Powolne oko, próba lektury jednego ujęcia. O pewnym zdjęciu Romana Vishniaca

Powolne oko, próba lektury jednego ujęcia. O pewnym zdjęciu Romana Vishniaca

Powolne oko, próba lektury jednego ujęcia. O pewnym zdjęciu Romana Vishniaca

Lidia Pańków*

PL: Podwórko pomiędzy ulicami Nalewki i Wałową, Dzielnica Żydowska (Północna), Warszawa, ok. 1935-1938 r. Autor: Roman Vishniac. Zdjęcie dzięki uprzejmości Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley (The Magnes Collection of Jewish Art and Life, z kolekcji podarowanej przez Marię Vishniac Kohn, dostęp nr 2018.5. RV_8_014_001, wszelkie prawa zastrzeżone). EN: Pedestrian courtyard connecting Nalewki and Walowa Streets, a shopping area in a Jewish district of Warsaw, ca. 1935-38. Artist: Roman Vishniac. Credit: Gift of Mara Vishniac Kohn © The Magnes Collection of Jewish Art and Life, Bancroft Library, UC Berkeley, Accession No: 2018.5. RV_8_014_001, all rights reserved.

Podwórko pomiędzy ulicami Nalewki i Wałową, Dzielnica Żydowska (Północna), Warszawa, ok. 1935-1938 r. Autor: Roman Vishniac. Zdjęcie dzięki uprzejmości Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley (The Magnes Collection of Jewish Art and Life, z kolekcji podarowanej przez Marię Vishniac Kohn, dostęp nr 2018.5. RV_8_014_001, wszelkie prawa zastrzeżone).

Pedestrian courtyard connecting Nalewki and Walowa Streets, a shopping area in a Jewish district of Warsaw, ca. 1935-38. Artist: Roman Vishniac. Credit: Gift of Mara Vishniac Kohn © The Magnes Collection of Jewish Art and Life, Bancroft Library, UC Berkeley, Accession No: 2018.5. RV_8_014_001, all rights reserved.

Szyldy na pierwszym planie niemal ślizgają się po powierzchni reprodukcji, którą oglądam w opasłym albumie „Roman Vishniac. Rediscovered” („Roman Vishniac. Odkrywany na nowo”) wydanym przez nowojorski International Center for Photography. To jedno z tych ujęć, które krążą, nie zawsze opisane, zapadają w pamięć, wydają się znane, stają się czymś niby oczywistym, ale tak naprawdę pozostają zagadką.

 

A więc: najpierw widzimy szyldy.

Ten pisany kapitalikami w zmiennej skali:

SKŁAD TIULU, KORONEK I WSTĄŻEK ORAZ PRZYBORÓW DO GORSETÓW
N. ŻUROWSKA 

I wieńczony zawijasami:

1 e piętro nr 20 

Poniżej, jeszcze bardziej wdzierająca się w środek kadru – tablica:

WYTWÓRNIA
PARASOLI
m 24.

Ta już opatrzona jest obrazkiem. Jak się okaże z lektur – nie przez fantazję właścicieli, ale dlatego, że nie każdy w tamtych latach zna alfabet, czyta litery, a już na pewno nie każdy czyta po polsku.

Jedna z najbardziej rozpoznawalnych i reprodukowanych (niejednokrotnie bez podania autora i miejsca, jakby te dane traciły na znaczeniu) fotografii Romana Vishniaca – podwórze przy Nalewkach 20 – wykonana najprawdopodobniej w 1938, choć w innych źródłach to 1935, pełna jest prozaicznych szczegółów. Tabliczki uchwycone blisko, jakby na wyciągnięcie ręki od razu zmuszają by zadać pytanie: gdzie stał fotograf? Wyczuwa się jego fascynację tymi formami małej architektury, nietrwałymi i tandetnymi, ale współtworzącymi genius loci.

Vishniac musiał ulokować się gdzieś blisko – niemal jakby chciał wprowadzić w drżenie, rozpoznać faktury. Te szyldy w zgiełkliwej, chaotycznej, niejednorodnej pod względem architektonicznym ulicy Nalewki musiały dokumentalistę uwieść. Ale są tylko wstępem do sceny pasażu wypełnionego ludźmi. Fotograf wchodzi w środek akcji, zatrzymuje, dla siebie i dla nas, moment ruchu, jakby zdołał ustalić parametry, które składają się na obraz miejskiego dziania się.

To prozaiczny kadr, nieszczególnie elegancki obrazek, nieco klaustrofobiczny dziedziniec i ludzki potok powolnie toczący wody – przechodnie pogrążeni w rozmowach, inni w recytacjach modlitw, albo w milczeniu podążający za sprawunkami.

Uwagę zwraca postać zgrabnej kobiety, brunetki w czerni o wybitnej urodzie, której towarzyszy druga kobieta, pewnie matka, okryta długim płaszczem, młodsza jest tylko w sukience.

Z przodu, w tej samej warstwie, co szyldy, męska grupa. Polityczni agitatorzy, uliczna kłótnia różnych frakcji jednej partii? A może twórcy nerwowo omawiający wspólne przedsięwzięcie?

To jedyne miejsce na dokumencie, w którym można wyczuć stan zapalny. Na ulicach Warszawy w tamtym okresie często dochodzi do bójek i rękoczynów.

Ci tutaj wyglądają świecko, nowocześnie, inaczej, niż tradycyjnie ubrani Żydzi, też ujęci w kadrze, którzy poruszają się powolniej, jakby stawiali opór tamtym zamętom.

„Nalewki 20” to ciekawe ujęcie w praktykowanym w latach 20. i 30. nurcie miejskiego realizmu. Eksperyment z kompozycją i kadrowaniem, ale przede wszystkim dokument – świadectwo życia społecznego diaspory ulegającej przyspieszonym procesom modernizacji. Wreszcie, to także relacja z kolejnej wędrówki fotografa, jakie mieszkający w Berlinie, świadomie szkolący swój warsztat Vishniac podejmuje z jednym z dwóch dostępnych wówczas małoobrazkowych aparatów: Leicą lub Rolleiflexem.

Wytrawna wprawka, jedna z setek, może tysięcy, dzięki którym urodzony w 1897, jak wielu z jego pokolenia, Vishniac,członek kilku klubów fotograficznych w Berlinie, rozwija nową wizualną wrażliwość składającą się na obrazowanie rzeczywistości swojej epok. Jednym z obszarów jego zainteresowania jest nowoczesne miasto, z jego pięknem i nieprzewidywalną dynamiką.

Zdjęcie zyska ciężar, jakiego nikt nie mógł przewidzieć nawet w najgorszych scenariuszach. Co myślał o coraz mniej bezpiecznym świecie środkowej Europy sam autor? Kiedy je wykonywał, powoli zmieniał się z hobbysty w amatora, coraz bardziej świadoma twórczość Vishniaka zbiegła się z nazyfikacją Niemiec. Wnikliwie dokumentował te procesy, czy to w Berlinie, czy w Warszawie, gdzie nieopodal nalewkowskiego dziedzińca z szyldami sfotografował, również z góry, tłum Polaków zgromadzonych na antysemickiej demonstracji i wykonujących pozdrowienie Heil Hitler.

W cyklach, które dziś wstrząsają klarownością zachodzących procesów, ujął pustoszenie i niszczenie kosmopolitycznego, artystyczno-intelektualnego fermentu Berlina.

Razem z całym cyklem fotografii wykonanych w Polsce i innych krajach Europy Wschodniej w latach 1935-1938, migawka z Nalewek, stanie się wizualnym dokumentem istnienia żydowskiego świata, który Niemcy, zasileni jednostkami innych narodowości, unicestwią systematycznie i krok po kroku między 1939 a 1944 rokiem. Po 1945 powstanie tu nowe miasto, nijak nie komunikujące swojej niedawnej przeszłości.

***

Roman Vishniac funkcjonuje i rozwija się autonomicznie, poza grupami awangardowymi. Ćwiczy, nie mając szans na oficjalne afiliacje; w Niemczech od 1933 wszyscy nie-Aryjczycy mają zakaz publikowania – czy to jako dziennikarze, czy fotografowie prasowi. Jego pozycja zbuduje się już na emigracji. Uznanie, już jako obywatel USA, będzie zawdzięczać w dużym stopniu rejestracji świata wschodnioeuropejskich Żydów w przededniu Zagłady.

