
Wieś Warszawa
Wieś Warszawa
Warszawa. Niby metropolia, a ile razy słyszeliście: „Przecież to jedna wielka wieś”? My słyszeliśmy tyle, że w końcu postanowiliśmy pójść tym tropem. I tak narodził się pewien eksperyment myślowy: co by było, gdyby Warszawa naprawdę była wsią? Ale taką z prawdziwego zdarzenia – z osiemnastoma chałupami (tyle, ile dzielnic), lokalnymi osobliwościami i oczywiście z jednym sołtysem zarządzającym całością.
Bazując na pseudonaukowej analizie naszych własnych postów w social mediach, Waszych komentarzy z ostatnich dziesięciu lat oraz kilku źle wyciągniętych wnioskach z codziennych obserwacji, spróbowaliśmy odmalować tę wyobrażoną, lekko absurdalną wersję stolicy.
Wyszło z tego coś pomiędzy etnograficzną mapą a przewodnikiem po warszawskiej duszy – czyli całkiem swojska, dziwaczna i niepoważna wieś warszawska.
Przeczytajcie i – oczywiście – nie bierzcie tego zbyt serio. Świat i tak jest zbyt poważny.
Poniżej znajdziecie rozrysowaną mapę wsi Warszawa, z nazwiskami lub imionami mieszkańców poszczególnych gospodarstw. Wystarczy kliknąć w budynek, żeby po lewej stronie mapy (lub – na telefonach – pod spodem) przeczytać więcej o jego mieszkańcach. Pod spodem macie linki do pobrania mapy w wersji drukowanej A3, do powieszenia na ścianie, gdyby ktoś miał ochotę, w pliku Word, jeśli chcielibyście gdzieś wykorzystać ten materiał (można, tylko podpiszcie odpowiednio) oraz do samej grafiki z mapką. Miłej zabawy!
Wieś Warszawa

Rodzina Białołęczan
Na Białołęce mieszka rodzina, o której wiadomo tylko tyle, że istnieje. Nikt jej nigdy nie widział, ale czasem przemknie po wsi SUV z rejestracją zaczynającą się od dziwnych liter i już wiadomo: to oni. W ogóle lubią samochody - każdy z domowników, nawet pies, ma swój własny.
W ogrodzie hodują egzotyczne kozy, które wabią po włosku, oraz jedną polską krowę imieniem Barbara. Żywią się na przemian jajecznicą i carbonarą – w zależności od fazy księżyca i promocji w Biedronce.
Dom mają otoczony płotem wysokim jak ambicje dewelopera. Brama zamykana na szyfr, pilot i klucz symfoniczny, a wejście główne tak zakamuflowane, że raz dzieci przez dwa dni szukały wyjścia. Od reszty wsi oddziela ich nie tylko kanałek, ale też fakt, że nikt nie wie, co oni tam właściwie robią. Na wiejskich zebraniach mówi się o nich tylko szeptem, trochę z fascynacją, trochę z niepokojem.
Józek z Targówka
Na Targówku mieszka Józek – lokalny cwaniaczek, król podwórka i szara eminencja wsi Warszawa. Przeszłość ma nieco zamazaną w papierach, ale bardzo wyraźną w opowieściach.
Mieszka z całą rodziną pod jednym dachem – trzy pokolenia, siedemnaście par kapci i niepoliczalna liczba krzeseł, które przynosi z jedynego we wsi sklepu branżowego – meblowego, który mu postawili akurat przed chałupą.
Dom Józka opalany jest węglem, który nie wiadomo skąd bierze. Podobno sam wykopał.
Na zebraniach wiejskich pojawia się rzadko, ale jak już przyjdzie, to wiadomo, że będzie awantura. Pokrzyczy, pogrozi, wytknie wszystkim błędy z ostatnich 20 lat – i zniknie. Reszta mieszkańców wsi nie do końca wie, co o nim myśleć: trochę się podśmiewują, trochę boją, a trochę jednak szanują. Wszyscy wiedzą, że jak coś trzeba załatwić – szybko, cicho i bez zbędnych formularzy – to Józek „zna człowieka, co zna człowieka”.
