Czekaliśmy na niego codziennie o świcie, na przystanku przy skrzyżowaniu osiedlowej uliczki Czumy i wąskiej wówczas jeszcze ulicy Powstańców Śląskich, naprzeciwko sławnego osiedla „Przyjaźń“, które my nazywaliśmy po prostu „studenckim“. Nadjeżdżał od ulicy Górczewskiej, czasem robiąc sobie skrót przez ulicę Konarskiego. Widać było go z daleka – dziś tę oś widokową zasłania bemowski Ratusz, Wypatrywaliśmy czy jedzie „długi“ czy „krótki“. W przegubowym było luźniej, wiadomo, ale my woleliśmy ten drugi. Miał wewnątrz pewien element, którego zdobycie było naszym pierwszym celem zaraz po wejściu.

Ikarus 260 (lub „długi” 280) – bo o nim mowa, w kolorze ciemnoczerwonym, dowoził nas codziennie do szkoły nr 317 przy ul. Deotymy. Na wielkim osiedlu Jelonki Północne, gdzie się wychowałem, mieszkało mnóstwo dzieci, ale nie było szkoły. A konkretniej – były dwie, lecz w budowie. I choć nieopodal, na osiedlu Górce, funkcjonowała już szkoła, władze dzielnicy postanowiły przewozić tłumy jelonkowych dzieciaków do położonej dalej i mocno przeładowanej szkoły 317. Do tego celu zaangażowano właśnie Ikarusy. Wyglądały jak te zwykłe, rejsowe, tylko w przedniej i tylnej gablotce miały tabliczki z wymalowanym farbą napisem „szkolny“.

Ikarus 260 - "krótki"

Ikarus 260 – „krótki”

Był rok 1984. Ja, wówczas pierwszoklasista, byłem przekonany, że wszystkie dzieci na całym świecie jeżdżą do szkoły autobusem. Nie wyobrażałem sobie, że ktoś może do szkoły chodzić piechotą. A prawdopodobnie właśnie my, dziatwa z Jelonek, byliśmy jednymi z nielicznych w Warszawie, których ten zaszczyt kopnął.

Można powiedzieć, że miałem szczęście. Mój przystanek przy Czumy był pierwszy na trasie szkolnego Ikarusa. Oznaczało to, że ja i moi koledzy z podwórka mieliśmy komfort zajęcia miejsc siedzących, bo – z uwagi na wyż demograficzny i ogrom osiedla – już na trzecim przystanku ledwo dało się wejść do środka. Wykorzystywaliśmy to bezlitośnie, rozsiadając się wygodnie i z wyższością spoglądając z okien na tłoczących się kolegów przy kolejnym przystanku. Oni już musieli bić się łokciami o miejsca, a zgodnie z prawem natury, które nas wówczas obowiązywało, wygrywali najsilniejsi.

Na "moim" przystanku autobus był jeszcze pusty

Na „moim” przystanku autobus był jeszcze pusty

Następny postój Ikarus miał „przy komendzie”. Tak nazywaliśmy przystanek przy ul. Muszlowej, bo stała tam rzeczywiście komenda Milicji Obywatelskiej (o matko, jaki ja jestem stary!). Komendę tę zmieciono z powierzchni ziemi podczas poszerzania ul. Powstańców Śląskich na początku lat 90., ale nazwa funkcjonowała jeszcze przez długie lata. Dziś nawet zdarza się usłyszeć, że „wysiadam przy komendzie”.

Należy się tu wtrącenie: przystanek ten nazywaliśmy również „przy niebieskich blokach”. Dlaczego? Bo ówczesne Jelonki Północne były kolorowe – dosłownie. Wszystkie bloki wokół Muszlowej były niebieskie, i był to piękny kolor, nie taki, jaki dziś się kładzie na styropianowe ocieplenia. Budynki były pokryte mozaiką z miniaturowych ceramicznych kafelków, były one szkliste – częściowo przezroczyste, i miały kilka odcieni. Moja część osiedla miała kafelki w tonacji brązowo-piaskowej. A ta wzdłuż ul. Człuchowskiej – zielonej. Kolory te były dla nas wyznacznikiem geograficznym: na „niebieskie bloki” chodziło się tak zwyczajnie, bez pytania mamy o zgodę, na „zielone” – to już była wyprawa na cały dzień i lepiej było zapowiedzieć się w domu, że na jakiś czas znikniemy z pola widzenia. Dziś większość tych mozaik zniknęła pod styropianem i pastelową brzydką farbą. A ponieważ każdy blok ocieplił się inaczej, owo kolorowe nazewnictwo przeszło do historii. Szkoda.

