach, wyższa od Wydziału Prawa, jest darem kogoś z Wydziału Chemii. Część magnolii jest darem od zaprzyjaźnionych ogrodników, choćby magnolia na Krakowskim Przedmieściu 32 była darem starych ogrodników Ochoty. Mamy na terenach uniwersyteckich mieszaninę darów i celowego nasadzenia.

Na jakie oryginalne gatunki roślin na terenie zabytkowym warto zwrócić uwagę? 

Moją zdobyczą sprzed 10-ciu lat jest pięknotka. To jest krzew ozdobny, który rośnie obok Szkoły Głównej, po lewej stronie. Po prawej rośnie judaszowiec. Takie ciągoty dydaktyczne odzywają się we mnie, żeby to ludziom pokazać i zainspirować być może modę ogrodniczą, którą część ludzi się zarazi. W wielu wypadkach są to prezenty od moich kolegów ogrodników. Ciekawym krzewem jest kłokoczka – z jej owoców robiło się różańce, korale. Odganiała złe moce. Boleję nad tym, że budynki nie są obrośnięte pnączami, jak przed wojną. Nadawało to im urok, tworzyło klimat.

Czy na dzisiejszym terenie zabytkowym są relikty ogrodów przy Villa Regia z XVII w. opisanych przez Adama Jarzębskiego w „Gościńcu” ?

Właściwie nikt nie zwraca uwagi na fakt, że kiedyś był tu owalny dziedziniec, na którym w XIX w. powstał gmach biblioteki. Czasy Villa Regia, kiedy rezydencję Wazów otaczała roślinność i zwierzyniec poniżej zbocza, są na tyle odległe, że trudno dziś mówić o reliktach z tamtej epoki, czy nawet epok późniejszych – z czasów Szkoły Rycerskiej, Liceum Warszawskiego. Widoki dziedzińca przed Pałacem Kazimierzowskim i zieleni wokół oficyn zachowały się na obrazach Marcina Zalewskiego, Jana F. Piwarskiego czy Ludwika Horwarta. Kiedy pytam różnych ludzi, z czym im się kojarzy zielony uniwersytet, większość ma skojarzenia kwitnących magnolii. To nasza współczesność. Jak przyszłam do pracy na UW – już rosły, były to magnolie Kobus. Teraz rosną w ich miejscu magnolie gwiaździste. Nie zasłaniają budynku biblioteki. Jednak patrząc od strony Krakowskiego Przedmieścia w kierunku starego BUW-u niektórzy mają skojarzenia z komisem samochodowym. W takiej scenerii nie można mówić o reliktach dawnego założenia między dziedzińcem a ogrodem.

Brakuje Pani kontynuacji ogrodu górnego u podnóża skarpy?

Bardzo brakuje, to był właściwy Park Kazimierzowski ogród na górze i na dole… Po 1968 ogrodzono uniwersytet od strony skarpy. Pamiętam jeszcze furtkę i Ogród Farmakognostyczny, który należał do Wydziału Lekarskiego, rozwiązany w latach 70- tych. W czasach studenckich odwiedzałam ten teren, nie wiedząc, że będę tu pracować. A w połowie lat 70 – tych XX w. miasto odebrało uczelni teren pod skarpą.

Co uważa Pani za swoje największe osiągnięcie?

Największą dla mnie satysfakcją zawodową jest ogród w Bibliotece Uniwersyteckiej. Byłam od początku jego zakładania. To jest wizytówka Warszawy, ale i olbrzymia satysfakcja. Pani Irena Bajerska, projektantka tego ogrodu, jest nadzwyczajną osobą. W praktyce sprawdziło się to, co zaprojektowała z olbrzymią wyobraźnią. Pani Irena pracowała w zespole architektów Badowski- Budzyński, od początku jako osoba odpowiedzialna za projekt ogrodów. Ogród jest częścią całego budynku. Przykład miejskiej architektury, która stara się być integralną częścią natury.

Ogrody na dachu BUW, fot. Maria Kamińska

Czy trudno jest utrzymać ogrody na dachu biblioteki? 

Fantastycznie to wszystko wygląda, bardzo trudno jednak utrzymać rośliny w doskonałej kondycji. Sezonowość naszej pracy jest wszechobowiązująca. Biblioteka korzysta z usług firm zewnętrznych. Firmę wyłania się w ramach przetargu i to jest przekleństwo dla właścicieli ogrodów, dla roślin, ponieważ co jakiś czas – co trzy lata lub co 1, 5 roku zmienia się firma ogrodnicza. Następuje zaburzenie ciągłości w opiece nad długoletnimi roślinami. Przetargi, tymczasowość, to jest tragedia też miasta, tragedia państwa. Nie ma planowania perspektywicznego, jedynie od do, na czas kadencji lub obowiązywania umowy. Bardziej liczy się krótkotrwały interes niż idea i dobro nadrzędne. Można powiedzieć, że jak w soczewce skupiają się tutaj te same problemy, które ma całe społeczeństwo.

Czy ogrody na dachu Wydziału Lingwistyki Stosowanej i Wydziału Neofilologii, na ul. Dobrej 55 są dostępne dla wszystkich?

Są dostępne w godzinach otwarcia budynku. Aktualnie zagospodarowana jest jedna trzecia planowanego nasadzenia. W tym roku, pod koniec lata, uniwersytet planuje budowę dalszego ciągu tego założenia. To będzie duży ogród – cały dach od Browarnej do Dobrej, przez całą długość i szerokość działki. To jest inny projekt od tego w Bibliotece Uniwersyteckiej. Bardzo ciekawy lecz bardzo trudny do uzyskania ogrodniczo. Składa się z ogrodów tematycznych, które powstaną w patiach. Będą patia słowiańskie, germańskie, francuskie… Projektantką tego ogrodu jest pani Urszula Maciejewska-Stefańska, która przez wiele lat pracowała w Łazienkach Królewskich.

Ogrody na dachu BUW, fot. Barbara Siedlicka

Jakie spektakularne koncepcje Pani zrealizowała? 

Trawniki, rabaty i żywopłot z bukszpanu przed dawaną biblioteką. Wzór posadzenia żywopłotu jest oparty na wzorach XIX-wiecznych rabat, które były w Warszawie. W miejscach centralnych na terenie zabytkowym wymieniamy nasadzenia na rabatach trzy razy do roku, wg zwyczajów utrzymania ogrodów przypałacowych. Zmieniamy gatunki roślin w zależności od pory roku – od bratków do chryzantem. W tym roku staramy się utrzymać większość nasadzeń w kolorach uniwersyteckich białym i niebieskim. Jubileusz pomógł odnieść wielkie zwycięstwo – prawdziwe wazy kwiatowe, które stoją przed Pałacem Kazimierzowskim, starym BUW-em i Audytorium Maximum. Są wykonane na wzór wazy, przylegającej do północnej fasady biblioteki. Łącznie 12 waz, niezwykle efektownych, nawiązujących do elementu istniejącej architektury, znakomicie wykonanych.

Jakie są Pani najpiękniejsze wspomnienia związane z uniwersytetem? 

Dla mnie wspomnienia, poza budynkami, związane są z ludźmi. Poznałam tu niezwykłe osoby i miałam szczęście pracować w większości z odpowiedzialnymi i dobrymi ludźmi – byli też tacy, którzy podzielali pasje ogrodnicze i zafascynowanie miejscem, którzy żyli uniwersytetem. Kiedy zaczęłam swoją przygodę na uniwersytecie, większość ludzi tu pracujących doceniało to miejsce. Byli to ludzie zaprzyjaźnieni ze sobą i nawzajem się wspierający. W tej chwili, w czasach brutalnego kapitalizmu, to niestety zanika. Ludzie traktują uniwersytet jak fabrykę, miejsce pracy – przychodzą na 8-mą, wychodzą o 16-stej. A wtedy była spora grupa ludzi związanych z tym miejscem, traktująca to miejsce i relacje międzyludzkie zupełnie inaczej. Wzorem dla mnie była moja pierwsza zwierzchniczka pani Daniela Chlebowska, niezwykle wymagająca od siebie i od innych, doceniająca i sprawiedliwa. Z latami zdawałam sobie sprawę, w jakim pięknym jestem miejscu, że wszędzie jest historia. Bardzo mnie denerwuje jak ktoś niszczy, zmienia, nie szanuje ciągłości, tradycji. Nie tylko uniwersytet, ale to miasto, które tyle przeżyło, wymaga niezwykłego szacunku, choćby ze względu na trud odbudowy po wojnie, po Powstaniu Warszawskim. Myślę, że uświadamianie sobie tego, w jakim miejscu jesteśmy, żyjemy, ile pokoleń na to patrzyło, współtworzyło – ubogaca, obdarowuje dziedzictwem i dumą, zobowiązuje. Odkąd zaczęło działać Muzeum UW przychodzi do nas coraz więcej wycieczek. Nie tylko szkolnych, odwiedzają nas turyści zagraniczni. Od strony skarpy teren został zdewastowany, ale trzon środkowy założenia przetrwał. Patrzę na turystów, którzy korzystając z wiedzy o Chopinie, zwiedzają teren uniwersytetu. Widzę ich zachwyt. Nie dziwię się, bo miejsce było i jest cudowne. I to nasze sąsiedztwo – Kościół Wizytek z ogrodem, w którym bywam. Czas jubileuszu to piękne miesiące i lata w życiu uniwersytetu. Ilość osób zaangażowanych w obchodzenie tego święta, których przy tej okazji poznaję jest imponująca. Odżywa atmosfera, której doświadczyłam na początku swojej pracy, kiedy ważne było, żeby realizować wspólne inicjatywy edukacyjne, kulturalne, towarzyskie. Wehikuł czasu – całodzienną imprezę na terenie centralnym – zorganizowały osoby z Uniwersytetu Otwartego. Wielką przyjemnością było obserwowanie efektów ale i współpraca z tymi młodymi, zaangażowanymi ludźmi. Drugi oddany zespół pracowników i pasjonatów związany jest z Muzeum UW, które mieści się w pałacu Tyszkiewiczów – Potockich. Wielką przyjemnością jest obserwowanie efektów ale i współpraca z tymi młodymi, zaangażowanymi ludźmi. Jestem dumna z miejsca, w którym pracuję, z zawodu, który wykonuję, z miasta, w którym żyję.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Maria Kamińska,
Członek Komisji Historycznej Towarzystwa Przyjaciół Warszawy i Klubu Organizatorów Ruchu Turystycznego TPW (Oddział KORT TPW)
zdjęcia: Maria Kamińska, Franciszek Trynka, Barbara Siedlicka

Fotograficzny sen o Warszawie

Fotograficzny sen o Warszawie

Fotograficzny sen o Warszawie

Zdjęcia, wystawy, wernisaże, a w końcu działalność biznesowa. Na współczesnym rynku fotograf musi nie tylko oczarować odbiorcę swoimi kadrami, ale również umieć dobrze wypromować własną twórczość. O tym, gdzie leży granica w odkrywaniu Warszawy, jak ją fotografować, by przyciągnąć zainteresowanie i dokąd zmierza urbanistyczny rozwój stolicy Polski rozmawiamy z Aleksandrą Łogusz, czyli Bloguszem.
Bartosz Cheda rozmawia z Aleksandrą Łogusz "Bloguszem", fot. Maciej Margas

Bartosz Cheda: Dzisiaj gościem Okna na Warszawę jest Aleksandra Łogusz, znana szerzej  pod pseudonimem Blogusz.pl, warszawska fotograf i… kto jeszcze?