Bielanianie
Na Bielanach mieszka para po rozwodzie, ale nadal razem, bo dzielenie rachunków jest bardziej romantyczne niż dzielenie dzieci i majątku. Z przyzwyczajenia wspólnie oglądają seriale i wzajemnie obwiniają się o uschniętą bazylię z kuchennego parapetu. Na półkach mają po równo książek, świeczek zapachowych i ulotek z poradni psychologicznych. Nie używają budzika, bo pobliski klasztor co chwila bije w dzwony, a wieczorny nastrój zapewnia szum latarni gazowych. W soboty robią długie spacery po Lesie Bielańskim, po których wracają do domu i nie rozmawiają przez godzinę, bo każde potrzebuje przetrawić własne decyzje życiowe. Mają kompleks Żoliborza – trochę zazdroszczą, trochę się śmieją, ale zwykle się pocieszają, że przynajmniej nie są z Bemowa.
Żoliborzanie
Na Żoliborzu mieszka inteligencja – małżeństwo profesorskie, co to cytuje Szekspira przy śniadaniu i ma bibliotekę z antresolą zamiast telewizora. Ich dom jest modernistyczny, z przeszklonym werandowym gankiem, na którym codziennie o 10:00 piją kawę z tygielka. Jeżdżą klasycznym SAABem, trawnika nie koszą, tylko „prowadzą dialog z naturą”, a kompostownik to „manifest postwzrostowy”. Dzieci mają za granicą – jedno w Brukseli, drugie w Kopenhadze. Czasem dzwonią, ale głównie piszą maile o „projektach międzykulturowych”.
Z sołtysem rozmawiają grzecznie, ale z dystansem. Na zaproszenie na herbatę odpowiedzieli, że „w tym czasie mają seminarium o kondycji prowincji”.
Prażanie północni
Na Pradze Północ mieszka rodzina, która mówi gwarą warszawską tak czystą, że nikt poza nimi jej już nie rozumie. Mają dom z czerwonej cegły, a na podwórzu stoi drewniana komórka, w której trzymają wszystko – od ziemniaków po historię rodziny. A tę mają bogatą, ich przodkowie zamieszkali na Pradze jeszcze w czasach, gdy Wisłę przekraczało się wpław, a Zamek Królewski miał tylko parter. We wsi wyróżniają się tym, że wszędzie mają kontakty, znajomości i zniżki. Ogólnie są przekonani, że są jedynymi prawdziwymi warszawiakami, a tych z lewej strony rzeki nazywają „francuskimi pieskami zza Wisły”. Na wiejskie zebrania chodzą rzadko i tylko wtedy, gdy sołtys przywiezie zaproszenie osobiście i wręczy z należytym szacunkiem.
Bemowianie
Na Bemowie mieszka młode małżeństwo z małym dzieckiem, dużym kredytem i średnim poziomem cierpliwości. Oboje pracują zdalnie, ale są ciągle niewyspani – bo albo dziecko ząbkuje albo łoś z Puszczy Kampinoskiej znów podszedł pod ogrodzenie. Ich dom stoi na dawnym terenie wojskowym, więc w szafie nadal coś rezonuje, jakby echo po ćwiczeniach z lat 80., a na podwórku słychać resztki marsza wojskowego. Codziennie wdychają unoszącą się w okolicy woń świeżego kompostu i nieświeżego paliwa lotniczego. I choć często bywają w Śródmieściu, reszta wsi nie może uwierzyć, że w ogóle istnieją.
Wolanie
Wola to gospodarstwo na rozdrożu. W głównej izbie mieszka para emerytów, co życie spędzili w fabryce azbestu – on na hali, ona w dziale kultury. Znają się od wycieczki zakładowej do Bochni ‚76. Na ścianie mają dyplomy za długoletnią pracę i zdjęcie z ostatniego balu robotniczego. Lubią ponarzekać, że „kiedyś to była praca, a dziś to tylko te laptopy i fit-jogurty”.
W ramach dorabiania do emerytury część domu wynajęli parze młodych białych kołnierzyków. Ona pochodzi z LinkedIna, on – z jakiegoś start-upu, który sprzedaje NFT z horoskopem. Ich dwa pokoje to właściwie dwa coworkingi: jeden z biurkiem „do fokusowania”, drugi do „daily stand-upów i flowu kreatywnego”. Mają robota odkurzającego, psa z instagrama, lodówkę z Wi-Fi i ręczniki z mikrofibry, co same się suszą.
Starzy i młodzi mijają się na schodach, czasem nawet zamienią „dzień dobry”, ale z obu stron czuć dystans podszyty zdumieniem. Młodzi nie rozumieją, jak można mieć jedną parę kapci na całe życie, a starsi – jak można nie mieć kapci w ogóle.