Mianowany “dokumentalistą Holokaustu”, nie zawsze korygował ten błąd. Z pewnością taki tytuł wyróżniał go spośród innych praktyków fotoreportażu aktywnych w Centralnej i Wschodniej Europie lat 30. i 40. Tymczasem przed Zagładą uda się Vishnaicowi zbiec, przez Portugalię, do Stanów Zjednoczonych, gdzie osiądzie i rozwinie dożywotnią karierę, również jako portrecista gwiazd Hollywoodu i nowojorskiej socjety.

Co go sprowadza na Nalewki? W jakich okolicznościach powstają dominujące w zbiorach ujęcia zubożałych rodzin żydowskich przygniecionych nędzą, zamieszkujących wilgotne piwnice kamienic czynszowych, przejmujące, czasem budzące podejrzenie o reżyserię, sceny szorstkiego dzieciństwa, beznadziei życia proletariatu szukającego poprawy losu w stolicy nowo powstałego państwa?

Urodzony w zamożnej rodzinie w Pawłowsku fotograf przebywa w Warszawie na kontrakcie American Jewish Joint Distribution Comitee (Joint) – powołanej w listopadzie 1914 organizacji charytatywnej, której zadaniem było wspieranie Żydów w ogarniętej wojnami, konfliktami narodowościowymi i pogromami Europie. Kontrakt z Jointem można widzieć jako szczęśliwy traf – Roman Vishniac ma talent i warsztat, a do tego finansową niezależność. Nie goni za groszem, jak wielu amatorów sztuki z trudem utrzymujących się na powierzchi. Dysponuje czasem, energią i entuzjazmem młodego człowieka.

Zlecony dokument to projekt nie artystyczny, a służebny. Zwalnia autora z gorączki poszukiwania tematów. Taki tryb jest chyba zgodny z jego temperamentem – Vishniac zdaje się wolny od pogoni za „decydującym momentem” i gorączki trawiącej reporterów wojennych. Najwięcej uwagi poświęca rzeczywistości, w którą jest zanurzony na co dzień.

A ta jest tak niestabilna, że o dramaturgię nietrudno. Świat Żydów europejskich przechodzi gwałtowne transformacje, sztetl przestaje pełnić funkcję wyznaczania światopoglądowych i obyczajowych ram. W wielu przypadkach pozycja członków tej grupy jest drastyczna – na pogarszającą się sytuację ekonomiczną, nakładają się prześladowania, które zmuszają ludność do opuszczenia miejsc zamieszkania. Możliwości emigracyjne do USA i Palestyny są coraz bardziej skąpe. Wielu ma prawo czuć, że znaleźli się potrzasku.

Zdjęcia zamówione u Vishniaca przez Joint – materiał dający się łatwo reprodukować i natychmiast uderzający w emocje (podobnie jak film, tyle, że trudniej wykonać kopie taśmy filmowej) – mają być pokazywane na spotkaniach stowarzyszeń, publikowane w broszurach, raportach, sprawozdaniach i motywować do dawania datków pomocowych.

W 1944, kiedy żydowski świat w Polsce będzie już zmieciony z powierzchni ziemi, Roman Vishniac otworzy swoją debiutancką wystawę w nowojorskim YIVO Institute for Jewish Reaserch – założonej w 1925 r. w Wilnie placówce, której misją było zachowanie i promowanie dziedzictwa żydowskiego w okresie gwałtownej transformacji będącej efektem procesów modernizacyjnych i emigracji. Kiedy do tego dojdzie, będzie miał status profesjonalisty.

Ocalenie Vishniakowie prawdopodobnie również zawdzięczają Jointowi.

Po zwolnieniu z obozu internowania w Camp Du Ruchard, prawdopodobnie na skutek interwencji organizacji, fotograf połączy się ze swoją rodziną w Lizbonie. Do wybrzeży Nowego Świata ocaleni z europejskiej hekatomby Vishniakowie dotrą pod sam koniec 1940.

***

Nalewki to doskonałe pole do obserwacji przepływu życia miejskiego, przeplatania się i krzyżowania światów tradycji i napierającej, za nic mającej jej reguły, nowoczesności.

W przededniu wojny kipią życiem – są kwartałem wielkomiejskim i zarazem peryferyjnym, odsuniętym poza bieg oficjalny, rządzą się własną logiką, trudną do uchwycenia dla przybysza. Stanowią centrum żydowskiego obszaru zwanego Dzielnicą Północną. Funkcjonują jako synonim nędzy, zgiełku, czasem – moralnego upadku.

Zdaniem świadków – pisarzy próbujących, zgodnie z ówczesnymi tendencjami, uchwycić życie miasta od środka i na gorąco – był to miejski rewir zgiełkliwy i rozpędzony w natężeniu nie do zniesienia.

Wielu opuszczało je z ulgą, zostawiając za sobą nawoływania straganiarzy, krzyki wojujących grup chasydzkich, spojrzenia żebraków, zmęczone i przygarbione sylwetki drobnych rzemieślników ledwo wiążących koniec z końcem i przyspieszając kroku by prędzej znaleźć się w ulicach cichszych, targanych mniejszymi niepokojami, bardziej statecznych, położonych na północ i zachód od Nalewek.

Nalewki, Gęsia, Franciszkańska. Jak krzyż wryły się te trzy ulice w serce żydowskiej Warszawy. Tułów stanowią Nalewki, a dwie rozkrzyżowane ręce – Gęsia i Franciszkańska. Dobywa się stamtąd odwieczne “Szma Israel!”. […]

Krzyczą żebracy, którzy podnoszą dłonie z powykrzywianymi palcami niczym podziurawione puszki. Krzyczą płochliwi sprzedawcy uliczni, zaś cicho mruczą waluciarze, którzy kroczą tam i z powrotem po zabłoconych chodnikach i działają na <<czarnym rynku>> w mrocznych podwórkach Nalewek.

Do tego złożonego z trzech ulic krzyża przybita została żydowska nędza, a “srebrniki” pobrzękują u kupców manufaktury, skóry i wszelkich innych branż. W piwnicach mieszkają ubodzy blacharze, szewcy, krawcy, piekarze, a na piętrach półki uginają się od manufaktury, skór miękkich i twardych. Od poniedziałku do czwartku spieszą tymi trzema ulicami zabiegani Żydzi z najdalszych miasteczek. Z rozwianymi czarnymi połami, jak spłoszone ptaki rozpierzchają się sprzed rozdzwonionych, czerwonych tramwajów. Jak pracowite pszczoły znoszą paczki do z zakupami do zawilgoconych zajazdów, gdzie na chybcika modlą się w utytłanych, pożyczonych tałesach i jedzą tłusty krupnik na kościach. 

W piątkowe ranki spieszą na plac Muranowski, a przeładowane, zabłocone autobusy rozwożą ich do zacisznych miasteczek.’

Tak oddawał specyfikę ulicy w tekście „Di trojerike geografie fun Nalewkes” w 1966 Szmul Lejb Sznajderman, piszący w jidysz dziennikarz, tłumacz i poeta, znany jako „pierwszy żydowski reporter wojenny” w związku z jego zaangażowaniem w wojnę domową w Hiszpanii. Fragment jego pism włączyła do antologii „Moja żydowska Warszawa” tłumaczka, redaktorka i badaczka historii polskich Żydów kultury jidysz i hebrajskiej, Anna Ciałowicz.

Innym z pisarzy podejmujących się ujęcia żywiołu jest Bernard Singer, przyszły publicysta i sprawozdawca parlamentarny, który w podwórzu przy Nalewkach pod numerem 37 spędził lata dzieciństwa choć jego pozycja społeczna różniła się od większości sąsiadów. Siedmioosobowa rodzina była uprzywilejowana – zajęli trzy pokoje z kuchnią. Większość lokatorów musiała zadowolić się jedną izbą.

Jako dziecko i młodzieniec, Bernard trzymany jest w mieszkaniu pod okiem matki – rodzicielka lęka się, że mieszając się z chłopakami na dziedzińcu kamienicy i ulicy, jej syn ulegnie zepsuciu. Koledzy z podwórka dają mu w kość – na framudze mieszkania Singerów nie ma mezuzy – zwiniętego w rulonik pergaminu z fragmentami Tory. Na Nalewkach wszyscy – postępowcy i ortodoksi, syjoniści i lewicowcy, muszą się nawzajem tolerować, bo to przestrzeń, gdzie wszystko dzieje się na widoku. Nie jest to łatwe zadanie – od sporów wrze, dochodzi do szarpaniny i bijatyk.