Ale wróćmy do Ikarusa. Wspomniałem na wstępie, że „krótkie” autobusy miały pewną atrakcyjną dla nas cechę. Była to poprzeczna rurka, umieszczona na wysokości ok. 1 metra, po lewej stronie autobusu, przed ostatnim pojedynczym krzesłem. Było absolutnie nobilitujące usiąść na tej rurce. Kto na niej siedział – był królem pojazdu. Przy naszym wzroście nogi fruwały w powietrzu, co dodawało emocji, zwłaszcza przy hamowaniu. Kto tam siadał, wykazywał się nie tylko sprytem, ale też odwagą i sprawnością fizyczną. Było to istotne, bo my, chłopaki z Czumy, mieliśmy już wtedy swoje pierwsze sympatie, o których względy zabiegaliśmy. A wiadomo, że najfajniejsze chłopaki siadały w autobusie na wszystkim, byle nie na krzesłach.

Poręcz, która służyła nam za siedzenie

Poręcz, która służyła nam za siedzenie

Ja i mój klasowy przyjaciel Arek, mieliśmy dwie koleżanki, którym staraliśmy się imponować. Codziennie zatem wbiegaliśmy do pustego jeszcze Ikarusa i zajmowaliśmy rurkę oraz owo krzesło naprzeciw. Na rurce siadaliśmy sprawiedliwie – na zmianę – jednego dnia ja, drugiego on. Na krzesło zrzucaliśmy worki na kapcie i plecaki, i z tak zarezerwowaną miejscówką Ikarus dojeżdżał aż do 4 przystanku, przy „zielonych blokach”, gdzie wsiadały dwie nasze Asie. Byliśmy gabarytowo mali, więc dziewczyny mieściły się na jednym krześle. Co ciekawe, mimo niemiłosiernego tłoku, tej rezerwacji raczej nikt nie kwestionował – wiadomo było, że Arek i Jarek trzymają to miejsce dla swoich Aś.

Nic dziwnego zatem, że „długi”, czyli przegubowy Ikarus, nie był dla nas atrakcyjny, choć było w nim luźniej. Co prawda w nim też można było się wykazać – najtwardsi przedstawiciele płci męskiej siadali na rurkach „w przegubie” (albo „na kole”), ale one nie były już tak wygodne, jak ta pojedyncza, mała poręcz w „krótkim” autobusie. W dodatku między poręcze a gumy przegubu wpadały plecaki i worki na kapcie, krążyły też mrożące krew w żyłach opowieści, że ktoś tam kiedyś ponoć wpadł w całości i przepadł na wieki.

Jak już mówiłem, Ikarusy, które obsługiwały szkolną linię, były zwykłymi miejskimi autobusami, które jeździły też na regularnych liniach. W związku z tym miały kasowniki – te duże, czerwone, z wajchą po prawej stronie. Kasowaliśmy w nich co się dało – wycinane kartki z papieru, fragmenty naszych zeszytów, sprawdzaliśmy jak grubą składkę papieru da się skasować, zapychaliśmy je plasteliną, pamiętam też, jak kolega uparł się, że przemieli w kasowniku całe jabłko. Kierowcy tego nie znosili, i krzyczeli na nas z szoferki, bez większego zresztą skutku. Potem nauczyliśmy się otwierać kasowniki i wyciągać ze środka metalowe bolce. Był to z pewnością wandalizm, którego dziś się wstydzę. Dla usprawiedliwienia, choć marnego, dodam, że nie kierowaliśmy się wtedy bezsensowną chęcią zniszczenia, ale raczej czymś, co można było nazwać pragnieniem doświadczenia empirycznego.