Sołtys
W Śródmieściiu mieszka sołtys z rodziną. Jego dom to budynek dawnej poczty, której funkcje zastąpiono paczkomatem, bo tak taniej. W ogrodzie sołtys poustawiał gipsowe krasnale i w ogóle czuć tu pieniądz, ale na płocie wisi plandeka z reklamą fotowoltaiki. Obok domu jest jedyny przystanek we wsi, i czasem zatrzymują się tu busiki, którymi sołtys kilka razy do roku jeździ, że niby popiera zbiorkom. Na co dzień jednak woli poruszać się swoim Passatem w dizlu. Chciałby się zaprzyjaźnić z żoliborską parą, ale ci zachowują dystans.
Sołtys, z obowiązku, stara się utrzymywać kontakt ze wszystkimi mieszkańcami wsi, ale wychodzi to różnie. Organizuje regularne zebrania wiejskie, na których zapewnia, że lepiej już być nie może, choć mówi to bez przekonania. Chciałby to wszystko rzucić i objąć jakieś województwo, ale na to jest za cienki w barach.
Eseista z Pragi Południe
Jest tu tylko jeden mieszkaniec, rezyduje w starym drewnianym wiatraku. Dlaczego akurat w wiatraku? A bo kiedyś usłyszał, że „Wiatrak” to dobre miejsce do życia, i potraktował to dosłownie.
Utrzymuje się z pisania felietonów do wiejskiej gazetki. Ma kota imieniem Esej, co mówi wiele o ich wspólnych wieczorach. Twierdzi, że Praga Południe to jedyne miejsce w Warszawie, gdzie asfalt ma jeszcze duszę – czuje ją podobno pod stopami i czasem z nią rozmawia. Interpretuje też mowę chodników, choć większość z nich „gada, jakby nie do końca chciała żyć”. Po wsi porusza się wyłącznie pieszo, bo „krok to jedyna jednostka miary, której jeszcze nie przejęły korporacje”. Kiedyś zaprosili go na wiejskie zebranie – nie przyszedł, ale odpowiedział felietonem o pustce egzystencjalnej. Pozostaje w konflikcie ideologicznym z sąsiadami z Woli, bo tamci twierdzą, że wiatraki powinny stać raczej u nich. W wolnych chwilach tropi, dlaczego w jego okolicy czuć czekoladą, na razie podejrzewa, że sołtys zakopał gdzieś tu strategiczne rezerwy tego przysmaku.
Rembertowianie
W Rembertowie mieszka emerytowany wojskowy z żoną – człowiek, który nigdy nie przestał być na służbie. Poranki zaczyna od przeglądu podwórka, meldunku pogody i marszu patrolowego wzdłuż kompostownika.
Ich dom stoi w lesie, więc naturalnym hobby gospodarza jest partyzantka. Codziennie chodzi w teren, tylko nie bardzo ma kogo atakować, bo Rembertów to raczej spokojny rejon. Wkurza go, że kawałek lasu zrobili rezerwatem i teraz nie można się tam okopywać ani manewrować.
Na obejściu trzymają dwa owczarki, które szczekają z wojskowym akcentem. Żona prowadzi zeszyt z planem dnia, listą zapasów i rubryką: „Stan gotowości emocjonalnej”. Zimą wywieszają światełka LED w kształcie orła.
Pozostałych mieszkańców wsi traktują z rezerwą i lekką podejrzliwością. Mają ich za cywili bez dyscypliny. Na zebraniach wiejskich żona siedzi z notatnikiem, a on odczytuje kolejne części raportu „Trzy największe zagrożenia dla bezpieczeństwa wsi”.
Wesołacy
W Wesołej mieszka rodzina z fiołem na punkcie drzew. Ich dom jest w stylu zakopiańskim, bo kiedyś źle wpisali hasło w wyszukiwarkę na OLX i „tak już zostało”. Wszystko mają z drewna – meble, naczynia, antenę satelitarną, a nawet węża ogrodowego. Przed domem rośnie jesion, który „zawsze kombinuje” i brzoza, która ostatnio „coś dziwnie milczy”, co rodzinę niezmiernie niepokoi.
Pasją mieszkańców Wesołej jest wybieranie codziennie Drzewa Dnia, robią to od dekad. Zwycięzca dostaje wstążkę i serdeczny uścisk gałęzi.