“Rodzice Singera pobożni nie byli, więc koledzy z podwórka przekonywali go, że w jego domu na pewno hulają czarty, złe duchy i wilkołaki.” – czytamy komentarz varsavianisty Jerzego S. Majewskiego w nie-przewodniku po “Żydowskim Muranowie i okolicach”. Na okładce książki wydawca – Agora S.A. – umieścił fotografię Nalewek 20 autorstwa Vishniaka. Co ciekawe, nie została ona opatrzona żadnym opisem.

***

Vishniac, urodzony pod Petersburgiem, wychowany w Moskwie obywatel Berlina, jest obyty z częścią świata, do której należy najbardziej ruchliwa arteria Dzielnicy Północnej. Myśląc w kategoriach geopolitycznych, odwiedzając Polskę, cofa się na wschód – opuszcza coraz trudniejszy do życia Berlin, w którym systematycznie wyklucza się Żydów z uczestnictwa w życiu społecznym i udaje do sąsiedniego państwa również targanego niepokojami ekonomicznymi i społecznymi, podzielonego na frakcje i cierpiącego na nacjonalizm. Ujmując te wyprawy biograficznie, młody, zasymilowany i kosmopolityczny Żyd, wraca do rzeczywistości częściowo sobie znanej, diaspory rzuconej w słowiański żywioł. Fotoreporter, zgodnie z naturą zlecenia, krąży. Mukaczewo, Przeworsk, karpackie wsie i miasteczka, Zbąszyń. Bratysława. I wiele ujęć podpisanych “Warszawa”. Nie wiemy, czy jeździ pociągiem, czy samochodem, gdzie nocuje. Co go pociąga w Warszawie? Na jak długo tu zostaje i dokąd chadza?

Czy czuje się tu swobodnie? Trochę jak w rodzinnej Moskwie i adaptowanym na ojczyznę – Berlinie? A może wręcz odwrotnie – realia życia, które relacjonuje przygniatają i jego samego?

Tytułów fotografii brak, są tylko kategorie i pomysły nazw, zapewne nadane przez badaczy i kuratorów: odkryty bazar, wyczerpany tragarz, człowiek ciągnący kozę. Kiedy Joint zleca Vishniacowi fotoreportaż, ten od piętanstu lat jest już w Niemczech. W Berlinie osiada w 1920 r. wraz z żoną Lutą Bagg, poślubioną – dla litewskiego paszportu – w Wilnie, synem Wolfem i córką Marą. Po śmierci fotografa to właśnie Mara będzie źródłem wiedzy o osobowości ojca i stylu życia, jaki rodzina wiodła w najpierw liberalnych, obiecujących swobody i bezpieczeństwo, a potem przejętych przez faszystów Niemczech.

Vishniac ma na berlińskim Wilmersdorfie miękkie lądowanie. Rodzice, Salomonowiczowie przewidując w porę drastyczne następstwa rewolucji bolszewickiej, ratują się ucieczką. Syn ma dołączyć po ukończeniu studiów w Moskwie – uczy się jednocześnie na dwóch kierunkach, zoologii i biologii, ale na żadnym nie uzyskuje dyplomu. Aby móc wyjechać, Roman Salomonowicz musi opuścić szeregi rosyjskiej armii. Na emigracji żyją w dostatku, zdołali zgromadzić majątek prowadząc stabilne interesy.

W nowym miejscu zamieszkania rodzice moszczą synowi posadę: ma poprowadzić założoną przez nich z wraz z niemieckim przemysłowcem firmę Excelsior Wagen & Schreibmaschinen. Galopująca inflacja lat 20. i dewaluacja marki niemieckiej działa na korzyść tych, którzy zgromadzili kapitał w innych walutach.

Wiedzie im się dobrze do tego stopnia, że Roman – mieszczański syn, odmawia prowadzenia biznesu, a tolerancyjni wobec jego artystycznych pasji rodzice nie nakładają na niego żadnych sankcji. Młoda para rychło wchodzi posiadanie nieruchomości przy Pariestestrasse 18 mieszczącej się na styku dwóch mieszczańskich dzielnic późniejszego Berlina Zachodniego – Wilmersdorfu i Charlottenburga.

Dwudziestoparolatek z łatwością światowca wtapia się w zdominowaną przez zamożnych Żydów ze wschodu dzielnicę, nazywaną czasem ironicznie, z uwagi na nadreprezentację rosyjskich imigrantów, “Charlottengradem.” Berlin Republiki Weimarskiej – miejsce przecięcia się wpływów obu Europ, inkubator postępowych nurtów społecznych i artystycznych awangard, pociąga międzynarodowym fermentem, wolnościowymi ideami i, póki co, możliwością wolnej edukacji. Rezygnacja z kariery biznesowej zostawia Romanowi Vishniacovi czas na eksplorowanie własnych talentów, doskonalenie rzemiosła, przyłączenie się do klubów, stowarzyszeń i organizacji.

Przydatne okazują się kompetencje wyniesione ze studiów biologicznych i zoologicznych, takie jak posługiwanie się mikroskopem.

Vishniac, mimo wysokiego statusu społecznego, a może właśnie poprzez owo zaplecze rodzinne, długo zachowywał status amatora. Być może nie chciał nie rzucać się na głęboką wodę dziennikarskich czy komercyjnych zleceń, wolał w swobodnym trybie eksperymentować, korzystając z w pełni wyposażonego domowego laboratorium.

Udziela się w klubach, wgłębia się w język modernizmu, ma talent do intrygujących kadrów wyłapujących dynamikę lub humor prozaicznych sytuacji miejskiego życia. Podczas swobodnych włóczęg powstają obyczajowe cykle zachwycające klarownością spojrzenia, nienachalnym potencjałem metafory. Wraz z pogarszaniem się sytuacji imigrantów żydowskich i niemieckich Żydów, udział w stowarzyszeniach niemieckich zostaje ograniczony, a z czasem zakazany. Żydzi tworzą własne kluby, wspierają w rozwoju amatorskim i profesjonalnym.

Początkujący fotograf wybiera tematy z dużą swobodą, podążając za instynktem, chwyta codzienne sceny życia metropolii: krnąbrnego psa wyprowadzanego przez szykowną właścicielkę, zacienione pasaże przecinane przez dalekie postaci, prace naprawcze przy instalacjach kanalizacyjnych, parter usług eleganckiej ulicy. W jego obrazach wyczuć można pewne rozluźnienie, niespieszność. Ów brak natychmiast namierzalnego centrum, tematu czy pulsu, prowokuje pytanie, jakie narzuca kadr z „Nalewek”: gdzie usytuował się autor? Tym bardziej, że w przypadku „Podwórza pod numerem 20”, obok ujęcia z szyldami, powstał inny obraz, pokrewny – postaci stojące na balkonach w pełnym słońcu. Grupa roześmianych kobiet na najwyższym piętrze, mężczyzna wychylony przez balustradę jakby kogoś na dole nawoływał. Patrzą w dół, może komentują sytuację na pasażu albo wołają swoich współpracowników by dołączali? Może trwa przedstawienie albo ktoś wygłasza zaangażowaną mowę? Po lewej rządy otwartych na oścież okien. I światło, które generuje ostre, geometryczne cienie na elewacji.

***

W dziedzińcu przy Nalewkach 20 szyldów jest więcej, niż dałoby się ogarnąć jednym spojrzeniem. Dziś powiedzielibyśmy: oto prawdziwe zagłębie drobnej inicjatywy. To trzeba sobie dopowiedzieć, bo wnętrz zakładów kuśnierskich, krawieckich, bieliźnianych, składzików spożywczych i wszelkich innych nie widzimy – są otwarte okna, z których niemal wydobywa się stukot narzędzi, naglące głosy rzemieślników i klientów, utyskiwania na młodszych pracowników.

Vishniac, choć w Warszawie obcy, musi przynajmniej powierzchownie rozumieć napisy na szyldach, których grafika tak go urzeka. Jednym z jego języków rodzinnych jest rosyjski. Według relacji bliskich, niemieckim posługiwał się płynnie; w tej mowie zwracał się do dzieci, czy z wygody, czy w trosce o ich asymilację – nie wiemy.

Szyldy przy Nalewkach – tak często reprodukowane, że wydają się znajome i bliskie, grają w ujęciu wiele ról naraz.