Kasowniki, które dzielnie stawiały opór naszym eksperymentom

Kasowniki, które dzielnie stawiały opór naszym eksperymentom

Wspomniałem wcześniej, że ówczesna ul. Powstańców Śląskich była wąska, jednopasmowa. Tak samo wyglądała Górczewska i wszystkie inne „większe” ulice w pobliżu. Wyjątkiem była Człuchowska, dziwna ulica „z nikąd do nikąd”, czteropasmowa z pasem zieleni po środku, kończąca się w polu. Gdy Ikarus skręcał w Człuchowską, to jakby wjechał na pas startowy. Dopiero po latach dowiedziałem się, że ówczesne plany zakładały budowę metra pod tą ulicą, a przy jej krańcu – stację końcową kolejki. Dlatego ulicę tę zbudowano od razu tak szeroką, bo miały po niej – w razie czego – przejechać ciężkie maszyny, a w przypadku zagrożenia – sprzęt wojskowy. Do dziś szerokość tej ulicy jest niewspółmierna do potrzeb, stąd często jeden pas zajęty jest przez parkujące auta. A ponieważ plany się zmieniły i metro odsunęło się na północ, Jelonki zostały z szeroką Człuchowską, jak, nie przymierzając – Himilsbach z językiem angielskim.

Przy Człuchowskiej były dwa przystanki „szkolnego” – jeden na rogu, jeszcze przy „niebieskich blokach” i drugi już przy „zielonych”. Tam na przystanku czekały nasze Joasie, dla których trzymaliśmy wolne krzesło, a one, w zamian, dawały nam cukierki. Pomijając zatem warstwę uczuciową, był to też układ korzystny dla obu stron w sensie materialnym.

Potem autobus wjeżdżał w wąską (do dziś zresztą) ulicę Lazurową, za którą rozciągały się pola kapusty. Był to wyraźny „koniec Warszawy” – po prawej stronie wielkie, nowoczesne (w naszym odczuciu) osiedle, po lewej wieś z traktorami i jakimiś małymi domkami. Dziś część tych typowo rolniczych wąskich i długich działek została sprzedana deweloperom, i powstały na nich nowe osiedla.

Na każdym kolejnym przystanku (a było ich jeszcze chyba ze cztery) wsiadało mnóstwo dzieci, i dosłownie nie było gdzie szpilki włożyć. Ta ciasnota już wtedy nas zastanawiała – czemu nie mogą jechać 2-3 autobusy naraz? Dziś wiem, że to był jeden z wielu elementów świadczących o ogólnym kryzysie, w jaki zapadł kraj po stanie wojennym, kiedy właściwie nie wiadomo było co dalej, czy komuna się skończy, czy gospodarka w ogóle jeszcze ruszy. Pewnie na zajezdni nie mieli autobusów w wystarczającej liczbie, żeby zapewnić nam jako taki komfort, tabor się sypał, części do napraw nie było.

Zresztą, o komforcie nikt wtedy nie słyszał. Pamiętam, że kierowcy, którzy nas wozili, nie byli – mówiąc delikatnie – kulturalnymi i odpowiedzialnymi uczestnikami dróg publicznych. Potrafili gnać przez puste ulice tak, że na zakrętach miażdżyło nam kanapki w plecakach albo eksplodowały bidony z herbatą. Hamowali tak ostro, że mimo tłoku rozkwaszaliśmy sobie buzie o poręcze. Ruszali z otwartymi jeszcze drzwiami, albo otwierali je zanim wóz stanął (dla nas to było wyzwanie – wysiąść, jak jeszcze autobus się toczył i nie przewrócić się – to było coś!). Latem jeździli w podkoszulkach, których zapach roznosił się po pojeździe niczym poranna bryza. Darli się na nas, gdy stawaliśmy za blisko kabiny, że niby zasłaniamy widoczność. I żeby było ciekawiej – nikt nigdy na te warunki się nie skarżył. To było normalne. Ikarus uczył życia.