Aleksandra Łogusz: Dziedzina fotografii, którą się zajmuję, jest dosyć specyficzna. Prezentuję Warszawę z wysokości — z dachów wieżowców, z nietypowych perspektyw, z lotu ptaka — i staram się docierać do miejsc nieznanych szerszej publiczności. Ma to trochę związek z odkrywaniem, byciem odkrywcą. 

Organizujesz wystawy, prowadzisz działalność biznesową… gdzie leży granica Twojej działalności i promowania Warszawy?

Sky is NOT the limit. Nie ma granic — ja wręcz uwielbiam je przekraczać. Rzeczywiście, moja aktywność początkowo związana była z fotografią hobbystyczną, później przerodziła się w zawód i urosła aż do momentu otwarcia WarsawGiftShop.com, czyli sklepu, gdzie można kupić eleganckie pamiątki, warszawskie gadżety i fotoobrazy do mieszkania czy biura. Jest to dla mnie o tyle miłe, że sama wcześniej nie planowałam otwarcia własnej firmy. Skłoniło mnie do tego zainteresowanie odbiorców moimi zdjęciami i często powtarzające się pytania o fotoobrazy, fototapety do biur, wydruki na szkle etc. Z drugiej strony bardzo cieszy mnie to, że my — jako warszawiacy i Polacy — zaczynamy odczuwać dumę ze stolicy. Już nie wieszamy sobie w salonie plakatów z Nowego Jorku, Paryża czy Londynu, ale z Warszawy. Czujemy się w pozytywny sposób związani z tym miastem.

Aleksandra Łogusz, "Blogusz", na dachu Rondo1, fot. Maciej Margas

W naszej poprzedniej rozmowie, która miała miejsce niespełna dwa lata temu, wspomniałaś o zdjęciu „Sen o Warszawie” i powiedziałaś, że zmieniło Twoje życie. W jaki sposób?

To jest wielopoziomowe pytanie. Ta fotografia zmieniła w moim życiu absolutnie wszystko pod każdym możliwym względem. Po pierwsze „Sen o Warszawie” to jedno z pierwszych zdjęć, które kiedykolwiek opublikowałam na moim fanpage – Blogusz.pl i nie sądziłam, że od razu wypłynie na takie szerokie wody i zmieni moją ścieżkę zawodową. Wcześniej zajmowałam się czymś zupełnie innym, byłam — tak jak ty — dziennikarzem i reporterem, później pracowałam jako manager w agencji PR-owej. „Sen o Warszawie” sprawił, że zmieniłam swoją ścieżkę aktywności, zajęłam się fotografią zawodowo. Ta fotografia jest też o tyle wyjątkowa, że w Internecie, czy w ogóle w naszej świadomości, istnieją tysiące zdjęć Warszawy, które niczym się nie wyróżniają. „Sen o Warszawie” to zdjęcie bardzo charakterystyczne, dla mnie niesamowite jest też, że ta fotografia nie jest anonimowa, ludzie pamiętają jej autorkę no i przede wszystkim – została wyróżniona jako Zdjęcie Roku!  To również symboliczne zdjęcie, zwłaszcza dla mnie, osoby, która pochodzi z Bielska-Białej. Spójrz na tę drogę, która przecina zdjęcie na samym środku, trzeba ją przebyć, żeby dostać się do wieżowców. Widzę w tym zdjęciu marzenie wielu osób, które sprowadzają się do Warszawy z ambicjami na karierę w korporacjach.

"Sen o Warszawie" - Zdjęcie Roku 2014

Z naszego poprzedniego spotkania wynotowałem takie stwierdzenie: „Nigdy nie uczyłam się fotografii i nie byłam na żadnym kursie, wszystkie zdjęcia robię na auto Nikonem, którego podkradłam tacie z szuflady”. Zmieniło się Twoje podejście do fotografii?

(śmiech). Takie były początki! Jestem samoukiem (nie mylić z amatorem!). Jest takie powiedzenie, że praktyka czyni mistrza, a fotografia to dziedzina, w której nie trzeba chodzić na wykłady czy robić notatek. Dla mnie to raczej kwestia wrażliwości i oka, spostrzegawczości, chociaż faktycznie od tamtej pory moje umiejętności, warsztat oraz możliwości sprzętowe znacznie się polepszyły. Przy moim tempie pracy dwa lata to naprawdę dużo czasu. Nie fotografuję już Nikonem, choć mam go „w zanadrzu”. W tej chwili posiadam ogromną ilość sprzętu, kilka aparatów, pełen zakres obiektywów, drony, własną drukarnię fotoobrazów i plakatów, które sprzedaje w WarsawGiftShop.com. Niedawno brałam udział w Międzynarodowych Warsztatach Fotograficznych dla młodych talentów. 

Jeszcze jeden cytat z tamtej rozmowy. Na pytanie, czy jest jakieś miejsce, do którego chciałabyś się dostać, ale jeszcze Ci się to nie udało, odpowiedziałaś: „Nie, Blogusz wszędzie wlezie”. Gdzie więc wchodziłaś przez ostatnie dwa lata?

Wszędzie. Osoby, które śledzą Blogusza – mój fanpage, doskonale to wiedzą. Wczoraj zdałam sobie sprawę, że właśnie minął rok od mojej pierwszej wystawy w Warszawie i to był to dla mnie absolutny szok. Nie zdążyłam nawet usiąść i spokojnie obejrzeć sobie wszystkich zdjęć, które wtedy zrobiłam — bardzo dużo wydarzyło się po drodze. Założyłam swój sklep, były wystawy w Australii i na różnego rodzaju targach. Chyba nie jestem w stanie wymienić wszystkich miejsc, w których byłam przez ostatnie dwa lata (śmiech). Staram się też częściej zaglądać do innych miast, także za granicę. Minione lato było bardzo intensywne pod tym względem – wraz z Maciejem Margasem, laureatem Grand Press Photo, z którym współpracuję, promowaliśmy Warszawę w czeskiej Pradze, gdzie przez miesiąc miała miejsce wystawa WARSAW ON AIR i nasze stoisko, potem wystawa poleciała dalej do słowackich Koszyc, gdzie również można ją było zwiedzać przez miesiąc. W międzyczasie sporo lataliśmy nad Warszawą w ramach trzech skomplikowanych projektów fotograficznych i filmowych, których premiera będzie miała miejsce tej jesieni. A jakby tego było mało  zjechaliśmy Polskę wzdłuż i wszerz, codziennie w innym mieście wspinając się na maszty telekomunikacyjne Emitela, fotografując i kręcąc z samej góry, film. Jeden z masztów na który się wspinaliśmy – w Giżycku – ma 327m wysokości, czyli jest 100 m wyższy od Pałacu Kultury (z igilicą)! To wyzwanie wiązało się z gruntownym przygotowaniem kondycyjnym, przejściem odpowiednich szkoleń do pracy na linach, w polu elektromagnetycznym etc.

Blogusz na jednym ze swoich wernisaży

W ostatnich latach mamy do czynienia z wysypem fanpage’y związanych z Warszawą. Nie sądzisz, że w końcu doprowadzi to do przesycenia i odbiorcy znudzą się tą tematyką?

Nie wiem, co mam odpowiedzieć na to pytanie. Rzeczywiście fanpagy jest sporo, ale są bardzo różne. Każdego interesuje co innego i każdy dokonuje własnych wyborów. Może być tak, że pewne mody przemijają — nie mnie to oceniać — ale nie sądzę, szczerze mówiąc, by dotknęło to zainteresowania Warszawą.

Ale duża konkurencja jest też wśród fotografów, czujesz na plecach oddech konkurencji? 

W dzisiejszych czasach jest tak, że każdy kto ma smartfona czy aparat fotograficzny czuje się fotografem. Jeśli chcemy rozmawiać o profesjonalnym podejściu do fotografii, to jest to zawód trudny. Nie każda osoba, która ma świetny sprzęt, potrafi zrobić coś ciekawego i ma pomysł na siebie, a to jest najważniejsze. Z drugiej strony jest bardzo dużo rodzajów fotografii, jedni robią sesje zdjęciowe, zdjęcia koncertowe, fotoreportaże, inni wesela czy modę. Ja swoją fotografię traktuję bardzo osobiście, ponieważ wejście na jakiś dach czy do upatrzonego miejsca to czasem proces, który zajmuje kilka miesięcy, to dużo trudniejsze, niż np. fotografowanie zachodu słońca nad Wisłą. 

Jeśli na facebooku „zalajkujemy” kilku warszawskich fotografów, to przez naszą tablicę przewija się ciągle to samo: zdjęcia Pałacu Kultury, panoramy z Mostu Siekierkowskiego, z placu Grzybowskiego to już warszawskie „leitmotivy”, które powtarzają się w nieskończoność. Rozumiem, że widzisz swoją pracę jako coś innowacyjnego, ale wymienione przeze mnie fotografie również spotykają się z dużym zainteresowaniem. Jak więc widzisz przyszłość warszawskiej fotografii? Jak powinna ona jeszcze bardziej zainteresować odbiorcę?

Dla mnie ciekawy jest aspekt socjologiczny: staram się docierać do miejsc, w których nie był nikt inny (bądź bardzo wąska grupa osób). Patrząc na to, co ludzie najchętniej zamawiają w Warsaw Gift Shopie, wyciągam następujące wnioski: są zdjęcia oryginalne, które intrygują ludzi, np. „Sen o Warszawie” czy „Morskie fale Alei Jerozolimskich” — wspólne dla tych fotografii jest to, że obie na pierwszy rzut oka nie wyglądają jak Warszawa, trzeba się dłużej zastanowić co to właściwie jest i gdzie to jest. Drugą grupę stanowią osoby, które na zdjęciach szukają miejsc, z którymi związani są osobiście: miejsce, gdzie się urodzili, wychowali i tak dalej, albo patrzą na kolory, czy dana fotografia pasuje im do wystroju wnętrza. Zdjęcia, które nas ciekawią na fanpage i te, które wieszamy sobie w salonie, to dwa różne światy. W ostatecznym rozrachunku oceniają cię odbiorcy, i to, co im się podoba jest wyznacznikiem twojej pracy. Ludzie doceniają też wysiłek na rzecz sfotografowania czegoś spektakularnego — na przykład pobudkę o piątej nad ranem, by sfotografować poranną mgłę — ponieważ wiedzą, że nie mogliby powtórzyć takiego ujęcia na własną rękę.

Wejście na jakiś dach czy do upatrzonego miejsca to czasem proces, który zajmuje kilka miesięcy.

"Morskie fale Alei Jerozolimskich", fot. Blogusz.pl

Czy nadal nie masz ulubionego miejsca w Warszawie?

(śmiech). Mam tych miejsc bardzo dużo, dlatego nie potrafię wskazać jednego. Najwięcej czasu spędzam na Żoliborzu, uwielbiam spacerować na Kępie Potockiej czy nad Wisłą, chodzić po parkach. Bardzo często jem na mieście, więc zwiedzam też tę „kulinarną” część stolicy. Często odwiedzam Muzeum POLIN i Muzeum Warszawskiej Pragi, gdzie wisi moja fotografia.

Pod Twoimi zdjęciami na facebooku można często przeczytać komentarze pokroju: „Warszawa jest piękna”, „Cieszę się, że moje miasto się tak rozwija”… Zgadzasz się z tym? Niektórzy bardzo krytycznie wypowiadają się o planach i pomysłach na rozwój Warszawy, w szczególności o dość desperackiej i chaotycznej zabudowie wieżowcami.

