Dziś zapraszamy do rozmowy Karolinę Marcinkowską z Fundacji Hereditas i Fundacji Arte,  antropologa kultury, wykładowczynię z UKSW, uczestniczkę obu edycji Okna na Warszawę, miłośniczkę Warszawy, zapalonego podróżnika.

Karolina Marcinkowska ze swoim psem Frankiem

Warszawa to miasto… to po prostu moje miasto. Uświadamiam sobie to coraz bardziej za każdym powrotem.

W Warszawie lubię… to, że wszystko zaskakuje na każdym rogu, pojawia się i znika zanim się zorientujemy, że było albo zanim to jeszcze wymyślimy. To nie jest oczywiste miasto, trzeba go samemu dla siebie odkryć, oswoić. Nie jest podane na tacy, trzeba do niego ostrożnie, pomału, czujnie, z duszą: jak do kota. To właśnie w nim lubię, jest niepowtarzalne, w żadnym innym mieście na świecie nie miałam takiego odczucia.

W Warszawie nie lubię… myślę, myślę i chyba nie mogę wymyśleć. Lubię i blokowiska, i budowy, i zamieszanie, i wieczne opóźnienia, i ludzi takich i owakich, i korki, w których nie stoję! O, nie lubię nocnych autobusów. No chyba że prowadzi go mój znajomy akordeonista – wtedy robię po 4 rundy. Ale ogólnie wolę rowerem po pustych ulicach śmigać – cudo! No i może nie lubię nieuważnych kierowców nie zwracających uwagi na rowery. Ale nawet parkowanie na ścieżkach rowerowych mnie nie wzrusza, także nie mogę powiedzieć, że tego nie lubię.

Prawdziwy warszawiak to… osoba, która czuje zmienność, płynność i delikatność Warszawki i pływa sobie w niej jak ryba w wodzie, dolewając równocześnie swojej wody, czasem źródlanej, czasem morskiej, czasem nawet chlorowanej, czemu nie, albo farbkami podmalowywanej. Ktoś, kto wyczuwa puls tego miasta, a oczywiste jest dla niego to, że jak trzeba będzie zrobić sztuczne oddychanie, to jest na posterunku…

Moje ulubione miejsce w Warszawie… to takie, które ujawniłam tylko jednej, najważniejszej dla mnie osobie. To taka niepozorna, mała rekonstrukcja (albo może właśnie jedyny Autentyk?) kosmosu z blaszano-zabawkową rakietą wiecznie gotową do startu. No i takie, miejsca gdzie trawa i kałuże, żeby mój pies Franek się cieszył. Piękne rejony Kępy Zawadowskiej i w ogóle Wisły. Mam słabość do takich opuszczonych, rozmarzonych pól/śmietnisk/łąk okwieconych, zarośniętych – szczególnie w środku miasta, w najmniej oczekiwanych miejscach – to takie warszawskie. Jeszcze parę tajemniczych klatek schodowych, których adresów nie zdradzę.

Jeśli nie Warszawa, to… do życia: Berlin – wielokulturowy, wiecznie do odkrywania. No i oczywiście Bobo Dioulasso. Czasem brakuje mi zamieszania Antananarywy. Ostatnio myślę o Bogocie. Do poznawania i paromiesięcznych pobytów chętnie wszystkie inne miasta Ameryki Łacińskiej (za Porto Alegre już dziękuję) + afrykańskie, choć tylko wtedy, gdy będę wiedziała, że wracam niebawem do Warszawy.