Właściwie w ogóle nie wiedzą, że oficjalnie mieszkają w Warszawie – myślą po prostu, że to jakaś większa polana o lepszym zasięgu. Kontaktów z sąsiadami nie utrzymują, bo „tamci nie rozumieją mowy liści”.
Ursusowianie
W Ursusie, na terenie po dawnej fabryce traktorów, w pachnącym jeszcze tynkiem budynku mieszka młode małżeństwo z dziećmi. Ich dom jest tak nowy, że Google Street View nadal pokazuje tu kilku robotników w przerwie na papierosa. Rodzina zamieszkała tutaj, bo skusiła ich niska cena i atmosfera przemysłowej zaradności, choć w praktyce okazało się, że to tylko woń smaru i niespełnionych planów produkcyjnych.
Rytm dobowy regulują im nisko przelatujące samoloty; uzależnieni są od nich do tego stopnia, że nie używają zegarków, a raz jak była awaria na lotnisku, to wszyscy zaspali do pracy i szkoły.
Nie przyjmują do wiadomości, że mieszkają w Warszawie. Mawiają: „pogadamy jak Warszawa zbuduje własny traktor”. Zresztą, z dzielnicy się w ogóle nie ruszają, bo nie da się z niej wyjechać.
Pan domu bardzo dba o pamięć historyczną – trzy razy składał wniosek o postawienie pomnika Wału Odbioru Mocy, ale sołtys nie wyraził zgody, bo stwierdził, że wały to akurat jego działka.
Żyją w lekkim napięciu, bo nocą po krzakach łazi coś, co warczy i chrząka; nie wiedzą tylko, czy to niedźwiedź, czy może deweloper.
Włochowska czarownica
Pośród włochowskich mokradeł mieszka wiejska czarownica z psem ze schroniska, kotem ze złomowiska i wypaleniem zawodowym. Dom ma wąski, wysoki, ze szpiczastym dachem zwieńczonym blaszanym kogutkiem; niestety całość wygląda jak po kataklizmie – tynk się sypie, farba odpada, balustrady rdzewieją a z komina nieustannie leci gryzący dym.
Czarownica jest trochę dziwaczką, choć podobno ma świetne wykształcenie. Porusza się wyłącznie piechotą, ewentualnie kajakiem. Codziennie kąpie się w okolicznych stawach i zbiera liście jaśminu w niezrozumiałym celu.
Na ostatnim zebraniu wiejskim rzuciła sołtysowi pokrzywy pod nogi, jednocześnie coś mamrocząc pod nosem Czasem wybiera się na ochocki bazar, gdzie spotyka sąsiadkę, ta jednak udaje, że jej nie zna. Czarownica twierdzi, że mogłaby się wyprowadzić, ale „kto wtedy odczyni urok z dzielnicy?
Mokotowianie
Na Mokotowie mieszka para młodych ludzi, ona – absolwentka kulturoznawstwa performatywnego, on – magister urbanistyki sensorycznej. Są nowocześni, alternatywni i tak wyrafinowani, że raz przez pomyłkę uznano ich za performance i wystawiono w gablocie w centrum wsi. Ich dom z szarej cegły urządzony jest w estetyce „post‑szklarnianego minimalizmu”, a oświetlenie symuluje zachód słońca w Kopenhadze. Nie mają ślubu ani dzieci, za to hodują papugę o imieniu Moko, która ponoć zna cztery mokotowskie dialekty, oraz świnkę morską Mozaikę, którą karmią wyłącznie mikroliśćmi. Razem, we czwórkę, urządzają improwizowane seanse terapeutyczno‑ekologiczne.
Nie mają stałej pracy, za to doskonale ogarniają projekty, granty, rezydencje i startupy, i ‑ co najciekawsze – całkiem dobrze z tego żyją. W jedynej we wsi kawiarni spędzają tyle czasu, że właściciel zaczął ich traktować jako część wystroju.
Twierdzą, że Mokotów to nie dzielnica, tylko pogląd na życie, ale zrozumieją to tylko ci, którzy choć raz fermentowali kimchi przy świetle neonów. Mieszkańców wsi traktują z lekkim zdumieniem i czułością, jakby byli częścią lokalnego folkloru, który nadal wierzy, że hummus to rodzaj kleju.