Uważam, że Warszawa jako miasto zmienia się bardzo pozytywnie i to widać na moich zdjęciach. Moim głównym celem jest pokazanie Polakom, że to jest miejsce, które przeistacza w nowoczesną metropolię, cieszę się, jeśli inni też to zauważają. Obserwuje też, że wśród klientów Warsaw Gift Shopu coraz częściej zdarzają się osoby z innych miast czy zza granicy, którzy chcą mieć kawałek Warszawy na swojej ścianie. Myślimy o naszej stolicy coraz bardziej pozytywnie. Zmienia się styl życia np. w kwestii sportu. Gdy pojechałam na studia do USA, zaskoczyło mnie to, że wszyscy uprawiają sport na ulicach: jogging, rolki, rowery… W Polsce w tych czasach sport kojarzył się wyłącznie z WF-em, od którego wszyscy się migali. Teraz w weekendy w Warszawie na ścieżkach rowerowych jest taki tłok, że brakuje miejsca; są też siłownie plenerowe. 

Natomiast nie da się oderwać miasta od historii, która w tym przypadku była wyjątkowo ciężka, więc porównywanie się do Paryża czy Londynu nie ma w ogóle sensu ze względu na konkretny kontekst historyczno-ekonomiczny. Ja czuję się bardzo związana z Warszawą, choć mieszkam tu od niedawna. Często niepokoją mnie różne projekty związane z zabudową Placu Defilad i plany zagospodarowania, a raczej ich brak —  to jest bolączka wszystkich polskich miast, a do tego Warszawa ma duży problem z reprywatyzacją. 

Mówisz o tym, że nie mamy już czego się wstydzić i Warszawa jest coraz bardziej światowa. Z tym wiąże się temat dominacji języka angielskiego w przestrzeni miejskiej. Możemy już zapomnieć o „wieżach” czy nawet „centrach”, wszędzie są „plazy” i „towery”. Czy Twoim zdaniem jest to potrzebny wyznacznik umiędzynarodowienia Warszawy, czy raczej coś, co niszczy klimat miasta?

To ciężkie pytanie. Budynki, o których mówimy mają swoich prywatnych inwestorów, którzy mają prawo do nazwania ich jak chcą. Jeśli nazwy anglojęzyczne są obowiązujące, zamienianie ich na polskie mija się z celem, tak jak w przypadku marek odzieżowych etc. Z drugiej strony przykre jest, że języka polskiego nie ma trochę więcej. Osobiście jestem za tym, by polskich nazw było więcej, Możemy mieć jedynie nadzieję, że świadomość i moda na polskie nazewnictwo wróci. Jest kilka budynków, które mają swoje polskie nazwy i nie sądzę, by był to jakiś problem.

"Wieżowce we mgle", fot. Blogusz.pl

Niektóre apartamentowce również są nazwane po angielsku, jak chociażby Cosmopolitan Tower czy The Tides… A czy poparłabyś — gdyby powstała — inicjatywę, by sankcjonować prawnie obowiązek szanowania „językowej przestrzeni miejskiej” i nadawania budynkom polskich nazw?

Wydaje mi się, że to jest najmniejszy problem w całym spektrum tego tematu. Przede wszystkim chciałabym, by był większy wpływ na powstające projekty. Możemy regulować sobie wysokość i przeznaczenie budynku, ale jest duża dowolność co do estetyki. W mojej ocenie duża część nowych budynków nie pasuje do otoczenia, w którym ma powstać…

…już nie wspominając o reklamach.

Właśnie. Chciałabym, by była większa dbałość o przestrzeń, by budynki komponowały się jeden z drugim, a nie, żeby powstawały jako oddzielne byty. To przecież przekłada się na krajobraz miejski. Jeśli zaś chodzi o nazwy, to nie wiem, czy sankcjonowanie prawne byłoby dobrym pomysłem.  Mam nadzieję, że świadomość inwestorów wzrośnie na tyle, że sami będą widzieli w polskich nazwach potencjał.

Wydaje mi się, że jest w Warszawie trend, by wszystko wyglądało jak w zachodnich metropoliach, za którymi tak tęskniliśmy i przyjęliśmy za niedościgniony wzór — wysokie, i szklane. Nikt nie myśli o tym, by nowe budynki komponowały się z zabytkami. Może w tym leży źródło „pokraczności” i „nieudolności” nowych projektów? Może Polakom nie jest w stanie podobać się nic innego, niż strzeliste, szklane wieżowce?

Wieżowce ogólnie są symbolem potęgi, sukcesu, kariery i właśnie Zachodu. Dla dużej grupy Polaków praca w wieżowcu to synonim spełnienia zawodowego. W tym względzie Warszawa przyciąga rzesze ludzi z całego kraju — te biurowce muszą gdzieś powstawać i stwarzać przestrzeń do pracy. Sama interpretuję zdjęcie „Sen o Warszawie” jako długą i trudną drogę wiodącą do „szklanych domów”, którą nie każdemu uda się przejść. Ktoś, kto stawia biurowce, wykonał wcześniej badania i zna potencjał rynku, musiał więc dość do wniosku, że kolejne biurowce są potrzebne… Nie można mieć pretensji, że inwestorzy kalkulują głównie plusy i minusy biznesowe. W tej chwili jest dość duża dowolność budowlana; widać też, że ludzi ta tematyka bardzo interesuje i ciekawi, każdy news jest szeroko komentowany. Przestrzeń, w której żyjemy, nie jest nam obojętna, dobrze, że mamy swoje zdanie.

Jakie masz plany i zamierzenia na najbliższe lata?

Jest ich mnóstwo. Jeszcze nie o wszystkich mogę mówić. W tej chwili moim oczkiem w głowie jest Warsaw Gift Shop, który rozwijam, wprowadzam nowe produkty. Chcę także częściej fotografować w innych miastach. Z objazdu po Polsce wróciłam z olbrzymią liczbą zdjęć, które będę sukcesywnie publikować na Blogusz.pl

Które w pierwszej kolejności? Poza oczywiście Katowicami, które już były na Twojej tapecie.

Katowice to miasto fenomenalne, które przechodzi teraz absolutny renesans. Za każdym razem, gdy tam przyjeżdżam, jestem zachwycona, odkrywam coś nowego. Bardzo spodobał mi się Sandomierz, Rzeszów, chciałabym częściej odwiedzać Poznań. W zeszłym roku latałam śmigłowcem nad Bielskiem-Białą, czyli moim rodzinnym miastem. Mam nadzieję, że w tym roku uda mi się to powtórzyć, to miasto z lotu ptaka wygląda cudownie. Jest perfekcyjnie zaprojektowane.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał Bartosz Cheda

Fotograficzny sen o Warszawie

Zdjęcia, wystawy, wernisaże, a w końcu działalność biznesowa. Na współczesnym rynku fotograf musi nie tylko oczarować odbiorcę swoimi kadrami, ale również umieć dobrze wypromować własną twórczość. O tym, gdzie leży granica w odkrywaniu Warszawy, jak ją fotografować, by przyciągnąć zainteresowanie i dokąd zmierza urbanistyczny rozwój stolicy Polski rozmawiamy z Aleksandrą Łogusz, czyli Bloguszem.
Bartosz Cheda rozmawia z Aleksandrą Łogusz "Bloguszem", fot. Maciej Margas

Bartosz Cheda: Dzisiaj gościem Okna na Warszawę jest Aleksandra Łogusz, znana szerzej  pod pseudonimem Blogusz.pl, warszawska fotograf i… kto jeszcze?

Aleksandra Łogusz: Dziedzina fotografii, którą się zajmuję, jest dosyć specyficzna. Prezentuję Warszawę z wysokości — z dachów wieżowców, z nietypowych perspektyw, z lotu ptaka — i staram się docierać do miejsc nieznanych szerszej publiczności. Ma to trochę związek z odkrywaniem, byciem odkrywcą. 

Organizujesz wystawy, prowadzisz działalność biznesową… gdzie leży granica Twojej działalności i promowania Warszawy?

Sky is NOT the limit. Nie ma granic — ja wręcz uwielbiam je przekraczać. Rzeczywiście, moja aktywność początkowo związana była z fotografią hobbystyczną, później przerodziła się w zawód i urosła aż do momentu otwarcia WarsawGiftShop.com, czyli sklepu, gdzie można kupić eleganckie pamiątki, warszawskie gadżety i fotoobrazy do mieszkania czy biura. Jest to dla mnie o tyle miłe, że sama wcześniej nie planowałam otwarcia własnej firmy. Skłoniło mnie do tego zainteresowanie odbiorców moimi zdjęciami i często powtarzające się pytania o fotoobrazy, fototapety do biur, wydruki na szkle etc. Z drugiej strony bardzo cieszy mnie to, że my — jako warszawiacy i Polacy — zaczynamy odczuwać dumę ze stolicy. Już nie wieszamy sobie w salonie plakatów z Nowego Jorku, Paryża czy Londynu, ale z Warszawy. Czujemy się w pozytywny sposób związani z tym miastem.

Aleksandra Łogusz, "Blogusz", na dachu Rondo1, fot. Maciej Margas

W naszej poprzedniej rozmowie, która miała miejsce niespełna dwa lata temu, wspomniałaś o zdjęciu „Sen o Warszawie” i powiedziałaś, że zmieniło Twoje życie. W jaki sposób?

To jest wielopoziomowe pytanie. Ta fotografia zmieniła w moim życiu absolutnie wszystko pod każdym możliwym względem. Po pierwsze „Sen o Warszawie” to jedno z pierwszych zdjęć, które kiedykolwiek opublikowałam na moim fanpage – Blogusz.pl i nie sądziłam, że od razu wypłynie na takie szerokie wody i zmieni moją ścieżkę zawodową. Wcześniej zajmowałam się czymś zupełnie innym, byłam — tak jak ty — dziennikarzem i reporterem, później pracowałam jako manager w agencji PR-owej. „Sen o Warszawie” sprawił, że zmieniłam swoją ścieżkę aktywności, zajęłam się fotografią zawodowo. Ta fotografia jest też o tyle wyjątkowa, że w Internecie, czy w ogóle w naszej świadomości, istnieją tysiące zdjęć Warszawy, które niczym się nie wyróżniają. „Sen o Warszawie” to zdjęcie bardzo charakterystyczne, dla mnie niesamowite jest też, że ta fotografia nie jest anonimowa, ludzie pamiętają jej autorkę no i przede wszystkim – została wyróżniona jako Zdjęcie Roku!  To również symboliczne zdjęcie, zwłaszcza dla mnie, osoby, która pochodzi z Bielska-Białej. Spójrz na tę drogę, która przecina zdjęcie na samym środku, trzeba ją przebyć, żeby dostać się do wieżowców. Widzę w tym zdjęciu marzenie wielu osób, które sprowadzają się do Warszawy z ambicjami na karierę w korporacjach.

"Sen o Warszawie" - Zdjęcie Roku 2014

Z naszego poprzedniego spotkania wynotowałem takie stwierdzenie: „Nigdy nie uczyłam się fotografii i nie byłam na żadnym kursie, wszystkie zdjęcia robię na auto Nikonem, którego podkradłam tacie z szuflady”. Zmieniło się Twoje podejście do fotografii?