Kabina kierowcy, obok której nam nie wolno było stawać

Kabina kierowcy, obok której nam nie wolno było stawać

A’propos szoferki: na jej tylnej ścianie przykręcona była tabliczka znamionowa z nazwą autobusu i miejscem produkcji. Dzięki niej każdy uczniak z Jelonek wiedział, że „Hungary” to znaczy „Węgry”, choć już niekoniecznie wiedzieliśmy w jakim to języku. Ale czytaliśmy te tabliczki z nudów i znaliśmy ich treść na pamięć – ile miejsc stojących, ile siedzących (nas oczywiście wchodziło dużo więcej, niż przewidział węgierski producent). Pamiętam też, że nad wejściem do kabiny kierowcy wisiała tabliczka z napisem „Rozmawianie z kierowcą jest wzbronione”. Ta lakoniczna informacja dawała nam pierwszą bezpośrednią styczność z absurdem, który dziś znamy tak dobrze z filmów Stanisława Barei. Tabliczka, owszem, wisiała sobie, ale o ile tylko było to możliwe, kierowca dokoptowywał sobie jakiegoś kumpla (również w podkoszulku), który stał w drzwiach kabiny całą drogę (ten to dopiero zasłaniał widoczność!) i zabawiał szofera dyskusją. Patrzyliśmy na tych gadułów, potem na wiszące ostrzeżenie nad ich głowami, i myśleliśmy sobie – ale ten świat jest dziwny.

ikarus_260_tablica_znamionowa

Tabliczki na ścianie kabiny, których treść znaliśmy na pamięć

W Ikarusach w ogóle było sporo dziwnych dla nas rzeczy. Np. nad drzwiami widniał napis „Przed wysiadaniem nacisnąć guzik”. Interpretowaliśmy go – jak to dzieci – dosłownie. Znaczy się – wychodząc z pojazdu naciskaliśmy. Kierowca oczywiście się wściekał, bo tak naprawdę był to po prostu przycisk „na żądanie”, ale to dotarło do nas po jakimś czasie, razem ze świadomością, że słowo pisane wcale nie musi mieć odzwierciedlenia w stanie faktycznym. Kolejna ważna lekcja życia.

Tabliczka, której treść rozumieliśmy zbyt dosłownie

Tabliczka, której treść rozumieliśmy zbyt dosłownie

Inną rzeczą, która nas zawsze zastanawiała, było charakterystyczne wybrzuszenie tylnej szyby kabiny kierowcy. Myśleliśmy sobie – to dlatego, że pan szofer jest aż tak garbaty? W późniejszych latach dowiedziałem się, że chodziło o fotel kierowcy – tylna ściana kabiny została zrobiona zbyt blisko deski rozdzielczej i to wgłębienie dawało kierowcy szansę na odsunięcie fotela i uzyskanie dodatkowych paru centymetrów przestrzeni.

ikarus_260_kabina2

Widoczne wyburzuszenie tylnej szyby kabiny kierowcy. Zasłonka zaadoptowana z PKP 🙂

Zaraz za pętlą „Górczewska” autobus skręcał w prawo i dojeżdżał do ostatniego przystanku na szkolnej trasie, nazywanego przez nas „Białym domkiem”. Długo nie mogłem załapać skąd ta nazwa, bo w tym miejscu był już taki tłok w autobusie, że ledwo było widać świat za oknem. Ale rzeczywiście stał tam pośród bloków niewielki domek w brudno-białym kolorze. Był to jeden z ostańców po przedwojennej, ogrodniczej wsi Jelonki. Nie pamiętam, kiedy zniknął, ale dziś jest tu stacja obsługi samochodów Feuvert.

Przystanek „Biały domek” miał dla nas też pewne znaczenie – był to ostatni przystanek na trasie, ale ponieważ autobus objeżdżał osiedle naokoło, był to też przystanek położony najbliżej mojego – pierwszego. Jeśli zatem zdarzyło się, że ktoś na autobus nie zdążył, to mógł jeszcze biec przez ul. Kosshutha do „Białego domku” i tam Ikarusa dopaść. Zwykle się to udawało. Z kolei gdy z rana na przystanku nie widziałem któregoś z kolegów, to zawsze pozostawała nadzieja: „może wsiądzie jeszcze przy „Białym domku”. Jeśli tam go nie było – znaczyło, że sprawa była poważna, przeziębienie albo inne choróbsko.