Zwieszone z wysoka prostokątne tablice o różnej powierzchni tną kadr. Ustalają obszar działań ludzkich i gry materii nieożywionej. Ten świat małych biznesów powstaje i ginie na oczach mieszkańców i przybyszów dzielnicy. Czasy są niepewne, utrzymać się niełatwo, trzeba próbować w wielu branżach naraz.

Pnąc się wzrokiem wyżej, podążamy za rytmiczną elewacją oficyny – z wszystkimi oknami jakby na zawołanie otwartymi na oścież. Dzień jest ciepły, chwilami upalny, nawet jeśli to nie środek lata. Nad ramami okien – pocięte sterczącymi, chropowatymi kominami – niebo bez chmur.

Ta geometria należy wyłącznie do architektury. Na dole jest tumult i niepewność kierunków. Brak prostych, bo kto w tłumie może trzymać się jednej linii i z niej nie zbaczać? Zwłaszcza, jeśli wszystko wokół krzyczy?

I – dlaczego jest tu aż tak tłoczno?

Dziedziniec przy Nalewkach 20 jest miejscem tranzytu par excellence – prowadzi do jeszcze bardziej ruchliwego bazaru przy Wałowej. W latach trzydziestych to już nie plac pod handel, ale kompleks z prawdziwego zdarzenia -ze straganami skonstruowanymi z drewna, halami i różnorodną ofertą.

Na “Wołówce”, położonej w kwartale między ulicami Świętojerską, Wałową i Franciszkańską, w XIX wieku handlowano przede wszystkim starą odzieżą. Po 1894 r., kiedy bazar przesunięto na Plac Broni przy Dzikiej i Pokornej, na jego terenie stanęły drewniane stragany i hale. Od tej pory na Wołówce sprzedawało się i kupowało niskiej jakości, tandetne wyroby i – jak wcześniej – rzeczy używane.

Mimo mizernej oferty, a może właśnie w nadziei na łup lub szybką, niskogotówkową transakcję, ciągnie tam niejednorodny tłum. To właśnie ten przepływ, amorficzny, bezustanny marsz o trudnych do wychwycenia na pierwszy rzut oka regułach tak fascynuje wielkomiejskiego flaneura. A szyldy? Też do tego obrazu ludzkiego „dziania się”.

Wyjaśnienie ich fantazyjnej stylistyki (a zarazem tajemnicy) daje Zbigniew Pakalski, architekt-badacz, autor unikatowej powojennej monografii Nalewek, która jest też rodzajem epitafium.

Pakalski przenika funkcję zbyt dużych na oko szyldów, fantazyjność rysunków, które tak zafrapowały Vishniaca, że uczynił z nich ornament. To, że są dwujęzyczne, łatwo pojąć – oko polskiego klienta mogło być z hebrajskim alfabetem oswojone, ale to nie znaczy, że słowo było zrozumiałe.

A rysunki? Te powstawały z myślą o niepiśmiennych – według spisów, jeszcze w 1931 ponad 23% obywateli RP było analfabetami. Pakalski uprzedza też nasz impuls, żeby stworzyć ewidencję usług, sklepów i zakładów rzemieślniczych w dziedzińcu pod numerem 20. Na podstawie wpisów odtwarza, że działały tu: wytwórnia trykotaży H. Borensztajna, sklep galanterii i nici , pracownia konfekcji damskiej Tadeusza Chwata, skład skór Cytryna Bluma, wytwórnia bielizny J. Frydmana “Fryda”, pracownia fartuchów Sz. Grzędy, sklep koronek i wstążek Józefa Hatza, fabryka wyrobów podróżniczych C. Henigmana, sprzedaż trykotaży Ajzyka Lechtusa, wytwórnia płaszczy impregnowanych i kurtek skórzanych Henryka Lewkowicza,sprzedaż nici i towarów galanteryjnych Maura Pinkusa, sprzedaż pończoch Mindelsona Moszka, sklep wyrobów szmuklerskich i tiulu I.A. Muhlszteina, sprzedaż galanterii Chaima Rotenszteina, sprzedaż wyrobów skórzanych i galanteryjnych Sucheckiej (lub Sucheckiego), skład wyrobów srebrnych i platerów (czyli sztućców) I. Szekmana, towary galanteryjne Jakuba Kritza Szteina, sklep galanteryjny D. Sztendera (D. Sztender ?), skład przędzy i bawełny Lejba Wajcbluma, sprzedaż guzików i galanterii Motela Wajnberga, sklep koronek, wstążek i przyborów do gorsetów N. Żurkowskiej.

Lokale mieszkaniowe należały do Symchy Bera Przepiórki i Józefa Engelsberga.

Tradycja wielu biznesów zainstalowanych w kamienicy pod adresem 20, zanim kwartał osiągnął tę oszałamiającą gęstość, sięga kilku dekad. W sześćdziesiąt lat przed reportażem Romana Vishniaca, w “wielkiej klasycystycznej kamienicy” działały m.in. magazyny okryć damskich i ubiorów dziecięcych, warsztaty jubilerskie Fundgolda i Jakobskinda, skład win Nusyna Kujalnika, zakład szewski i zegarmistrzowski. Szynk Tenebauma sąsiadował z domem modlitwy Mośka Stückgolda. “Jeszcze w roku 1822 ogromny apartament w tej okazałej kamienicy miał jej właściciel i budowniczy Aleksander Groffe (de Groffe)” – pisze Jerzy S. Majewski.

Po pół wieku “z elegancji pozostała jedynie fasada, a dom od parteru po poddasze zamieszkiwali: rymarz, kilku handlarzy ulicznych, rękawicznik francuski, krawiec męski, po dwóch krawców damskich, stolarzy, jubilerów i kapeluszników, szczotkarz, czapnik, parasolnik, komornik, pisarz prywatny, kilku czeladników krawieckich i kupców”. Majewski odnotowuje też, że “Żaden z owych rzemieślników nie należał do warszawskich cechów, które zazdrośnie strzegły swych przywilejów”.

Pakalski relacjonuje, że całe Nalewki “są w dużej mierze są rewirem usług konfekcyjnych. Od przędzy, poprzez tkaniny – bawełnę, wełnę, trykotaże, po wyroby gotowe, później, w toku rozwoju mody nazywane “prêt-à-porter”, te dla kobiet i te dla mężczyzn.

Ale konfekcja nie ma monopolu – ulokowały się tu również filie dużych firm, takich jak obuwnicza Bata, Fuchs (Fabryka Czekolady Franciszek Fuchs i Synowie, założony w Nowym Jorku w 1851 Singer, Norblin (Towarzystwo Akcyjne Fabryk Metalowych Norblin Bracia Buch i Werner), czy istniejące od 1920 Polskie Biuro Podróży o lwowskich korzeniach – Orbis.

Te prestiżowe oddziały prosperujących przedsiębiorstw znajdowały się po wschodniej stronie Nalewek. Część – w istniejącym od 1903 przestronnym, wieloskrzydłowym Pasażu Simonsa, inne, takie jak jeden z salonów niemal stuletniej fabryki wyrobów platerowanych Fraget czy sklep firmy czekoladowej Plutos, ulokowane w kamienicach w pierzei.

***

Chaos i bylejakość opisywane przez Jerzego S. Majewskiego to efekt gwałtownych zmian demograficznych, przez które przechodzi Warszawa, najpierw jako peryferyjne miasto Imperium Rosyjskiego, potem – stolica odbudowującego się państwa. Kiedy miasto rozrasta się w sposób niekontrolowany – a dotyczyło to wszystkich ośrodków przechodzących napływ ludności wiejskiej i małomiasteczkowej poszukującej pracy i liczącej na wyrwanie z biedy – do akcji wkraczają spekulanci i inwestorzy nastawieni na szybki zarobek. Naprędce stawia się czynszówki, w których lokale reprezentują często karygodnie niski standard. Przy Nalewkach nowe domy wyrastały w podwórkach, w poprzecznym porządku wobec istniejących, generując chaos, lub, jak kto woli – wciągający labirynt. Tak wyglądają już pod koniec XIX wieku; jeszcze niecałe stulecie wcześniej są rewirem klasycystycznych kamienic tak okazałych, że “sprawiały wrażenie pałaców z kolumnowymi portykami”. W tych dekadach Żydzi wybierają położone nieopodal Franciszkańską i Nowiniarską. Ale w latach 50. XIX stanowią tu już większość – od 1852 działa synagoga, kazania wygłaszane są po polsku.

Żeby wyobrazić sobie Nalewki po których chadzał ze swoją Leiką podróżujący na zlecenie Jointu Vishniac, możemy przywołać ulice takie jak łódzka Piotrkowska, warszawski Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście i dodać do tego obraz wielkiego, chaotycznego targowiska, który rusza już o świcie.