(śmiech). Takie były początki! Jestem samoukiem (nie mylić z amatorem!). Jest takie powiedzenie, że praktyka czyni mistrza, a fotografia to dziedzina, w której nie trzeba chodzić na wykłady czy robić notatek. Dla mnie to raczej kwestia wrażliwości i oka, spostrzegawczości, chociaż faktycznie od tamtej pory moje umiejętności, warsztat oraz możliwości sprzętowe znacznie się polepszyły. Przy moim tempie pracy dwa lata to naprawdę dużo czasu. Nie fotografuję już Nikonem, choć mam go „w zanadrzu”. W tej chwili posiadam ogromną ilość sprzętu, kilka aparatów, pełen zakres obiektywów, drony, własną drukarnię fotoobrazów i plakatów, które sprzedaje w WarsawGiftShop.com. Niedawno brałam udział w Międzynarodowych Warsztatach Fotograficznych dla młodych talentów. 

Jeszcze jeden cytat z tamtej rozmowy. Na pytanie, czy jest jakieś miejsce, do którego chciałabyś się dostać, ale jeszcze Ci się to nie udało, odpowiedziałaś: „Nie, Blogusz wszędzie wlezie”. Gdzie więc wchodziłaś przez ostatnie dwa lata?

Wszędzie. Osoby, które śledzą Blogusza – mój fanpage, doskonale to wiedzą. Wczoraj zdałam sobie sprawę, że właśnie minął rok od mojej pierwszej wystawy w Warszawie i to był to dla mnie absolutny szok. Nie zdążyłam nawet usiąść i spokojnie obejrzeć sobie wszystkich zdjęć, które wtedy zrobiłam — bardzo dużo wydarzyło się po drodze. Założyłam swój sklep, były wystawy w Australii i na różnego rodzaju targach. Chyba nie jestem w stanie wymienić wszystkich miejsc, w których byłam przez ostatnie dwa lata (śmiech). Staram się też częściej zaglądać do innych miast, także za granicę. Minione lato było bardzo intensywne pod tym względem – wraz z Maciejem Margasem, laureatem Grand Press Photo, z którym współpracuję, promowaliśmy Warszawę w czeskiej Pradze, gdzie przez miesiąc miała miejsce wystawa WARSAW ON AIR i nasze stoisko, potem wystawa poleciała dalej do słowackich Koszyc, gdzie również można ją było zwiedzać przez miesiąc. W międzyczasie sporo lataliśmy nad Warszawą w ramach trzech skomplikowanych projektów fotograficznych i filmowych, których premiera będzie miała miejsce tej jesieni. A jakby tego było mało  zjechaliśmy Polskę wzdłuż i wszerz, codziennie w innym mieście wspinając się na maszty telekomunikacyjne Emitela, fotografując i kręcąc z samej góry, film. Jeden z masztów na który się wspinaliśmy – w Giżycku – ma 327m wysokości, czyli jest 100 m wyższy od Pałacu Kultury (z igilicą)! To wyzwanie wiązało się z gruntownym przygotowaniem kondycyjnym, przejściem odpowiednich szkoleń do pracy na linach, w polu elektromagnetycznym etc.

Blogusz na jednym ze swoich wernisaży

W ostatnich latach mamy do czynienia z wysypem fanpage’y związanych z Warszawą. Nie sądzisz, że w końcu doprowadzi to do przesycenia i odbiorcy znudzą się tą tematyką?

Nie wiem, co mam odpowiedzieć na to pytanie. Rzeczywiście fanpagy jest sporo, ale są bardzo różne. Każdego interesuje co innego i każdy dokonuje własnych wyborów. Może być tak, że pewne mody przemijają — nie mnie to oceniać — ale nie sądzę, szczerze mówiąc, by dotknęło to zainteresowania Warszawą.

Ale duża konkurencja jest też wśród fotografów, czujesz na plecach oddech konkurencji? 

W dzisiejszych czasach jest tak, że każdy kto ma smartfona czy aparat fotograficzny czuje się fotografem. Jeśli chcemy rozmawiać o profesjonalnym podejściu do fotografii, to jest to zawód trudny. Nie każda osoba, która ma świetny sprzęt, potrafi zrobić coś ciekawego i ma pomysł na siebie, a to jest najważniejsze. Z drugiej strony jest bardzo dużo rodzajów fotografii, jedni robią sesje zdjęciowe, zdjęcia koncertowe, fotoreportaże, inni wesela czy modę. Ja swoją fotografię traktuję bardzo osobiście, ponieważ wejście na jakiś dach czy do upatrzonego miejsca to czasem proces, który zajmuje kilka miesięcy, to dużo trudniejsze, niż np. fotografowanie zachodu słońca nad Wisłą. 

Jeśli na facebooku „zalajkujemy” kilku warszawskich fotografów, to przez naszą tablicę przewija się ciągle to samo: zdjęcia Pałacu Kultury, panoramy z Mostu Siekierkowskiego, z placu Grzybowskiego to już warszawskie „leitmotivy”, które powtarzają się w nieskończoność. Rozumiem, że widzisz swoją pracę jako coś innowacyjnego, ale wymienione przeze mnie fotografie również spotykają się z dużym zainteresowaniem. Jak więc widzisz przyszłość warszawskiej fotografii? Jak powinna ona jeszcze bardziej zainteresować odbiorcę?

Dla mnie ciekawy jest aspekt socjologiczny: staram się docierać do miejsc, w których nie był nikt inny (bądź bardzo wąska grupa osób). Patrząc na to, co ludzie najchętniej zamawiają w Warsaw Gift Shopie, wyciągam następujące wnioski: są zdjęcia oryginalne, które intrygują ludzi, np. „Sen o Warszawie” czy „Morskie fale Alei Jerozolimskich” — wspólne dla tych fotografii jest to, że obie na pierwszy rzut oka nie wyglądają jak Warszawa, trzeba się dłużej zastanowić co to właściwie jest i gdzie to jest. Drugą grupę stanowią osoby, które na zdjęciach szukają miejsc, z którymi związani są osobiście: miejsce, gdzie się urodzili, wychowali i tak dalej, albo patrzą na kolory, czy dana fotografia pasuje im do wystroju wnętrza. Zdjęcia, które nas ciekawią na fanpage i te, które wieszamy sobie w salonie, to dwa różne światy. W ostatecznym rozrachunku oceniają cię odbiorcy, i to, co im się podoba jest wyznacznikiem twojej pracy. Ludzie doceniają też wysiłek na rzecz sfotografowania czegoś spektakularnego — na przykład pobudkę o piątej nad ranem, by sfotografować poranną mgłę — ponieważ wiedzą, że nie mogliby powtórzyć takiego ujęcia na własną rękę.

Wejście na jakiś dach czy do upatrzonego miejsca to czasem proces, który zajmuje kilka miesięcy.

"Morskie fale Alei Jerozolimskich", fot. Blogusz.pl

Czy nadal nie masz ulubionego miejsca w Warszawie?

(śmiech). Mam tych miejsc bardzo dużo, dlatego nie potrafię wskazać jednego. Najwięcej czasu spędzam na Żoliborzu, uwielbiam spacerować na Kępie Potockiej czy nad Wisłą, chodzić po parkach. Bardzo często jem na mieście, więc zwiedzam też tę „kulinarną” część stolicy. Często odwiedzam Muzeum POLIN i Muzeum Warszawskiej Pragi, gdzie wisi moja fotografia.

Pod Twoimi zdjęciami na facebooku można często przeczytać komentarze pokroju: „Warszawa jest piękna”, „Cieszę się, że moje miasto się tak rozwija”… Zgadzasz się z tym? Niektórzy bardzo krytycznie wypowiadają się o planach i pomysłach na rozwój Warszawy, w szczególności o dość desperackiej i chaotycznej zabudowie wieżowcami.

Uważam, że Warszawa jako miasto zmienia się bardzo pozytywnie i to widać na moich zdjęciach. Moim głównym celem jest pokazanie Polakom, że to jest miejsce, które przeistacza w nowoczesną metropolię, cieszę się, jeśli inni też to zauważają. Obserwuje też, że wśród klientów Warsaw Gift Shopu coraz częściej zdarzają się osoby z innych miast czy zza granicy, którzy chcą mieć kawałek Warszawy na swojej ścianie. Myślimy o naszej stolicy coraz bardziej pozytywnie. Zmienia się styl życia np. w kwestii sportu. Gdy pojechałam na studia do USA, zaskoczyło mnie to, że wszyscy uprawiają sport na ulicach: jogging, rolki, rowery… W Polsce w tych czasach sport kojarzył się wyłącznie z WF-em, od którego wszyscy się migali. Teraz w weekendy w Warszawie na ścieżkach rowerowych jest taki tłok, że brakuje miejsca; są też siłownie plenerowe. 

Natomiast nie da się oderwać miasta od historii, która w tym przypadku była wyjątkowo ciężka, więc porównywanie się do Paryża czy Londynu nie ma w ogóle sensu ze względu na konkretny kontekst historyczno-ekonomiczny. Ja czuję się bardzo związana z Warszawą, choć mieszkam tu od niedawna. Często niepokoją mnie różne projekty związane z zabudową Placu Defilad i plany zagospodarowania, a raczej ich brak —  to jest bolączka wszystkich polskich miast, a do tego Warszawa ma duży problem z reprywatyzacją. 

Mówisz o tym, że nie mamy już czego się wstydzić i Warszawa jest coraz bardziej światowa. Z tym wiąże się temat dominacji języka angielskiego w przestrzeni miejskiej. Możemy już zapomnieć o „wieżach” czy nawet „centrach”, wszędzie są „plazy” i „towery”. Czy Twoim zdaniem jest to potrzebny wyznacznik umiędzynarodowienia Warszawy, czy raczej coś, co niszczy klimat miasta?

To ciężkie pytanie. Budynki, o których mówimy mają swoich prywatnych inwestorów, którzy mają prawo do nazwania ich jak chcą. Jeśli nazwy anglojęzyczne są obowiązujące, zamienianie ich na polskie mija się z celem, tak jak w przypadku marek odzieżowych etc. Z drugiej strony przykre jest, że języka polskiego nie ma trochę więcej. Osobiście jestem za tym, by polskich nazw było więcej, Możemy mieć jedynie nadzieję, że świadomość i moda na polskie nazewnictwo wróci. Jest kilka budynków, które mają swoje polskie nazwy i nie sądzę, by był to jakiś problem.

"Wieżowce we mgle", fot. Blogusz.pl

Niektóre apartamentowce również są nazwane po angielsku, jak chociażby Cosmopolitan Tower czy The Tides… A czy poparłabyś — gdyby powstała — inicjatywę, by sankcjonować prawnie obowiązek szanowania „językowej przestrzeni miejskiej” i nadawania budynkom polskich nazw?

Wydaje mi się, że to jest najmniejszy problem w całym spektrum tego tematu. Przede wszystkim chciałabym, by był większy wpływ na powstające projekty. Możemy regulować sobie wysokość i przeznaczenie budynku, ale jest duża dowolność co do estetyki. W mojej ocenie duża część nowych budynków nie pasuje do otoczenia, w którym ma powstać…

…już nie wspominając o reklamach.

Właśnie. Chciałabym, by była większa dbałość o przestrzeń, by budynki komponowały się jeden z drugim, a nie, żeby powstawały jako oddzielne byty. To przecież przekłada się na krajobraz miejski. Jeśli zaś chodzi o nazwy, to nie wiem, czy sankcjonowanie prawne byłoby dobrym pomysłem.  Mam nadzieję, że świadomość inwestorów wzrośnie na tyle, że sami będą widzieli w polskich nazwach potencjał.

