Dziś w Rozmowach przy Oknie gościmy Aleksandrę Stępień, prezes stowarzyszenia Miasto Moje A W Nim, które walczy z chaosem wizualnym w przestrzeni publicznej.

Z zawodu historyczka sztuki, badaczka architektury PRL-u, zainteresowana zwłaszcza pierwszymi latami odbudowy Warszawy, mówi nam dziś o 'swojej’ Warszawie. Zapytaliśmy także o działalność stowarzyszenia, jego plany i chaos reklamowo-przestrzenny w stolicy okiem zawodowca.

Negative0-20-19(1)

Warszawa to miasto… które zazwyczaj kocha się miłością trudną.

W Warszawie lubię… jej historię, architektoniczne warstwy i znaczenia, które czasem nawet jakoś naukowo opiszę; ludzi, których tu poznaję, ciepłe wieczory, gdy wszystko jest możliwe, „Nie zawsze musi być chaos” przy Oleandrów, socrealizm, blok przy Smolnej 8, Dworzec Centralny i wspomnienia dzieciństwa (choć niewiele miejsc wygląda tak samo jak kilkanaście lat temu).

W Warszawie nie lubię… natłoku reklam, banków na Marszałkowskiej; pustki placu Defilad; tego, że już prawie nigdzie nie mogę dojechać komunikacją miejską bez przesiadek; braku Supersamu, „Jasia i Małgosi” przy al. Jana Pawła II, „Lorelei” na Widok i klubowego zagłębia przy Dobrej; zmian na gorsze – w sensie architektonicznym, urbanistycznym i społecznym.

Prawdziwy warszawiak to… nie lubię poszukiwania takich definicji, ale jeśli już miałabym się pokusić o odpowiedź, to chyba najbliżej prawdy byłoby stwierdzenie, że to taki ktoś, kto o Warszawie myśli i mówi „dom”, niezależnie od tego skąd pochodzi, jak tu trafił i ile par butów zdarł na stołecznych chodnikach.

Moje ulubione miejsce w tym mieście… Żoliborz, bo tu chodziłam do liceum i to był wtedy środek wszechświata; Mariensztat, bo poznałam  to osiedle od podszewki, pisząc o nim pracę magisterską i oczywiście Śródmieście Południowe, bo tu się bawiło na budowie metra, kopało piłkę w miejscu obecnego Zebra Tower, chodziło do Planet Music i Kidilandu, na Pola Mokotowskie i do Łazienek. Kupa życia tu minęła!

Jeśli nie Warszawa, to… pewnie nie byłabym tą samą osobą. Lubię tak myśleć, jakkolwiek oklepanie by to nie brzmiało.

————————————————————————————————————-

Miasto Moje, czyli jakie?
Choćby takie, w którym nie ma problemu z odróżnianiem, co jest budynkiem, a co wielkim stelażem reklamowym. To takie miasto, gdzie reklama jest obecna, ale nie dominuje, nie pożera, nie atakuje ze wszystkich stron. Przestrzenie publiczne są przyjazne, właściciele lokali usługowych są zadowoleni z czytelnych i skutecznych szyldów, a billboardowy „wyścig zbrojeń” został skutecznie wstrzymany przez dobrze działające prawo. Mimo, że dziś jeszcze brzmi to jak utopia, właśnie do takich standardów chcielibyśmy dążyć.

Jaka jest Warszawa jako przestrzeń do działania Stowarzyszenia?
To zależy z jakiej perspektywy na nią spojrzeć. Przez ostatnie miesiące mogliśmy w stolicy obserwować niesamowity boom  na inicjatywy, które punktowały reklamową „wolnoamerykankę” i upominały się o lepszą przestrzeń. Takie wsparcie i wzajemne pozytywne nakręcanie sprawiają, że w Warszawie działa się lepiej. Przykre natomiast jest to, że cały czas jest z czym walczyć i to chyba na wszystkich poziomach. Ostatnio próbowałam wyłuskać z informacyjnego chaosu jakieś interesujące szyldy, które mogłabym potem przedstawiać za wzór w stowarzyszeniowych prezentacjach. No, cóż… nie poszło mi najlepiej.

Jak wypada Warszawa na tle innych miast w Polsce jeśli chodzi o chaos przestrzenno-reklamowy?
Nie za ciekawie. W Gdańsku czy Poznaniu lokalne władze zdają się rozumieć, że spójna i konsekwentna polityka reklamowa jest niezbędnym motorem zmian i że ważne jest to, aby przykład szedł „z góry”. Powołuje się więc Referat Estetyzacji i daje mu do ręki narzędzie w postaci prezydenckiego zarządzenia w sprawie umieszczania reklam i szyldów na terenach należących do miasta. Albo inaczej – najpierw tworzy się zarys przepisów a potem powołuje Plastyka Miejskiego by je uszczegółowił. W obu przypadkach jedno wynika z drugiego, wszystko służy czemuś. Warszawa jest pod tym względem strasznie schizofreniczna. Z jednej strony utrzymuje się stanowisko Naczelnika Wydziału Estetyki, mamy niezłe „reklamowe” zarządzenie pani prezydent z 2007 roku i liczne deklaracje, że Warszawa musi się zmienić, ale brak jakichkolwiek pomysłów „co dalej?” . Z jednej strony wypracowuje się zasady, że czegoś gdzieś wieszać nie można, a z drugiej łamie się je w imię wyjątku, który z czasem może stać się regułą. Musimy pokonać ten impas.

Czy za Waszą działalność spotkały Was kiedykolwiek jakieś nieprzyjemności ze strony branży reklamowej?
Osobiście nie przypominam sobie żadnych spektakularnych potyczek. Jeśli już, są to raczej potyczki słowne, ale trudno przyjąć, byśmy zgadzali się we wszystkim. Pamiętam jednak, że Ela Dymna i Marcin Rutkiewicz – czyli założyciele i dawna siła napędowa stowarzyszenia Miasto Moje A w Nim – wspominali o różnych bojkotach i obrazowych porównaniach, które dane im było kolekcjonować przez blisko pięć lat działalności. Na pewno lepiej rozwinęliby ten temat.

Jakie są plany Stowarzyszenia Miasto Moje A w Nim na najbliższy rok?
Będziemy nadal przyglądać się pracom posłów w podkomisji, debatującym nad prezydenckim projektem ustawy o ochronie krajobrazu. A do tego oczywiście pełen przekrój działań edukacyjnych – wykłady, spotkania z najemcami lokali usługowych, akcje miejskie. I to nie tylko w Warszawie. Bardzo bym chciała, żebyśmy w tym roku mogli zaprezentować poradnik „reklamowo-szyldowy” dla mieszkańców.

Czy nasi czytelnicy mogliby wziąć udział w jakichś konkretnych działaniach stowarzyszenia?
Jeśli mogliby mnie zawstydzić zdjęciami jakichś jednocześnie czytelnych i estetycznych warszawskimi szyldów, które przeoczyłam, to dla dobra sprawy jestem gotowa przełknąć swoją porażkę!

Dziękuję za rozmowę.

 rozmawiała: Anna Rostkowska