Pakalskiemu ten żywioł spraw ludzkich i chasydzkich walk o rządy dusz, a później – politycznej agitacji, przywodził na myśl stambulski Wielki Bazar.

Fascynuje go przemieszanie porządków sacrum i profanów: składy bielizny sąsiadują z drukarniami ksiąg świętych, Już w 1881 “Przewodnik po Warszawie” donosił, że “znajduje się tu wszystko”.

Pachnie kapustą, końskim łajnem, mydlinami, kiszonkami, octem, śledziami, po które jeździ się z innych, „gojskich” dzielnic.

Ale też – cytrusami przywożonymi z jeszcze palestyńskiej Jafy.

***

Obszedł podwórze, badając kąt padania światła, ustalił najlepszą perspektywę, przystanął i nacisnął spust? Zanim to zrobił, wziął głęboki oddech, przesunął wzrokiem po sylwetkach, twarzach, fakturach płaszczy i marynarek, czekając na moment właściwej kompozycji? Albo inaczej: stał na klatce schodowej domu zamykającego pasaż, oparty o mur, żeby łatwiej złapać stabilność i zdał sobie sprawę, że ma przed oczami scenę doskonałą, że grzechem byłoby nie skorzystać?

Wreszcie – możliwość nie do przeoczenia – Roman Vishniac był klientem jednego z kilkudziesięciu operujących tu niewielkich zakładów, konfekcji czy galanterii. Coś naprawiał, kupował, krążył za sprawunkami, palił papierosa, chciał odsapnąć.

Nie wszyscy tu spieszą na bazar, gdzie handluje się starzyzną i tandetą. “Pasaż łączący Nalewki i Wałową” to dokument inny od większości prac realizowanych na zamówienie Jointu w Polsce lat 30.
Więcej tu rozleniwienia. Mniej inscenizacji. Mniej dramaturgii. Nalewki, Dzielnica Żydowska, dzielnica warszawska, wreszcie – Warszawa po prostu, pokazane tu zostają z tym samym neutralnym zaciekawieniem, co ulice i place Berlina.
Tworzy je nie Vishniac reportażysta nędzy, ale fascynat form architektury małej i dużej, miejskiej dynamiki, uważny obserwator wnikania ludzkich spraw w miejską tkankę.

***

O tym, że Nalewki to nie tylko popularny rewir handlowo-usługowy, ale także istotna dla stołecznego ruchu dzielnica tranzytowa, świadczy liczba elektrycznych linii tramwajowych, biegnących wzdłuż buzującej jak ul ulicy – w 1908 jest ich aż osiem, wcześniej tylko te konne. Mają przypisane kolory, a nie numery. Ale choć jest ich tak wiele, trudno wepchnąć się do wagonu. I o tym donoszą relacje reporterów i prozaików – kto wydostał się z tramwajowego składu na ulicę, łapał oddech świeżego powietrza, jakby wyrwał się śmierci.

Ograniczenia w możliwości korzystania z transportu publicznego były jednymi z pierwszych wymierzonych w ludność żydowską jeszcze w 1939 r – początkowo mieli pozwolenie na jazdę w wagonach doczepnych. Przez krótki okres po Warszawie jeździ tramwaj „Nur für Juden”.

Niedługo, bo od końca września do listopada. Po utworzeniu getta, z trzech linii dla Żydów pozostaje jedna – z tarczą z niebiesko-białą gwiazdą Dawida zamiast numeru. Te opatrzone cyframi nie zatrzymują się na przystankach żydowskiego miasta – obowiązuje zasada tranzytu, strzegą jej tzw. “piloci”. “Aryjczykom” nie wolno tu z wagonów wysiadać.

Z tych okrutnych czasów zachowało się zdjęcie dokumentujące realia – niespokojny tłum u zbiegu Nalewek z Franciszkańską przepuszcza Czternastkę zarezerwowaną dla “nie-Żydów”.

Linia “bez numeru” rozpoczyna i kończy bieg na Placu Muranowskim, w który od strony północnej wpadają Nalewki.

Rusza w kierunku północnym i pokonuje Muranowską, Zamenhofa, Gęsią, Nowolipie, Żelazną, Leszno, Karmelicką, Dzielną, dalej przez Zamenhofa i drugi odcinek Gęsiej, aby potem przez Nalewki wrócić na najważniejszy plac Dzielnicy Północnej.

Kiedy wczesnym rankiem 19 kwietnia 1943 bramą od Świętojerskiej na teren getta wchodzą kolumny Niemców, Łotyszy i Ukraińców z rozkazem stopniowego niszczenia terenu getta, od dziewięciu miesięcy tramwaj już nie kursuje. Został zawieszony w sierpniu 1942, w połowie Wielkiej Akcji. Po stłumieniu powstania w getcie, zabudowa Nalewek zostaje systematycznie niszczona.

Zostanie tylko niewielki fragment odbudowanego po wojnie Arsenału.

Mało kto wie, że w gmachu działała przez niespełna dekadę otwarta w 1928 sala synagogalna dla żydowskich więźniów karnych.

Roman Vishniac zmarł w 1990 roku w Nowym Jorku. Jego fotografie były prezentowane na wystawie w Muzeum POLIN w 2015 roku – gdyby świat, który fotografował jakkolwiek się zachował, po wyjściu z wystawy, na Plac Muranowski, w który wpadały Nalewki i skąd jechało się tramwajami we wszystkie strony miasta, szło by się kilka minut nawet bez pośpiechu.

* Lidia Pańków – dziennikarka, redaktorka, publicystka, autorka książek. Zajmuje się kulturą wizualną i zagadnieniami przestrzeni – jej wpływu na tożsamość indywidualną i zbiorową, dynamiką h relacji budynków, miejsc i użytkowników.
Publikowała w Dwutygodnik.com, Znaku, Herito, Wysokich Obcasach, Szumie.

Pracuje nad zbiorem reportaży i esejów o próbach przywracania pamięci i odbudowy wielokulturowej tożsamości żydowsko-polskiego miasta uzdrowiskowego Otwock.

Esej powstał w ramach cyklu „Obiektywnie, osobiście” dzięki stypendium dla twórców miasta stołecznego Warszawy, edycja 2019

Co miłośnicy Warszawy robią w domach w czasie pandemii?

Co miłośnicy Warszawy robią w domach w czasie pandemii?

Co miłośnicy Warszawy robią w domach w czasie pandemii?

Poprosiliśmy kilkanaście osób, które zawodowo lub hobbystycznie związane są z Warszawą, żeby opowiedzieli, co robią w domach w czasie pandemii koronawirusa. Pytaliśmy dziennikarzy, blogerów, urzędników, artystów. W efekcie powstały krótkie filmiki, które sukcesywnie będziemy Wam prezentować na naszym facebooku, instagramie, oraz tutaj – poniżej. Zapraszamy do oglądania!

Piotr Topoliński, dziennikarz Radia Kampus 97,1FM

Tytus Brzozowski, architekt, akwarelista

Piotr Otrębski, dziennikarz, varsavianista

Gabriela Mościcka, Warszawska Orkiestra Sentymentalna

Piotr Giergot – prowadzący kanał Tele-Giergot na YouTubie, Trupa Teatralna Warszawiaki

Aneta Skubida – prezeska stowarzyszenia Wola Mieszkańców, niezależna radna Woli

Beata Łubczonek – wokalistka i autorka tekstów w duecie Teściowa Śpiewa

Karolina Witowska-Ćirlić – graficzka, pedagożka, artystka

Beata Chomątowska – pisarka, prezeska Stacji Muranów

Katarzyna Uchowicz – historyczka sztuki, badaczka architektury modernizmu

Marlena Happach – architektka, Architekt Miasta Warszawy, dyrektorka Biura Architektury i Planowania Przestrzennego m.st. Warszawy

Rafał Wójcik – motorniczy tramwajów w Warszawie, autor bloga „Twój Motorniczy”

Ania Brzezińska-Czerska – animatorka kultury, reżyserka, dziennikarka, związana z Zodiakiem Warszawskim Pawilonem Architektury

Mateusz Pasternak – współtwórca projektu „Dodkowi”, miłośnik Warszawy, pasjonat zabytkowej motoryzacji

Monika Wesołowska – publicystka, przewodniczka, miłośniczka Pragi, twórczyni projektu „Z Pragą za pan brat”

Magdalena Stopa – dziennikarka, historyczka sztuki, autorka varsavianów, m.in. „Kapliczek warszawskich”, „Ostańców”, „Przed wojną i pałacem”.