Wydaje mi się, że jest w Warszawie trend, by wszystko wyglądało jak w zachodnich metropoliach, za którymi tak tęskniliśmy i przyjęliśmy za niedościgniony wzór — wysokie, i szklane. Nikt nie myśli o tym, by nowe budynki komponowały się z zabytkami. Może w tym leży źródło „pokraczności” i „nieudolności” nowych projektów? Może Polakom nie jest w stanie podobać się nic innego, niż strzeliste, szklane wieżowce?

Wieżowce ogólnie są symbolem potęgi, sukcesu, kariery i właśnie Zachodu. Dla dużej grupy Polaków praca w wieżowcu to synonim spełnienia zawodowego. W tym względzie Warszawa przyciąga rzesze ludzi z całego kraju — te biurowce muszą gdzieś powstawać i stwarzać przestrzeń do pracy. Sama interpretuję zdjęcie „Sen o Warszawie” jako długą i trudną drogę wiodącą do „szklanych domów”, którą nie każdemu uda się przejść. Ktoś, kto stawia biurowce, wykonał wcześniej badania i zna potencjał rynku, musiał więc dość do wniosku, że kolejne biurowce są potrzebne… Nie można mieć pretensji, że inwestorzy kalkulują głównie plusy i minusy biznesowe. W tej chwili jest dość duża dowolność budowlana; widać też, że ludzi ta tematyka bardzo interesuje i ciekawi, każdy news jest szeroko komentowany. Przestrzeń, w której żyjemy, nie jest nam obojętna, dobrze, że mamy swoje zdanie.

Jakie masz plany i zamierzenia na najbliższe lata?

Jest ich mnóstwo. Jeszcze nie o wszystkich mogę mówić. W tej chwili moim oczkiem w głowie jest Warsaw Gift Shop, który rozwijam, wprowadzam nowe produkty. Chcę także częściej fotografować w innych miastach. Z objazdu po Polsce wróciłam z olbrzymią liczbą zdjęć, które będę sukcesywnie publikować na Blogusz.pl

Które w pierwszej kolejności? Poza oczywiście Katowicami, które już były na Twojej tapecie.

Katowice to miasto fenomenalne, które przechodzi teraz absolutny renesans. Za każdym razem, gdy tam przyjeżdżam, jestem zachwycona, odkrywam coś nowego. Bardzo spodobał mi się Sandomierz, Rzeszów, chciałabym częściej odwiedzać Poznań. W zeszłym roku latałam śmigłowcem nad Bielskiem-Białą, czyli moim rodzinnym miastem. Mam nadzieję, że w tym roku uda mi się to powtórzyć, to miasto z lotu ptaka wygląda cudownie. Jest perfekcyjnie zaprojektowane.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał Bartosz Cheda

To nie mury tworzą teatr

To nie mury tworzą teatr

Jesteśmy spadkobiercami 6 milionów zamordowanych Żydów, którzy nie mogli opowiedzieć swojej historii – rozmowa z Gołdą Tencer, dyrektorką Teatru Żydowskiego i organizatorką Festiwalu Warszawa Singera.

Golda Tencer, dyr. Teatru Zydowskiego w Warszawie, czerwiec 2016, fot. Jarek Zuzga

Gołda Tencer, dyrektorka Teatru Żydowskiego w Warszawie, fot. Jarek Zuzga

 

Od Redakcji: Teatr Żydowski od wielu lat promuje kulturę żydowską w Polsce, a Gołda Tencer stała się twórczynią jednego z najbardziej znanych festiwali, którego celem również jest popularyzacja żydowskiej kultury, Festiwalu Singera. Trwa obecnie spór między właścicielem ziemi na której znajduje się Teatr Żydowski, firmą Ghelamco, a samym Teatrem, co do stanu technicznego budynku. Według Ghelamco stan Teatru zagraża życiu osób w nim przebywających, co uniemożliwia granie w nim spektakli. Dlatego też aktorzy postanowili zagrać sztukę – „Skrzypek na dachu” na placu Grzybowskim. 

Z Teatrem Żydowskim jest pani związana od wielu lat. Czy jest to pani miejsce na Ziemi?

Po przyjeździe do Warszawy byłam przez niecały rok związana z teatrem przy ulicy Królewskiej. Do Teatru Żydowskiego przyszłam w 1971 roku. Pamiętam jeszcze, jak był budowany. Dwa drzewa, które tu rosną (pani Gołda Tencer pokazuje widok za oknem, zastawionym teraz przez kraty – przyp.red.), zasadziłam razem z Szymonem Szurmiejem. Tak to już jest – wyrosło drzewo, ma gałęzie i w pewnym momencie przychodzi człowiek i odrąbuje te gałęzie. A to drzewo przecież zapuściło korzenie! Tak, teatr to moje miejsce na Ziemi. Po tej scenie chodziła Ida Kamińska, Szymon Szurmiej, cała plejada aktorów. A aktorów mieliśmy i mamy wspaniałych.

Ostatnio, grając poza deskami teatru, pod gołym niebem, udowodniliście, że to nie mury tworzą miejsce.

Wielokrotnie rozmawialiśmy o tym, czy to mury tworzą teatr, czy ludzie. Przychodziliśmy tu mając 18-20 lat, kończyliśmy studia teatralne, jesteśmy bardzo mocno związani z Teatrem Żydowskim. Niektórzy są tu od dwudziestu, trzydziestu lat. To całe nasze życie. Kiedy robiłam maturę w żydowskiej szkole im. Pereca w Łodzi, dostałam książkę Arnolda Szyfmana „Labirynt teatru”. Już wtedy wiedziałam, że będę aktorką. Występowałam od zawsze. I zawsze powtarzam: kocham to miasto, kocham ten teatr, no i publiczność, która do nas przychodzi.

Czy przekraczając wiele lat temu próg Teatru Żydowskiego przewidziała pani, że zwiąże się z nim na tak długo?

Tak. Od zawsze bardzo chciałam występować w Teatrze Żydowskim. Kiedy byłam jeszcze małym dzieckiem, Teatr przyjeżdżał do Łodzi. Oglądałam dziesiątki razy te same przedstawienia, na przykład „Sen o Goldfadenie”. Po latach sama zagrałam Mirełe czy Bube Jachne. Wiedziałam, że to jest mój teatr i moja kultura. Teatr jest dla mnie pomnikiem. Czuję, że jesteśmy spadkobiercami 6 milionów zamordowanych Żydów, którzy nie mogli opowiedzieć swojej historii. My jesteśmy tymi, którzy powinni ciągnąć tę nić. Dlatego też dziesięć lat temu stworzyłam Centrum Kultury Jidysz. To dla mnie bardzo ważne. Tutaj, na placu Grzybowskim, tętniło życie żydowskie.

Plac Grzybowski bardzo zmienił się przez ostatnie lata.

Jaki był plac Grzybowski gdy zobaczyłam go po raz pierwszy wiele lat temu? Na pewno nie był betonowy. Przypominał mi miejsce jak z opowiadań Singera, plac, na którym jeszcze unosił się zapach czuleniu i innych wiktuałów. Kocham ten plac, rosłam razem z nim. Ma niesamowitą duszę. On mówi, on cały czas mówi. Zawsze chciałam stworzyć tu pomnik Matki Żydowskiej, która oddawała dzieci polskim matkom, które ratowały im życie. Irena Sendlerowa powiedziała kiedyś, że żałuje, że nie napisała o tym książki. Posadzić drzewo, wierzbę płaczącą – taki mam pomysł na pomnik. Mam jeszcze dużo planów, ale oczywiście na pierwszym miejscu jest mój teatr, aktorzy i cały zespół, który stworzył tu swój dom.

Wiele lat temu przyjechała pani z Łodzi do Warszawy. Jak ocenia pani Warszawę dzisiaj?

Warszawa jest moja i ja jestem jej” -­ powiedział Janusz Korczak. Wprawdzie kocham moją Łódź, ale kocham ją we wspomnieniach. Czuję się bardzo związana z Warszawą, a szczególnie z Teatrem. Plac Grzybowski, Teatr – to są moje miejsca, to są moje klimaty. Warszawa się zmieniła, zmienia się z dnia na dzień, zaczyna tętnić życiem. Jestem zakochana w Warszawie. Wybieram takie miejsca, które mają duszę.

Gdzie powinny skierować swoje kroki osoby, które zaczynają interesować się kulturą żydowską? Co warto przeczytać, obejrzeć?

Oczywiście przede wszystkim chciałabym polecić Teatr Żydowski, gdzie gramy bardzo duży przekrój sztuk, od „Dybuka” Mai Kleczewskiej, po „Aktorów Żydowskich” Anny Smolar. Zachęcam do sięgnięcia po książki Singera. Trudno mi polecić jedną, warto przeczytać je wszystkie. Jeśli ktoś chce dowiedzieć się czegoś więcej o kulturze żydowskiej, przy Andersa 15 jest Centrum Kultury Jidisz. Można nauczyć się języka, zapisać się na Uniwersytet Trzeciego Wieku. Jest też Uniwersytet Otwarty. Na kursy języka jidisz przyjeżdżają osoby z Japonii, Ameryki, z Izraela, no i oczywiście z Polski. Jest też Muzeum Historii Żydów Polskich czy Żydowski Instytut Historyczny. Ja zapraszam do naszego Teatru.

Dziś lokalizacja Teatru Żydowskiego stoi pod znakiem zapytania.

Tak, ale kiedy graliśmy „Skrzypka na dachu” poza budynkiem teatru, na Placu Grzybowskim, było to coś niesamowitego – tyle ludzi przyszło, tyle młodzieży! Chyba wtedy do nas dotarło, że to nie tylko budynek tworzy teatr – chociaż ja tak do niedawna myślałam. To ludzie go tworzą. Mamy fantastyczny zespół aktorski. Jesteśmy spadkobiercami kultury żydowskiej i to na nas ciąży obowiązek jej przekazywania, który chętnie wykonujemy. Zapraszam na Festiwal Singera, którego Teatr Żydowski jest częścią. Na pewno wszystkie zaplanowane wydarzenia zlokalizowane na Placu Grzybowskim się odbędą. Wielkie podziękowanie dla dyrektora Teatru Kwadrat – Andrzeja Nejmana, który użyczył nam sali i użyczy nam jej również podczas trwania Festiwalu Singera. Gmina Żydowska również użyczy nam swoich pomieszczeń. Będziemy też w Pardon to Tu, w Cosmopolitanie. Festiwal wrósł w życie kulturalne Warszawy.

Festiwal Singera promuje kulturę żydowską, ale z racji współpracy z różnymi środowiskami można powiedzieć, że stał się ponadkulturowy.

Tak, on jest ponadkulturowy. Tradycja żydowska wyrosła z jednego pnia z kulturą polską. Jedna na drugą wpływa. Nie można ich rozdzielać i my tego na pewno nie będziemy robić.

Zobacz program Festiwalu Warszawa Singera

Rozmawiały: Karolina Przybysz-Smęda, Izabela Wojtal; zdjęcie: Jarek Zuzga

Warszawa w eterze

Warszawa w eterze

Kto w dobie internetu i cyfryzacji słucha jeszcze analogowego radia? Na czym polega praca w newsroomie lokalnej, warszawskiej rozgłośni? Czy warto studiować dziennikarstwo? Jak wykorzystać wiedzę, ile dzielnic ma Warszawa? Czy życie stolicy można porównać do „Mody na Sukces”? Na te i wiele innych pytań, wprost ze studia przy ul. Narbutta, odpowiada Paweł Nadrowski – szef newsroomu Radia Kolor.