Ochocianka Zosia
Mieszka tu ciocia Zosia, spokrewniona ze wszystkimi we wsi. Ma dwa koty, które – podobnie jak ona – nie lubią zmian, diety ani gości po 18:00. Lubi przesiadywać w oknie, słucha radiowej jedynki, muzyki z płyt kompaktowych i czasem włącza komputer zobaczyć co słychać w „tym internecie”. Zbiera znaczki i nie może wybaczyć sołtysowi, że zlikwidował pocztę. Od zupełnej aspołeczności ratuje ją lokalny bazarek – zresztą jedyny we wsi – na którym kupuje warzywa i nowiny. Czasem nocują u niej studenci z uczelni na wzgórzu, bo tanio i blisko. Dzięki nim wie, że frontend jest z przodu, a backend z tyłu. Na zebraniach wiejskich przekonuje, że jest na czasie, po czym zdejmuje okulary i mówi, że wszystko to kiedyś było lepsze – nawet ocet.
Waweranie
W Wawrze mieszka rodzina w świdermajerze, który na przemian próchnieje, albo płonie. Drewniany dom z werandą, jak z pocztówki z 1936, trzyma się głównie siłą przyzwyczajenia i resztek lakieru z lat 90.
Ich codzienne hobby to pranie – rozwieszane na sznurach między drzewami łopocze jak narodowe sztandary. A w niedzielę – klepanie schabowego, koniecznie przy otwartym oknie, żeby cała wieś poczuła.
Pan domu prowadzi hurtownię gąsienic do rusztowań. Ma ich tysiące, w różnych kolorach i długościach, choć nikt nie do końca wie, do czego służą. „Przyjdzie wojna albo remont – to będzie jak znalazł” – mawia. Pani szyje poszewki – do kołder, poduch i wałków, które kręci sołtys albo Józek z Targówka.
Sami nie są do końca pewni, czy mieszkają w Warszawie, czy raczej „gdzieś obok”. W Śródmieściu bywają rzadko – z lekką tremą, termosem z kawą, kanapkami z jajkiem i odpalonym googlemaps w telefonie.
Ursynowianie
Na Ursynowie mieszka para inteligentów. Młodsi i biedniejsi od tych z Żoliborza, za to bardziej elastyczni psychicznie. Ona – humanistka po UW, on – po stosunkach międzynarodowych, ale oboje zadowoleni, że udało się wkręcić do IT. Żyją skromnie, ale z aspiracją, mają książki jeszcze z liceum i głośniki po kuzynie DJ‑u. Wieczorami słuchają starego hip‑hopu – Paktofoniki czy Kalibra44. Na ścianie powiesili mapę Berlina, żeby wspominać Erasmusa. W ogrodzie ustawili dwie rzeźby o symbolice, której nikt nie rozumie. Uważają, że ich dzielnica to stan umysłu – jak ktoś tu mieszka, to już nigdzie indziej nie musi. Codziennie po pracy wspinają się na wzgórze widokowe upewnić się, że poza Ursynowem nie ma już nic.
Wilanowianie
W Wilanowie stoi rezydencja nowobogackich, w stylu „betonowy bunkier spotyka Wersal” – beton, szkło, dużo LED‑ów i przez środek fasady złoty pas z napisem „Royal Line”, bo architekt inspirował się złotą kartą kredytową.
Pan domu ma firmę, która coś doradza, ale nikt nie wie co, a pani jest po MBA i kursie „Oddech w Excelu”. Każdy pokój z apką, dzieci w szkole międzynarodowej, pies na fotelu, kot na diecie wegańskiej, robot kosi trawnik. Dom pachnie świeżym leasingiem i innowacyjnością sztucznej inteligencji.
Teren niestety trochę podmokły – po deszczu ogród lekko bulgocze, a w piwnicy coś się zbiera, ale dyfuzor z nutą „winnicy królewskiej” skutecznie wszystko maskuje.
W ogóle wszystko wokół jest ‚królewskie”, bo kiedyś, dawno temu, jakiś król nocował tu w wakacje (albo przejeżdżał i kichnął – wersje są różne). Od tego czasu wszystko w okolicy tak się nazywa: Królewska Myjnia, Królewski Żłobek, Królewski Gabinet Podologiczny.
Na wiejskie zebrania wpadają rzadko – chyba że można coś zasponsorować i postawić roll‑up. Ale za to zawsze są w gminnej gazetce. Na okładce.
Pobierz plakat A3 z opisami do druku
w formacie .PDF
Pobierz plik tekstowy z opisami i grafiką
w formacie .DOC
Pobierz samą grafikę
w formacie .JPG
Tekst i rysunki: Jarek Zuzga, © 2025, Okno na Warszawę