Michał Krasucki – Stołeczny Konserwator Zabytków

Lidia Pańków – redaktorka, dziennikarka, autorka m.in. „Bloków w słońcu. Mała historia Ursynowa Północnego”

Paweł Chmurzyński – twórca i właściciel Studia Miniatur, w którym powstają m.in. modele budynków przedwojennej Warszawy

Andrzej Chybowski – społecznik, lider Stowarzyszenia Mieszkańców i Przyjaciół Kolonii Wawelberga

Pałac. Wyznanie intymne

Pałac. Wyznanie intymne

Pałac. Wyznanie intymne

Temat burzenia Pałacu Kultury i Nauki wraca do warszawskich mediów jak bumerang. Wczoraj znowu zawrzało po słowach ministra Glińskiego, który zapytany o pomysł zburzenia budynku na 100-lecie odzyskania przez Polskę niepodległości powiedział, że „nie ma nic przeciwko“. Dla jednych symbol stalinizmu, dla innych najbardziej rozpoznawalny symbol miasta, a dla mnie przede wszystkim miejsce, gdzie spędzam 40 godzin tygodniowo. I nie, nie zgadzam się na żadne jego wyburzenie.

Palac Kultury i Nauki, PKiN
To nie była miłość od pierwszego wejrzenia. Od zawsze oczywiste było dla mnie to, że gdyby dało się cofnąć czas, wolałabym żeby ten fragment miasta wyglądał jak przed wojną. Ale czasu cofnąć się nie da, więc nie będziemy się tu teraz nad tym rozwodzić. Potem coś się zmieniło. Najpierw był film dokumentalny „Pałac” w reżyserii Tomka Wolskiego, później reportaż Beaty Chomątowskiej „Pałac. Biografia intymna”. To one w dużej mierze zmieniły moje postrzeganie Pekinu (i film i książkę polecam). Podejrzałam go od środka, poznałam historie ludzi, którzy go projektowali i budowali, którzy tworzą go dziś. Stał mi się… bliższy.

Niedługo potem zaczęłam pracę w jednym z biur mieszczących się w Pałacu. Od tamtej pory mogę codziennie obserwować ten żywy organizm od samego środka i powiem Wam szczerze, że to ciekawa obserwacja i pasjonujące doświadczenie – otworzyć potwornie ciężkie drzwi wejściowe (czy to możliwe, żeby w poniedziałki rano były cięższe niż w inne dni tygodnia?), podglądać sędziwych panów z ochrony, na których biurkach dzwonią jeszcze ogromne telefony z tarczą, zastanawiać się dokąd prowadzą małe tajemnicze drzwi na korytarzu (zawsze zamknięte – sprawdzam regularnie!), przeżyć chwile grozy, gdy nagle ktoś zaczyna mówić przez trzeszczące głośniki głosem jak z zaświatów, wpaść po kanapkę do Ciasteczkowa do najmilszej na świecie pani Agnieszki, która w Pałacu zna chyba wszystkich i pamięta doskonale, kto jakie kanapki kupuje, czy wreszcie poobserwować tłumy turystów w kolejce na taras widokowy i słuchać ich zachwytów nad architekturą, która często jest im zupełnie obca i dlatego niezwykle ciekawa. To za ten mikroklimat Pałac lubię najbardziej.

Warszawa przedwojenna zniknęła bezpowrotnie, po odbudowie powstało w pewnym sensie nowe miasto. Jeżeli spojrzymy w tym kontekście na Pałac Kultury i Nauki, to właśnie on stał się symbolem tej nowej Warszawy. Symbolem, bez którego bardzo trudno wyobrazić sobie dziś stolicę Polski. I jeśli ktoś kiedyś faktycznie będzie chciał go wyburzyć, będę pierwsza w kolejce, żeby przykuć się na znak protestu do tych diabelsko ciężkich drzwi.

Magda Liwosz
fot. Jarek Zuzga

Co z tym parkiem, czyli słów kilka o Parku Natolińskim

Co z tym parkiem, czyli słów kilka o Parku Natolińskim

Co z tym parkiem, czyli słów kilka o Parku Natolińskim

Część budynków Kolegium na terenie Parku Natolińskiego - jakimś cudem nikt na mnie nie krzyczał, że robię zdjęcie

Park Natoliński owiany jest tajemnicą, ponieważ od czasu jego rewitalizacji przez Fundację Centrum Europejskie Natolin pozostaje niedostępny dla odwiedzających (poza nielicznymi spacerami wraz z przewodnikiem). Wokół zespołu parkowo-pałacowego rozciąga się również Las Natoliński posiadający status rezerwatu. Powstaje pytanie czy prawie całkowite zamknięcie Parku Natolińskiego dla warszawiaków (i nie tylko), jest rzeczywiście podyktowane ochroną przyrody czy też ma być to miejsce elitarne, dostępne jedynie dla nielicznych, czyli studentów i kardy profesorskiej Kolegium Europejskiego?

Trochę historii

Historia Parku Natolińskiego rozpoczęła się, gdy Jan III Sobieski kupił wieś Milanowo, w której skład wchodziła również część natolińskiego lasu, gdzie stworzył zwierzyniec i Bażantarnię. Na polecenie Augusta Czartoryskiego wybudowany również został Pałac Potockich. Podczas dziedziczenia samego pałacu oraz przyległego do niego terenu, przez kolejnych właścicieli zostały dobudowane oficyna, wozownia ze stajnią i domy dozorców. Wybudowano również świątynię dorycką, bramę i most mauretański oraz akwedukt rzymski. Powstał również pomnik-sarkofag Natalii Potockiej. Wszystkie zabytki przetrwały początkowy okres II Wojny Światowej, jednak niestety zostały prawie doszczętnie zniszczone przez Niemców podczas Powstania Warszawskiego. W 1945 roku Natolin upaństwowiono i przekazano Muzeum Narodowemu, dzięki czemu usunięto większość skutków wojennych zniszczeń. Niestety, z biegiem lat Pałac zaczął ponownie niszczeć. Dopiero w latach 90. XX w., po przejęciu Pałacu przez Fundację Centrum Europejskie, skutecznie zrewitalizowano Pałac i stan ten trwa do dziś. Nic tylko się cieszyć, ale…

Co z tym Parkiem?

Pałac Natoliński i jego przyległości zostały odrestaurowane, ale trudno się nimi cieszyć, skoro nie można go właściwie oglądać. To znaczy istnieje możliwość zwiedzania (od 2011 roku po interwencji władz Ursynowa w tej sprawie), ale jak piszą zainteresowani, możliwość dostania się na takie zwiedzanie graniczy z cudem, gdyż chętnych jest aż nadto, a liczba osób w grupie ograniczona do 20. Pytanie dlaczego tak właśnie jest. Teorii jest wiele. Według oficjalnych wypowiedzi obecnego burmistrza Ursynowa oraz przedstawicielki Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska celem takiego postępowania jest ochrona terenu rezerwatu, czyli pozostałości pradawnej puszczy mazowieckiej oraz około tysiąca drzew-pomników. Tylko dlaczego mieszkańcy nie mogą mieć dostępu do części pałacowej? Według władz Kolegium podyktowane jest to ochroną studiujących i mieszkających tam osób. Pytanie kto miałby im zagrażać i dlaczego?

Wśród samych mieszkańców Ursynowa zdania są również podzielone. Część chciałaby całkowitego udostępnienia Parku zwiedzającym. Inni natomiast zwracają uwagę na ryzyko zaśmiecania rezerwatu i zniszczenia jego naturalnego piękna.

Co o tym wszystkim sądzić?

A więc otwierać czy nie otwierać? Chciałoby się rzec „jestem za, a nawet przeciw”. Park i Rezerwat Natoliński jest jednym z kilku, do których wstęp jest wciąż zamknięty, a w tym wypadku wręcz zabarykadowany, ponieważ wejście na jego teren bez specjalnego pozwolenia jest niemożliwe. Wręcz można by zaśpiewać „moja stolica murem podzielona”. I tak jak przemawiają do mnie argumenty co do ochrony terenu Rezerwatu (zważywszy, że mam niestety okazję obserwować jak zaśmiecane są nadwiślańskie tereny obszaru Natura 2000 na Siekierkach), tak argument związany z ochroną studentów jest dla mnie mocno naciągany. W ten sposób tworzy się wrażenie specyficznej elitarności uczelni (prawie niczym Hogwart!), do której dostępu trzeba bronić przed tajemniczymi siłami zła. Cena odrestaurowania Pałacu i jego przyległości przez Centrum również wydaje się zbyt wysoka, jak na fakt, że podziwianie tego piękna jest tak niedostępne.