Posłuchaj rozmowy:

Bartosz Cheda: Pierwsze pytanie nie będzie zaskoczeniem — jak trafiłeś do radia i skąd się w ogóle wzięło zainteresowanie nim?

Paweł Nadrowski: Na radiu miało się nie kończyć. Na początku miała być telewizja; już w liceum zastanawiałem się, jak wejść do świata dziennikarstwa. Zacząłem spotykać się z dziennikarzami, głównie telewizyjnymi, śledziłem codziennie serwisy informacyjne. Bardzo pomógł mi facebook, potęga social media jednak robi tutaj swoje. Każdy z dziennikarzy jak jeden mąż powtarzał mi jedną rzecz: „absolutnie nie zaczynaj od telewizji, idź do radia”. Mówili jeszcze „absolutnie nie idź na dziennikarstwo”, ale tutaj stwierdziłem, że ich nie posłucham. I faktycznie — radio jest dobrą szkołą dla kogoś, kto nigdy nie miał do czynienia z dziennikarstwem.

Jaka jest specyfika pracy dziennikarza radia lokalnego, w porównaniu do rozgłośni ogólnokrajowych?

Mamy tę przewagę nad radiem ogólnopolskim, że jesteśmy bliżej słuchaczy. Na przykład, możemy pozwolić sobie na antenie na korki, czyli powiedzieć, w którym miejscu nie przejedziemy, a którą drogą, dla odmiany, przejedziemy szybciej. Poza tym, jako radio lokalne stawiamy na tematy, które zainteresują tego, kto mieszka na „naszym podwórku” i podwórko obok. Mówimy zarówno o tym, że nastąpi Brexit, a za chwilę o pani Gieni, która zostawiła torebkę w tramwaju numer 17 i pytamy, czy ktoś jej przypadkiem nie znalazł. Wydaje mi się, że jest to forma „puszczenia oczka” do naszego słuchacza, który czuje, że jesteśmy z nim.

Mówiąc o radiu ogólnie — nie uważasz, że ono powoli umiera, a przynajmniej w formie tradycyjnej, w czasach, kiedy sporo rozgłośni w całości lub części przechodzi na nadawanie internetowe? Czy radio nie jest więc przestarzałym medium?

Takie same rzeczy wieści się prasie i telewizji. Nie wydaje mi się, żeby to szybko nastało, ponieważ słuchacz, telewidz, czytelnik ma wybór — albo coś dopasowanego do jego potrzeb, i tu faktycznie mówimy o kanałach internetowych dedykowanych pod muzykę jazzową czy rockową. Mają one tę przewagę, że są lepiej dopasowane — jeśli jedna piosenka mi nie pasuje, mogę szybko zmienić stację na inną. Ale my za to oferujemy coś, czego radio internetowe nie posiada — profesjonalizm. Sam powiedz, ile znasz rozgłośni stricte internetowych, które odpalasz, bo chcesz posłuchać muzyki jazzowej i pomiędzy piosenkami słuchasz jakiegoś ciekawego wywiadu.

Żadnej…

No właśnie. My, w przeciwieństwie do radia internetowego dysponujemy budżetem. Możemy zatrudnić dziennikarzy, którzy specjalizują się np. w wywiadach.

Tak, ale znaczenie ma sama forma nadawania. Chodziło mi o to, że radio wymiera w formie tradycyjnej, ponieważ nawet poważne rozgłośnie — chociażby Kolor — stawiają coraz silniej na możliwość słuchania ich w internecie. Nie jest tak, że coraz więcej słuchaczy preferuje właśnie wersję on-line? A po drugie, wydaje mi się że do lamusa odchodzi radio czysto tradycyjne — takie, w których prezenter wypowiadał się na dowolny temat i sam dobierał muzykę, którą prezentował na antenie. Czy radio w obecnych czasach nie musi desperacko dostosowywać się do komercyjnej rzeczywistości, by przetrwać? Przez to na przykład prezenterzy mają narzucone, komercyjne treści swoich wejść, chociażby rozwiązanie konkursu…

Nie… Nie możemy mówić o czymś takim, że rozwiązanie konkursu jest tematem narzuconym. To znaczy — po części jest narzucony, ale też konsekwentny. To, co robimy, robimy dla słuchaczy. Słuchacze chcą brać udział w konkursach, więc każdy z nich trzeba rozwiązać. Jeśli chodzi o samo radio analogowe — zdajesz sobie sprawę z tego, że na wzór telewizji następuje cyfryzacja radia? Nie sądzę, by dochodziło tutaj do „reanimowania trupa” — ktoś widzi potencjał w radiu analogowym i chce, żeby ten „analog” przeszedł do lepszej, cyfrowej wersji.

Czy Twoim zdaniem zawód radiowca może być frustrujący? Sztywne ramy działania, niestandardowy czas pracy…

Na przykład jakie ramy masz na myśli, ten konkurs? (śmiech)

To był tylko mały urywek!

Więc chodzi o to, że mamy się wypowiadać w konkretnych godzinach…

…i na konkretne tematy. To nie jest, moim zdaniem taka swoboda dziennikarska, jakiej oczekiwałoby się od człowieka, który własnym nazwiskiem — i głosem — firmuje jakąś audycję.

Powiedz mi w takim razie, co postrzegasz jako dziennikarską wolność. Tutaj oczywiście możemy wkroczyć na głębszą wodę, ale są pewne zasady, które obowiązują w każdym medium, czyli na przykład reklamy o konkretnych godzinach. Nie jest tak, że ktokolwiek narzuca komuś: „na antenie masz mówić o tym i o tym”, wymagania brzmią za to: „masz mówić o tym, co chcesz, ale w konkretnych godzinach”. Chodzi o to, by nie zagadać słuchacza. Nie bez powodu pewne „mądre głowy” przeprowadzają analizy konkretnych profili radia. Jeśli więc mamy do czynienia z radiem „mówionym”, na antenie gada się non stop, tam trafisz na jedną-dwie piosenki w ciągu godziny i nikt nie mówi o żadnym ograniczeniu wolności. Dziennikarze mają pełną świadomość tego, gdzie decydują się pracować, jaki jest profil tej stacji i, co za tym idzie, jaki jest profil słuchacza. Jeśli ktoś chce słuchać więcej muzyki, będzie go irytował prezenter, który odzywa się co chwilę. W takim przypadku dziennikarz ma określone, według tak zwanego zegara, że może mówić na przykład raz na dziesięć minut.

Tak jak w Kolorze?

To tylko przykład, tak jest w wielu innych stacjach komercyjnych. Jeśli posłuchasz paru takich rozgłośni to zorientujesz się, że pod tym względem nieszczególnie się różnią.

Ale konieczność pracy w niestandardowych porach dnia, bądź w weekendy, a także — nie oszukujmy się — dość niewygórowane wynagrodzenie…

…to zależy już od dziennikarza. (śmiech)

Oczywiście. Ale te okoliczności, które wymieniłem, nie składają się chyba na obraz człowieka wykonującego ten zawód z innych pobudek niż czysta pasja. Dlatego myślę, że w przypadku nowicjuszy radiowych, zderzenie ich wyobrażeń z rzeczywistością może być bolesne.

Jest wiele różnych zawodów, które wymagają pracy w niedzielę, święta i innych niestandardowych porach. To że ktoś pracuje, tak jak ja, od 5 do 12, jest dla niego czymś normalnym. Nie jest tak, że cały świat idzie do pracy na 9, a wychodzi o 17, vide strażacy, lekarze, policjanci… Jeśli chodzi o dziennikarza, to można zadać sobie pytanie — czy dziennikarzem się jest, czy się bywa? Jeśli to drugie, to bywa się nim właśnie od wspomnianej 9 do 17. Jako dziennikarz nie patrzysz, czy akurat masz wolne — jeśli widzisz, że płonie most Łazienkowski, nie patrzysz na to czy jesteś w pracy czy może w kinie, tylko idziesz i robisz swoje, bo masz „nerwówkę” i czujesz, że powinieneś zająć się takim tematem. Oczywiście mówię to z własnej perspektywy dziennikarza newsowego.

Jako dziennikarz nie patrzysz, czy akurat masz wolne — jeśli widzisz, że płonie most Łazienkowski, idziesz i robisz swoje.

Średnia ilość newsów w jednym serwisie informacyjnym

Średnia ilość tematów w programie "Tydzień w Warszawie"

No właśnie, Ty zajmujesz się przede wszystkim informacją. Masz dobre pojęcie o tym, jakie jest na nie zapotrzebowanie w obecnym radiu. I stąd moje pytanie — czy słuchacze nie oczekują przede wszystkim muzyki i ewentualnie samej osobowości prezentera, a z serwisów informacyjnych interesuje ich przede wszystkim pogoda i sytuacja na drogach?

To zależy, gusta są różne. Nie można do końca przewidzieć, co spodoba się słuchaczom. Mogę tylko mieć nadzieję, że serwisy, które ja przygotowuję, spotykają się z dobrym odbiorem, bo umieszczam w nich to, co sam chciałbym usłyszeć. Powiem tylko, że serwisy informacyjne są atrakcyjne — ale jeśli spytasz pana Krzysia z ulicy Madalińskiego, to ten odpowie, że jego kompletnie nic nie interesuje. Natomiast pani Marysia z Żoliborza może mieć odwrotne zdanie — serwis był w porządku, ale brakowało konkretnych informacji i chciałaby usłyszeć więcej. Dobieramy różne tematy tak, by każdy znalazł coś dla siebie. Jeśli dla jakiegoś słuchacza chociaż pogoda będzie atrakcyjna, to też się z tego cieszę.

Te serwisy w porannym szczycie prowadzisz co 30 minut. Jak nadążasz z przygotowywaniem porcji informacji co pół godziny? W końcu nie chodzi tylko o wejście do studia i odczytanie wiadomości przed mikrofonem.

To nie jest tak, że dziennikarz newsowy ma na biurku stertę gazet i każdą z nich musi przynajmniej przekartkować. Bardzo pomaga tu internet i ogólnie nowe technologie. Na wiadomości lokalne mam swój patent — przed pójściem spać przeglądam wydarzenia z bieżącego dnia i zapowiedzi wydarzeń z następnego. Wiadomo, że świat rano jeszcze śpi i nie dostarcza zbyt wielu ciekawych informacji. O siódmej niewiele się dzieje, nie ma konferencji prasowych… W mojej pracy bardzo pomagają agencje newsowe — Polska Agencja Prasowa, Newseria i wiele więcej, nie sposób wymienić wszystkie. Depesze informują nas w skrócie, co w danym momencie jest istotne, my przeredagowujemy do „z polskiego na bardziej polski”.

Potencjalnych tematów jest na pewno sporo. W jaki sposób odróżniasz informacje ciekawe od tych niewartych uwagi? Sam pamiętam, że w trakcie stażu w Kolorze powiedziałeś mi kilka razy, że dany temat nie zainteresuje słuchaczy.

W takim razie może od razu powiesz o co chodziło, wtedy odniosę się do tego najprościej. (śmiech)

Jeden był o tygodniu artystycznym (nie przywołam szczegółów), drugi dotyczył otwarcia pl. Europejskiego przy Warsaw Spire…

…który jest komercyjną inicjatywą.