Potem już autobus nie zatrzymywał się do samej szkoły, pędząc wąską Górczewską, mijając m.in. oryginalne zabudowania ogrodów Urlicha (w drewnianych domkach wciąż sprzedawano sadzonki i nasiona; jeden z nich ocalał i dziś jest w nim restauracja). Do szkoły przy Deotymy trasa była – jak dla nas – długa. Zimą Ikarus zaparowywał od naszych oddechów tak, że nic nie było widać; palcami malowaliśmy różne wzory na szybach. W ciepłe miesiące z kolei zmieniał się w saunę. Okna otwierały się, albo nie, w zależności od stanu technicznego egzemplarza. Pamiętam, że takie dziwne plastikowe zamki (blokady?) okienne nigdy nie działały tak, jak trzeba. Do szyberdachów z kolei nie sięgaliśmy, a nawet jeśli ktoś komuś podał „nóżkę” i udało się uchylić klapę, to od razu uaktywniał się kierowca, który z jakiegoś powodu tego nie akceptował i znowu na nas wrzeszczał. Na szczęście ówczesne Ikarusy miały wbudowaną naturalną wentylację, czyli po prostu mnóstwo nieszczelności – szyby w uszczelkach trzęsły się niemiłosiernie, szpary w drzwiach miały takie, że mieściła się dłoń, czasem z niewiadomych powodów wiało spod krzeseł. Dzięki temu dojeżdżaliśmy do szkoły względnie żywi, niezależnie od pory roku.

ikarus_260_okno

Wspomniany zamek okienny, którego działania nigdy nie stwierdziliśmy

Powrotna podróż „szkolnym” na Jelonki była trochę spokojniejsza. Nie biliśmy się już o krzesła, a ponieważ dużo się komunikowaliśmy werbalnie (czasy przedkomórkowe!), często wysiadało się na „następnym” przystanku, żeby dłużej pogadać z kolegą. Potem się wracało przez osiedle i zbierało opieprz od zaniepokojonych rodziców. Czasem jechaliśmy całą trasę aż do „Białego domku”, żeby sobie dłużej pogadać, po czym każdy rozchodził się w swoją część osiedla. Ikarus uczył nas komunikacji, nie tylko w rozumieniu logistycznym.

W zależności od rocznika, dzieci z Jelonek jeździły „szkolnym” przez różną liczbę lat – ja tylko przez rok. Potem oddano do użytku wielką podstawówkę nr 326 (dziś gimnazjum im. Kotarbińskiego). Szkoła była olbrzymia, klasy kończyły się nawet na literę „K”, mieliśmy trzy zmiany. I – co było największą dla mnie zmianą – chodziło się do niej piechotą, bo była zaraz za blokiem.

Szkolne Ikarusy przestały więc jeździć naszą trasą gdzieś koło roku 1985. Szybko o nich zapomnieliśmy. Wiele lat później, z końcem 2013 roku, Ikarusy zakończyły swoją służbę w Warszawie. Dziś, jako zabytkowe wozy, uświetniają imprezy dla miłośników komunikacji.

Byłem na takiej, w sobotę 11 kwietnia, z okazji 35 lat działalności Klubu Miłośników Komunikacji Miejskiej. Stał tam „krótki” Ikarus, o numerze bocznym 289. To właśnie on jest widoczny na fotografiach. Sprawdziłem – egzemplarz z 1982 roku. Gdy poczułem w środku charakterystyczny zapach skaju, przez chwilę stanęły przed oczami te wszystkie szkolne wspomnienia. Kto wie, może właśnie ten poczciwy „289” podwoził czasem mnie, szkraba, do odległej podstawówki koło wolskiego Moczydła?

Zabytkowe już Ikarusy (280, w tle 260), prezentowane z okazji 35 lat Klubu Miłośników Komunikacji Miejskiej, na terenie zajezdni Marymont, 11 kwietnia 2015

Zabytkowe już Ikarusy (280, w tle 260), prezentowane z okazji 35 lat Klubu Miłośników Komunikacji Miejskiej, na terenie zajezdni Marymont, 11 kwietnia 2015

Tekst i zdjęcia: Jarek Zuzga