Co należałoby zrobić?

Czas przywrócić część Pałacową mieszkańcom – wszak bez problemu można zwiedzać Pałac na Wodzie w Łazienkach, czy ten w Wilanowie, a jeśli dobrze sobie przypominam, żadna uczelnia w Polsce nie jest tak zabarykadowana jak Kolegium. Nie widzę tutaj istotnych zagrożeń dla studentów, sądzę, że jest ono nie większe niż możliwość zamachu w metrze warszawskim, czy napadu na którąkolwiek (choćby zagraniczną szkołę). Oczywiście otwarcie Parku powinno odbyć się z należytą rozwagą i dbałością o część stanowiącą rezerwat, ponieważ jestem w stanie uwierzyć, że ludzie to jedyne stworzenia, które potrafią podcinać gałąź na której same siedzą. W tej materii rozumiem więc obawy Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska.

A co Wy o tym wszystkim myślicie?

Trzy kolory: Jelonki

Trzy kolory: Jelonki

Jelonki to typowe warszawskie osiedle z wielkiej płyty. Najstarsze bloki pochodzą z lat 70. ubiegłego wieku. W tamtych czasach osiedla projektowano jako całość, i mimo masy bezsensownych rozwiązań urbanistycznych, całość (przynajmniej na makietach) wyglądała zgrabnie – geometrycznie rozrzucone budynki tonęły wśród zieleni, alejek, pagórków, uzupełnionych ławeczkami i placami zabaw. W praktyce wyglądało to nieco inaczej, ale nie o tym chciałem pisać. Felieton ten będzie o jelonkowych kolorach.

Wychowałem się na Jelonkach, a dokładniej – w ich północnej części, ograniczonej ulicami Powstańców Śląskich, Górczewską, Lazurową i Człuchowską. Jak każdy dzieciak, miałem „swoją” część osiedla, na której czułem się jak w domu, oraz dalsze rewiry, do których zapuszczałem się rzadziej i nigdy samemu. Podział na swoje i obce na Jelonkach pokrywał się ściśle z obszarem występowania kolorów elewacji bloków. Kolory były – jak w filmie Kieślowskiego – trzy (choć nie tworzyły francuskiej flagi): brązowy, niebieski i zielony. I najważniejsze: barwy elewacji nie były, jak dziś, wynikiem stosowania farby, lecz tworzyły je miliony małych ceramicznych kafelków. Należy dodać, że nie były to kolory jednolite, tylko z danej tonacji – niebieski miał zakres od błękitu do granatu, brązowy – od jasnego piaskowego po ciemny brąz, podobnie zielony. We wszystkich trzech przypadkach uzupełnieniem był kolor czarny. Kafelki miały rozmiar ok. 2x2cm, niektóre były matowe, inne – szkliste.

Trzy kolory, które określały naszą jelonkową rzeczywistość

Trzy kolory, które określały naszą jelonkową rzeczywistość

Kafelkowa mozaika była permanentnie związana z betonową płytą, w takiej gotowej postaci przyjeżdżały one z fabryki. Czasem, choć rzadko, zdarzało się, że pojedynczy kafelek odpadł od płyty, i znalezienie takowego w trawie było dla nas – osiedlowych dzieciaków – gratką. Nosiliśmy je w kieszeniach jak skarb, błyszczały się ładnie w słońcu, wyglądały trochę jak cukierki, trochę jak szlachetne kamienie. Największym wyróżnieniem było znalezienie kafelka z „obcego” rejonu. Wymienialiśmy się z nimi jak kapslami, zakopywaliśmy pod szkiełkiem w ziemi tworząc tzw. „widoczki” (zwane też „sekretami”).

W którymś momencie dzieciństwa zorientowałem się, że nasze osiedlowe kafelki są wyjątkowe, bo większość bloków w Warszawie była wówczas po prostu szara – betonowa. A my mieliśmy kolory i to nie z byle czego zrobione. Odrobina szlachectwa w peerelowskiej rzeczywistości. Kafelki zbierałem, miałem całą kolekcję odcieni, układałem je sobie na biurku w różne wzory. Nie wiem, czy to nie dzięki nim zacząłem zauważać i doceniać wszystko, co estetyczne. Dziś jestem z zawodu projektantem graficznym – kto wie, czy nie zawdzięczam tego właśnie tym małym ceramicznym płytkom z dzieciństwa?

Największa (i najstarsza) część osiedla była brązowa, najmniejsza – niebieska. Moim regionem był brąz – i rzeczywiście – to kolor decydował, gdzie kończyła się nasza mała ojczyzna. Póki było się w „brązowej” części, było się u siebie. Wybierając się do kolegi z „brązowego” bloku, choćby położonego wiele ulic dalej, nie trzeba było mówić rodzicom. Swojska, bezpieczna okolica. Niebieska część osiedla była stosunkowo blisko mojego podwórka, ale chodziło się tam rzadziej i zawsze trochę z duszą na ramieniu. Brązowe bloki nie lubiły się z niebieskimi. Nikt nie wiedział czemu, ale też nikt specjalnie nie wnikał. Na „niebieskie” szło się w grupie, albo z rodzicami. Na rowerze przejeżdżało się bez zatrzymanki. Nie, że było jakoś groźnie – po prostu tak było „od zawsze”. Na klepisku, które oddzielało nas od „niebieskich”, toczyliśmy bitwy z obcymi rzucając bomby (przedziurawione foliowe torebki wypełnione piaskiem, które lecąc „dymiły”) i kryjąc się w porozrzucanych wokół betonowych prefabrykatach. Wojny te ustały po katastrofie w Czarnobylu, gdy po osiedlu rozeszła się wieść o skażonym piachu.

jelonki2

Jeden z „brązowych” bloków, który na szczęście do dziś nie został ocieplny

Najdalej mieliśmy na „zielone bloki”. Miałem chyba 7 albo 8 lat, gdy pierwszy raz tam poszliśmy z kolegami. Zielona część osiedla była najładniejsza, bo prócz koloru elewacji, który kojarzył się z wiosną, najwięcej też mieli prawdziwej zieleni. Od nich oddzielał nas wielki pas pustej przestrzeni, na którym stały pozostałości przedwojennych ogrodniczych wsi – kilka zrujnowanych domków z czerwonej cegły otoczonych drzewkami owocowymi. Mieszkali tam jeszcze autochtoni; gdy zakradaliśmy się po kuszące, apetyczne jabłka, strzelali do nas z wiatrówek nabitych solą. Postrzał taki był niezwykle niemiły, skóra piekła wiele dni – na szczęście mi się ani razu nie dostało. Dziś po tych domkach nie ma śladu, w ich miejscu powstał Amfiteatr Bemowo i Park Górczewska.

Ale wróćmy do kolorów. Zielone bloki były dla nas takim trochę zakazanym owocem, bo nie dość, że daleko, to jeszcze wyjątkowo fajne towarzystwo wtedy tam mieszkało. Lubiliśmy się. Więc kiedy tylko się dało, i rodzice pozwolili – jechaliśmy tam na naszych składakach (dla niewtajemniczonych: popularnych rowerach typu „Wigry 3”), i spędzaliśmy całe popołudnia. Do domu wracaliśmy po ciemku (bez lampek, bo nawet jeśli ktoś takową miał, to nigdy nie działała), licząc na to, że rodzicielstwo nie będzie zbyt wściekłe za zbyt późny powrót.

Kolorowy podział Jelonek Północnych obowiązywał również w szkole. Na osiedlu były wówczas dwie wielkie podstawówki, i w każdej, w sposób naturalny, towarzystwo dzieliło się na tych z brązowych, zielonych czy niebieskich bloków. I co ważne: podział ten nie był dla nikogo krzywdzący. Choć konflikty terytorialne owszem, zdarzały się, nie było podziału na lepszych i gorszych. W szkole byliśmy razem, po lekcjach wychodziliśmy grupując się w trzy ekipy – każda szła w swoją stronę. Gdy poznawało się nowego kolegę, pierwszym pytaniem było zawsze: „gdzie mieszkasz?” „Tam za górką, na niebieskich blokach” – odpowiadał nowopoznany kolega (każde osiedle miało swoją górkę, na ogół usypaną z gruzów po budowie, pełniącą funkcję rozrywkową, ale też orientacyjną). W połowie lat 80. oddano do użytku trzecią szkołę, w „zielonej” części osiedla, i wtedy też nastąpił podział klas, część uczniów poszła do nowej szkoły, a że był to czas pierwszych przyjaźni i sympatii, wielu z nas boleśnie to przeżyło.