Wszystko w Warszawie jest komercyjne!

Ty stawiałeś głównie na kulturę i to zrozumiałe. Jednak każde radio ma swój target, pod który musimy stworzyć dany temat. W przypadku Radia Kolor są to kobiety od 25 do 49 roku życia i na nich się koncentrujemy. Jeśli chodzi o inicjatywy kulturalne nie chcemy wchodzić w szczegóły, bo kultura jest specyficzna — konkretne wydarzenia interesują nielicznych, co widać po frekwencji na takich eventach. Wiadomości to wiadomości. Dostosowujemy się do rytmu dnia, po godzinie 18 kończą się wiadomości i przestajemy stresować ludzi polityką — wtedy, podobnie jak w weekendowe poranki, mówimy o kulturze, nawet o świecie jazzu, którego nie puszczamy i z którym nasz słuchacz teoretycznie nie ma nic wspólnego.

Wrócę do początku naszej rozmowy, kiedy powiedziałeś, że zignorowałeś wszystkie rady dotyczące studiowania dziennikarstwa. Krąży opinia, że ten kierunek to fabryka bezrobotnych magistrów. Czy wiedza teoretyczna zdobyta na dziennikarstwie faktycznie pomaga Ci w pracy? A może liczy się praktyka i równie dobrze mógłbyś być politologiem albo ekonomistą?

(śmiech). Jeśli chodzi o studiowanie dziennikarstwa… zdecydowanie odradzam. Ale tylko pod kątem nauki teoretycznej. Mógłbym oczywiście powiedzieć: „absolutnie nie idźcie!”. Idźcie. Niech każdy robi w życiu to, co chce i to, co go kręci. Przyznam, że samo dziennikarstwo, z perspektywy studiów, niewiele mnie nauczyło. Może dlatego, że pracę w rozgłośni radiowej zacząłem już na II roku.

A może dlatego, że opuszczałeś większość zajęć?

Akurat zajęcia na dziennikarstwie pozwalają na to, by je opuszczać. Przykładowo, na pierwszym roku mieliśmy przedmiot, na którym tylko i wyłącznie definiowaliśmy skróty. Wykładowca przez cały semestr przerabiał z nami takie zagadnienia jak: co to jest ZOMO, ORMO, KPRM… To były takie oczywistości, że człowiek był nie tylko zaskoczony, ale i załamany (część studentów nie wiedziała…). Jeśli ktoś chce iść na dziennikarstwo, to na pewno będzie miał dużo czasu na rozwój praktyczny. A przy pierwszej rozmowie rekrutacyjnej, potencjalny szef spyta nas: „Ok, skończyłeś dziennikarstwo, ale co ty właściwie umiesz?”. Wtedy najlepiej powiedzieć: „Skończyłem politologię”, „filologię” albo „historię”. Od razu wiadomo, że na czymś się znasz. Nie jest oczywiście tak, że wszyscy idący na dziennikarstwo są z góry skazani na bezrobocie. Ale większość na pewno. Ostatnio przeczytałem raport, z którego wynika, że 90% studentów tego kierunku w ogóle nie wiąże przyszłości zawodowej z dziennikarstwem.

Można powiedzieć, że to taki wypełniacz?

Dokładnie. Coś, żeby mieć papierek. Więc po części jest to faktycznie fabryka bezrobotnych, ale wydaje mi się, że bardziej z winy samych studentów.

DSC_6052

Zadam Ci teraz moje ulubione pytanie: ile dzielnic ma Warszawa?

Osiemnaście. (śmiech)

Pamiętam, że dostałem od Ciebie to pytanie na rozmowie rekrutacyjnej…

…a ja nie pamiętam, czy znałeś odpowiedź!

Znałem! (śmiech)

Więc przyklaskuję, bo wbrew pozorom większość nie wie.

I z tym wiąże się następne pytanie: czego jeszcze oczekuje się od praktykantów w Radiu Kolor?

Przede wszystkim otwartości, ciekawości świata i głowy pełnej pomysłów. Nie wymagamy umiejętności związanych na przykład z edycją dźwięku, ponieważ właśnie po to są praktyki, by się tego nauczyć. My zapoznajemy ze sprzętem reporterskim, programami do montażu i pomagamy wydobyć z człowieka śmiałość, dzięki której taki stażysta będzie chciał sięgać po więcej. Staż jest najlepszą możliwością stworzenia sobie drzewka decyzyjnego, które umożliwi nam uzyskanie odpowiedzi na pytanie: chcę być dziennikarzem czy nie?

Trzeba być varsavianistą?

Oczywiście, że nie trzeba, ale biorąc pod uwagę lokalny profil naszego radia, trzeba mieć rozeznanie w kilku „warszawskich” rzeczach. Wtedy, nawet bez wiedzy, ile dzielnic ma Warszawa, wystarczy chęć do nauki.

Sam określiłbyś się mianem varsavianisty?

W stolicy jest mnóstwo wybitnych varsavianistów, więc bałbym się takiego określenia względem siebie. (śmiech)

Ale przecież co tydzień tworzysz dwugodzinną audycję, w której znajduje się ogromna ilość warszawskich informacji. Nie sądzisz, że po kilku latach pracy nad takim programem, prezenter staje się prawdziwą encyklopedią?

Muszę poczekać jeszcze kilka lat, by powiedzieć ci, czy tak faktycznie jest. Audycja, o której wspomniałeś, to weekendowy program „Tydzień w Warszawie”. Od godziny 6 do 8 nie ma tam ani jednej piosenki. Usłyszymy tylko słowo, i to słowo wyłącznie o Warszawie. Słuchając tydzień w tydzień takiego programu można dojść do wniosku, że mamy do czynienia z jakimś serialem. Nie wiadomo, jak dalej potoczy się życie miasta, Warszawa to momentami taka dobra „Moda na sukces”.

Porozmawiajmy jeszcze chwilę o Twojej codzienności. Zajmujesz się serwisami i programem „Tydzień w Warszawie”. Czym jeszcze?

Przede wszystkim koordynowaniem pracy newsroomu. To, co jest na antenie jest wisienką na torcie, na tym, co cały czas robimy w radiu. Żeby jakąś informację przekazać, najpierw trzeba ją znaleźć, wypytać się o szczegóły, nadać jej atrakcyjną formę… Najtrudniejszymi elementami są: znalezienie newsa i dotarcie do osoby, która mogłaby coś ciekawego powiedzieć. Reszta to fraszka.

Zdarza Ci się też prowadzić audycję w plenerze, z całym mobilnym studio. Jak się do tego przygotowujesz i jakie są największe różnice pomiędzy nadawaniem z siedziby radia i z pleneru?

Ktoś kiedyś stwierdził, że kumam wszystko, co zobaczę chociaż raz. W ten sposób dostałem w Kolorze szybki kurs obsługi sprzętu do nadawania zewnętrznego. Jeśli nasze radio nadaje z pleneru, to jest duża szansa, że będzie można mnie spotkać za konsoletą. Podstawową różnicą jest brak przewidywalności. Studio to azyl, gdzie masz gwarancję, że wszystko zadziała — za to odpowiada technik i sztab ludzi z działu IT. Nawet jeśli dojdzie do awarii, zaraz zgromadzi się tuzin osób, które zajmą się usunięciem usterki. „Na mieście” jesteś skazany sam na siebie, ewentualnie na pomoc telefoniczną. Przypadkowi ludzie też potrafią sprawić niespodziankę. Jako przykład podam program „Kolor i Przyjaciele”, w którym co piątek wybieramy się do jakiejś restauracji i z niej nadajemy. Przesłanie jest proste: kończy się tydzień, zapraszamy — każdy może przyjść i opowiedzieć jakąś historię, chociażby o tym, jak minął czas w pracy. Nie wiadomo, kto przyjdzie i jaką opowieść ma do zaoferowania…

To leci na żywo?

Tak, na żywo jest każdy program emitowany ze studia plenerowego.

Jedno wydarzenie z pracy w Kolorze, które szczególnie zapadło Ci w pamięć?

Pytasz o aspekt newsowy czy towarzyski?

O każdym, przecież praca dziennikarza to nie tylko sucha obróbka informacji.

Zażyłeś mnie teraz… (dłuższe zastanowienie). Wydaje mi się, że to był ten pożar Mostu Łazienkowskiego.

Dla dziennikarza radiowego chyba najważniejszy jest głos. To cecha, dzięki której jest lubiany i rozpoznawany. Jak długo pracowałeś nad swoim głosem, by móc swobodnie czytać serwisy i co robisz obecnie, żeby utrzymać formę?

Regularne czytanie na głos jest kluczowe — nieużywany mięsień zanika, a mięsień niewyćwiczony jest do niczego. Na początek warto wybrać się do logopedy, który podpowie, nad czym należy szczególnie popracować. Poza tym logopeda na pewno przepisze jakieś ćwiczenia na dykcję, które trzeba regularnie wykonywać. W moim przypadku największym problemem było mlaskanie, „ćlamkanie”. Taki dźwięk w połowie słowa brzmiał dziwnie; bardzo się stresowałem, że nie będę w stanie sobie z tym poradzić. Jak się okazało, wystarczy trochę szerzej otwierać usta. Ważna jest również praca przepony. Co pamiętasz z naszej pracy przed mikrofonem? (śmiech)

Zdecydowanie dmuchanie w kartkę.

To pozwala zachować odpowiednią pracę przepony. Bierzemy kartkę A4, drzemy ją na ćwierć, przykładamy do ściany i dmuchamy w nią tak szybko i długo, jak to tylko możliwe, tak, aby nie spadła na ziemię.

I po takich ćwiczeniach można wejść do studia i dumnie przeczytać serwis!

Na przykład — czego osobiście każdemu życzę.

Dziękuję za rozmowę.

Ja również dziękuję.

Rozmawiał Bartosz Cheda, fot. Jarek Zuzga

Mirella von Chrupek i jej miniświatki

Urodziła się i wychowała w Łodzi, ale od jakiegoś czasu mieszka w stolicy. Jest fotografką, kolekcjonerką a w ostatnim czasie, jak sama mówi, zajmuje się projektowaniem lalek oraz różnych stworów zamieszkujących jej wyobraźnię. Mirella von Chrupek to niezwykle barwna postać, której „Gablotka” podbiła serca warszawiaków.

maurycy_gomulicki

Mirella von Chrupek (fot. Maurycy Gomulicki)

Dlaczego zamieszkałaś w Warszawie?
Po studiach postanowiłam przenieść się do Warszawy. Chciałam pomieszkać w innym miejscu niż moja rodzinna Łódź. Zobaczyć jak to jest. Poza tym miałam tu dużo znajomych i przyjaciół, a to ważne. Można mieszkać w cudownym mieście, ale czuć się w nim samotnym.

Skąd pomysł na „Gablotkę”?
Witrynka mieści się w samym centrum Warszawy przy Marszałkowskiej 41. Przejęłam ją po szewcu, który pod tym adresem miał swój zakład. Chciałam wyczarować kącik, w którym mogłabym prezentować kolejne odsłony swoich miniświatków. Marzyło mi się coś na kształt teatrzyku z miniscenkami, akwarium, do którego można zajrzeć czy też znanych nam z dzieciństwa sekretów, widoczków, które zakopywało się w ziemi, przykrywało kolorowym szkiełkiem i pokazywało tylko nielicznym. Chciałam stworzyć mały zaczarowany, zakątek w centrum miasta, do którego np. przychodziliby rodzicie z dziećmi i oglądali razem magiczne krainy, trzymając w rękach lody kupione w pobliskiej cukierni Corso.

Obecnie można oglądać czwartą odsłonę gablotkową. Pierwsza przedstawiała zimową krainę. Druga jest pochwałą wiosny, trzecia to eksplozja kwiatów, a obecna to postwakacyjna nostalgia, gdzie główną bohaterką jest urocza Dino Bambino.

gablotki_razem_900

Wszystkie gablotki razem – Bulinka, eksplozja kwiatów i Dino Bambino (fot. Mirella von Chrupek)

Co Ciebie inspiruje?
Bardzo lubię taplać się w sztucznych kwiatach, wstążkach, koralikach i brokacie. Jestem miłośniczką starej biżuterii szczególnie tej z lat 50. i 60., plastikowej, ale jakże urokliwej. Las, ogrody to są miejsca, gdzie czuję się bardzo dobrze. Pojawiają się one w większości moich prac.

Jakie są reakcje ludzi na „Gablotkę”?
Bardzo pozytywne, co mnie bardzo cieszy. „Gablotka” została stworzona właśnie z myślą o warszawiakach. Chciałam zrobić w niej coś, co byłoby lekkie i niezobowiązujące. Coś, co mogłoby umilić warszawiakom powroty z pracy w okresie zimowym, kiedy pogoda nie jest zbyt łaskawa. Wydaje mi się, że po części osiągnęłam swój cel. Dostaję dużo miłych listów od ludzi, którzy zauważyli moją „Gablotkę”. Kiedyś, kiedy wymieniałam baterie w lampkach, podszedł do mnie Pan i powiedział, że pracuje niedaleko i codziennie przechodzi obok „Gablotki” i że aż dziw bierze, że taka mała, niewinna rzecz a jak cieszy oko. Dodał także, że z ciekawością wypatruje następnej odsłony. Innym razem jedna pani powiedziała, że nie sądziła, że coś tak zgoła trywialnego i niepotrzebnego jest w stanie poprawić jej humor. Miło jest obserwować ludzi robiących sobie przy „Gablotce” zdjęcia. Na facebookowej stronie Gablotka stworzyłam specjalny album ze zdjęciami ludzi odwiedzających „Gablotkę”. Przyjemnie jest patrzeć na ich uśmiechnięte twarze i miłe podpisy pod zdjęciami.

Jak powstają kolejne ekspozycje?
Pracownię mam w mieszkaniu, więc w trakcie przygotowań nie mam zbyt dużo przestrzeni do poukładanego życia. Dopiero kiedy skończę kolejną odsłonę, mogę wszystko posprzątać, poukładać. Ten stan rzeczy nie trwa jednak zbyt długo, bo jak już skończę pracę nad bieżącą odsłoną, trzeba zabierać się za kolejną.

dino_makingoff_900

Tak powstawało Dino Bambino (fot. Mirella von Chrupek)

Jakie materiały wykorzystujesz w swoich pracach (także w „Gablotce”)?
Jestem fotografem. Zajmuję się kreowaniem miniświatków. Do swoich prac wykorzystuję miniaturowe mebelki, sztuczne kwiaty, resztki starych tapet, materiały. Wszystko to, co pomaga mi stworzyć świat w mniejszej skali.

gablotka3_ulica-13_900

Eksplozja kwiatów (fot. Mirella von Chrupek)

Od kogo ją wynajmujesz?
Od wspólnoty. Zanim wynajęłam „Gablotkę” musiałam napisać do 3 różnych instytucji podania o zgodę na jej wynajęcie.

Czy myślisz o zajęciu innych wystaw, przestrzeni wystawienniczych (powstaną kolejne „Gablotki”)?
Nie, myślę, że „Gablotka” ma się dobrze w miejscu, w którym jest. Nie planuję zalewać dzielnic Warszawy kolejnymi odsłonami. Lubię ten swój mały kącik i mam nadzieję, że jeszcze będę miała okazję pokazać w tym miejscu kilka odsłon moich miniświatków.

Czy planujesz inne projekty w przestrzeni miasta?
Obecnie pochłania mnie moja „Gablotka”. Jeśli pojawią się nowe pomysły i możliwości to czemu nie.

Prace Mirelli von Chrupek możecie obejrzeć i kupić na stronach:
www.vonchrupek.com
flickr.com/vonchrupek
www.amomirella.com

—————————————————————————————————

Rozmowy przy Oknie

Warszawa to miasto…, gdzie obecnie mieszkam. Cytując Tuwima: Nie miałam serca do Warszawy, gdy opuszczałam miasto Łódź. Z czasem polubiłam ją na swój własny sposób.

W Warszawie lubię… jej historię. Mam dużą frajdę z chodzenia ulicami śladami starych kamienic, nieistniejących już ulic. Lubię przykładowo odtwarzać sobie podczas spacerów kolejne lokacje z „Lekarstwa na miłość”.

W Warszawie nie lubię… kolejnych rewitalizacji, które oznaczają w większości przypadków wyłożenie terenu kostką brukową, wycinanie drzew i sadzenie marnych patyków w wielkich donicach jak to miało miejsce na Świętokrzyskiej czy pl. Napoleona.

Prawdziwy warszawiak… często słyszymy, że prawdziwym warszawiakiem jest ten, którego dziad czy pradziad mieszkał w Warszawie. Nie ma kogoś takiego jak „prawdziwy” warszawiak. Samo słowo „prawdziwy” ma w sobie pogardę do innych i jest pewną formą wywyższania się.

Moje ulubione miejsce w tym mieście to… okolice pomnika Sapera i pobliskie podświetlone fontanny. Lubię kolorowe szkiełka w drzwiach w jednej z kamienic przy Sejmie. Gdy zaświeci słońce rzucają przepiękne kolory na szare obdrapane ściany klatki. Jest to zawsze bardzo magiczny moment.

Jeśli nie Warszawa, to…w tym wypadku zdałabym się na los.

Rozmawiała: Iza Kieszek-Wasilewska

Warszawa – stara, brzydka żona

Warszawa – stara, brzydka żona

Podróż śladem Osieckiej była ustawianiem się z bardzo bliska – tak, by odtworzyć rytm kroków bohaterki – opowiada Ula Ryciak, autorka nowej biografii poetki „Potargana w miłości. O Agnieszce Osieckiej”.

 ula 2

Dotychczas byłaś autorką artykułów i książek podróżniczych. Skąd pomysł na napisanie biografii? 

Wszystko, co piszę, jest o człowieku w podróży, albo o podróży do człowieka. Raz jest to podróż w przestrzeni, innym razem podróż w czasie. Biografia to wyprawa w przeszłość, w głąb pojedynczego lądu. Podział na gatunki nie jest dla mnie aż tak ważny jak sama opowieść o bohaterze. O wiele ważniejszy wydaje mi się podział na odległości, w których patrzący ustawia się w stosunku do obserwowanego. Przez całe lata, im byłam dalej, im bardziej nieznany otaczał mnie świat, tym więcej umiałam zobaczyć. Ale od pewnego czasu chciałam zmienić tę perspektywę i opowiedzieć o kimś, kto jest bardzo stąd, kto urodził się w tym samym miejscu na Ziemi, co ja. Poruszał się w tym samym języku. Napisałam o Osieckiej, bo jest postacią popękaną, złożoną, ciężko uchwytną. Kimś, kogo od zawsze znaliśmy, a zarazem kimś, kogo nie daje się tak łatwo pochwycić.

Podróż jej śladem była ekscytująca, bo było w niej i patrzenie w szerokim planie, przez pryzmat zmieniającej się historii kraju, ale i ustawianie się z bardzo bliska, tak, by odtworzyć rytm kroków bohaterki.

Na czym polega fenomen Agnieszki Osieckiej? 

Na tym, że Osiecka patrząc na stół, umiała zobaczyć w nim zranione drzewo, ale i na tym, że potrafiła przeskakiwać między światami, wyłazić z kokonu i nagle frunąć w nieznaną stronę. Umiała dostrzegać dziwność świata i sama wiedziała, jak ten świat zadziwiać.

Jaki Agnieszka Osiecka miała stosunek do Warszawy? 

Była typem flaneura. Lubiła szwendać się po mieście. Bardziej po to, by napotykać kogoś niż coś. W latach dziewięćdziesiątych napisała: “Warszawa jest dla mnie jak taka stara, brzydka żona. Nie kocham jej, nie lubię, nie podoba mi się i nigdy mi się nie podobała, ale przecież zawsze do niej wracam. Wracam, choć mam na świecie rozsiane różne kochanki, z którymi właściwie mogłabym się ożenić. Ale nie żenię się.”

I rzeczywiście zawsze tu wracała. Do swojego pokoju na Saskiej Kępie.

Saska Kępa to ukochana dzielnica poetki. Czy podczas pisania książki odwiedziłaś miejsca, w których bywała? Jak bardzo się zmieniły? 

Oczywiście – bary, w których wysiadywała Osiecka, zamieniły się już w zupełnie się zmieniły. W miejscu Saxu jest dziś Baobab z senegalską kuchnią. Znałam te miejsca dużo wcześniej. Interesowałam się Osiecką od wielu lat. Nawet kiedyś krótko mieszkałam przy ulicy Walecznych, niedaleko Dąbrowieckiej, przy której Osiecka mieszkała, z krótkimi przerwami, całe życie. Pisząc książkę dużo włóczyłam się po Kępie, próbowałam odtwarzać jej codzienne wędrówki. Im więcej już wiedziałam o mojej bohaterce, tym inne rzeczy uczyłam się widzieć.

Czy w Twojej pracy nad książką często przychodziły momenty zdziwienia, zaskoczenia?

Oczywiście dziwiłam się często, czasem gubiłam w wykluczających się relacjach różnych zdarzeń. Ale  najbardziej zaskoczyło mnie chyba to, że moja bohaterka nie zabiła we mnie ciekawości wobec niej samej. Kiedy bardzo zachłannie oswajamy jakiegoś człowieka, zdarza się, że odłamki tego człowieka zaczynają stawać się ciekawsze niż on sam. Tymczasem ja, wirując między bezwstydną ciekawością wobec wszelkich informacji na jej temat, ustalaniem faktów i starannym patroszeniem obiegowych prawd, pozostałam po tej długiej przeprawie wciąż bardziej ciekawa niej samej, niż tego, co po niej zostało.

Kwestionariusz Okna na Warszawę

Warszawa to miasto, w którym pierwszy raz się śmiałam i pierwszy raz płakałam

W Warszawie lubię… chodzić mostami pod wiatr

Warszawę kocham i szanuję a czasem robię sobie z niej żarty

W Warszawie nie lubię…  jęczydreptów, którzy dąsają się na miasto i na ludzi

Prawdziwy warszawiak to… nie ma prawdziwych i nieprawdziwych są czuli i nieczuli na miasto

Moje ulubione miejsce w tym mieście… srebrzysty klon na placu Słonecznym, który miał być zegarem, ale nie jest. Rura na Moście Gdańskim, którą nie wolno chodzić, ale są tacy, co po niej przeszli. Dwudziesty piąty schodek na ulicy Profesorskiej, na którym przechowuję pewną tajemnicę.

Jeśli nie Warszawa, to... ocean

Rozmawiała: Małgorzata Chomicz-Mielczarek

Fot.  Jakub Kosiarz