Jelonkowy trójpodział zaczął zacierać się u schyłku peerelu, gdy na rozległych podwórkach-placach (tam, gdzie toczyliśmy piaskowe wojny) zaczęły powstawać nowe bloki. Były one zwykle tynkowane na biało, i zakłócały naszą kolorystyczną jednolitość. W dodatku na nasze mozaikowe bloki spadła plaga ociepleń. Powoli, lecz konsekwentnie kolorowe kafelki znikały pod blaszanym „sidingiem” a później – styropianową pastelozą. Co gorsza – kolory ocieplonych elewacji nie były już spójne. W blokach zawiązywały się wspólnoty mieszkaniowe, a każda miała inną wizję co do koloru swojej elewacji. Powstało mnóstwo wzorzystych koszmarków opartych w większości na majtkowo-jogurtowej kolorystyce i dziwnych geometrycznych wzorach.

Niedawno zrobiłem sobie sentymentalny spacer po starej okolicy. Ze smutkiem stwierdziłem, że spośród (tak licznych przecież) niebieskich i zielonych budynków nie ostał się żaden (!) z oryginalną elewacją. Wszystkie przykryte są styropianem i barankowym tynkiem. Przetrwało tylko kilka brązowych – jakim zresztą cudem, nie wiem. Wybudowano za to mnóstwo nowych budynków, o bardzo różnej architekturze.

Nie ma już kolorowych Jelonek, kawałka mojego dzieciństwa. Szkoda. Może kiedyś, za jakieś 50 lat (bo ponoć blokowiska przetrwają jeszcze dłużej), ktoś odkryje, że pod warstwą brudnego tynku kryją się owe magiczne kafelki i napisze w internecie (o ile ten będzie istniał), że warto je odsłonić i wyeksponować?

Tekst i zdjęcia: Jarek Zuzga

Pałac po ludzku

Pałac po ludzku

Beacie Chomątowskiej udała się rzecz niesamowita. Napisała książkę, po której zacząłem lubić Pałac Kultury.

Bo – czas się przyznać – nie lubiłem go nigdy. Dzieckiem będąc, w latach 80. XX wieku, zatem jeszcze za PRLu, chadzałem do PKINu na zajęcia z modelarstwa. Lubiłem je, ale niestety z tamtych dni zapamiętałem dwie rzeczy: to, jak bardzo smutne, przytłaczające wydawały mi się wnętrza Pałacu, jaki byłem wobec nich mały i nieistotny. O to zresztą chyba chodziło projektantom budynku, to w końcu miał być obiekt dla bliżej niezdefiniowanego doskonałego społeczeństwa socjalistycznego. Ja z moim wrodzonym przekonaniem, że przede wszystkim liczy się jednostka, czułem się tam źle.
Drugą rzeczą, jaką zapamiętałem, był fakt skreślenia mnie z listy uczestników zajęć, bo nie poszedłem na pierwszomajowy pochód – nie miałem odpowiedniego stempelka w legitymacji. Nie był ten Peerel taki fajny, prawda?

pkin

Pałac był dla mnie zawsze „nieludzki”, przytłaczała mnie jego skala

Potem, gdy komuna padła, a ja dorosłem do licealnego wieku, pod Pałacem bywałem często. Głównie po to, by w otaczających go stalowych szczękach kupować koszulki z nazwami zespołów metalowych, bo tylko tam były dostępne w dużym wyborze. Pamiętam stoiska z mięsem o – delikatnie mówiąc – wyrazistym zapachu i wąsatych typów w skórzanych kurtkach, którzy niby nic nie sprzedawali, ale co jakiś czas pokątnie wymieniali grubszą gotówkę z typami o podobnej aparycji. Okradziono mnie tam kilka razy, raz napadnięto. Obraz Pałacu, który i tak miałem kiepski, pogarszał się.

Gdzieś w tzw. międzyczasie zaczęła się u mnie fascynacja Warszawą, co tylko spowodowało zwiększenie niechęci, jaką żywiłem do nieszczęsnego daru Stalina. Przyznaję, że gdy pierwszy raz zobaczyłem przedwojenne zdjęcia ul. Złotej czy Siennej – nie wierzyłem, że to wszystko było tu, gdzie dziś rozpanoszył się Pałac ze swoimi bazarowymi przyległościami. Szybko w mojej głowie powstał – przyznaję, wyidealizowany – obraz pięknego bogatego miasta, o zwartej zabudowie godnej Paryża czy Wiednia, które musiało ustąpić najpierw niemieckim bombom, potem Pałacowi.

No nie mogłem polubić tego Pałacu. Niemoc kolejnych władz miasta w kwestii zabudowy terenu wokół, przekonywała mnie tylko, że tam się po prostu nie da nic wybudować. Klątwa jakaś, czy inne licho. Tak już tu będzie po wieki – megalomański PKiN otoczony szeroką fosą wiecznej prowizorki w postaci parkingów, trawników, budek i parkingów.

Ale wróćmy do książki. Normalnie bym pewnie nie wziął się za czytanie pałacowej biografii, gdyby nie nazwisko Beaty Chomątowskiej, której felietony w Gazecie.pl czytuję i cenię.

Książka „Pałac. Biografia intymna” wciąga. Po przeczytaniu kilku zdań ciężko się od niej oderwać, jakby to był dobry kryminał, a nie monografia poświęcona budynkowi. Autorka używa krótkich zdań, reporterskiej narracji, całość okrasza trafnymi spostrzeżeniami. To fascynujące, że można pisać o historii budynku tak, że czytelnik utrzymany jest w napięciu i niepewności – a co się wydarzy dalej?

Pałac. Biografia intymna

Zanim w ogóle na dobre zacznie się o samym Pałacu, jest sporo o tym, co się działo przed jego powstaniem. Jak kwitło życie w kwartałach ulic zmiecionych z powierzchni Warszawy najpierw przez wojnę, potem przez Biuro Odbudowy Stolicy. Podróżujemy z Warszawy do Moskwy, i z powrotem, razem z planistami, architektami i oczywiście – politykami. Dowiadujemy się dlaczego postanowiono uszczęśliwić nas Pałacem, jak szukano dla niego lokalizacji, jak pomysłowo określono jego wysokość, jak pierwotnie miał wyglądać, i wreszcie – jaką funkcję miał pełnić (bo to też się zmieniało).

Żeby nie zdradzać za wiele szczegółów – jest to książka o Pałacu pisana przez pryzmat historii ludzi z nim związanych. Ludzi zwykłych, ale fascynujących. Nietuzinkowych. Takich, których mijamy codziennie na ulicy, i których nie da się opisać jednym słowem. Wszyscy są „pałacowymi satelitami”, każdy z nich bliżej lub dalej krąży(ł) wokół epicentrum w postaci lustrzanej iglicy Pałacu. Architekci i budowlańcy. Dyrektorzy i sprzątaczki. Wielcy politycy i zwykli księgowi, którzy – jak się potem okazuje – mają swoje mroczne tajemnice. Warszawiacy i przyjezdni. Zwierzęta, a nawet duchy (tak, tak, w Pałacu straszyło, są świadkowie!).

Jak wspomniałem na początku – książka tak na mnie wpłynęła, że po raz pierwszy spojrzałem na Pałac z sympatią. Ile ludzkich historii krąży po tych kamiennych korytarzach? Dla ilu Pałac stał się całym życiem? Kto przez pałac stracił życie, a kto znalazł miłość? Ile kotów biega po mrocznych piwnicach sobie tylko znanymi ścieżkami? Mnie takie historie bardziej ruszają, niż opowieści o architekturze, stylach, wpływach i inspiracjach. Jakiś taki ludzki wydał mi się Pałac – pierwszy raz w życiu. Za to Autorce dziękuję, a wszystkich zachęcam do przeczytania tej niezwykle ciekawej i wydanej ze smakiem książki.

Beata Chomątowska, Pałac. Biografia intymna, Wydawnictwo Znak, Kraków 2015
Tekst i zdjęcia: Jarek Zuzga