Warszawa fabryczna

Może nie widać tego na pierwszy rzut oka, ale Warszawa jest jak Łódź – pełna starych fabryk, manufaktur i innych przemysłowych obiektów. Przekonać się o tym można, gdy sięgniemy po świeżo wydaną książkę Michała Krasuckiego „Warszawskie dziedzictwo postindustrialne” (Fundacja Hereditas, 2011).

Książka jest właściwie katalogiem, ponad 400 stron wypełnia mnóstwo informacji o tych wszystkich dziwnych budynkach, które mijamy, często zastanawiając się: co to było? Począwszy od niepozornych obiektów, które dziś wyglądają jak opuszczone garaże (np. fabryka Izraela Sznelinga na Burakowskiej), po wielkie fabryki, których nie powstydziłaby się wspomniana „ziemia obiecana” (np. Akcyjne Towarzystwo Fabryki Lamp na Szwedzkiej). Wśród nich wiele jest takich, o których nawet nie pomyślelibyśmy, że to były fabryki – dziś pełnią fukcję domów mieszkalnych czy sklepów.

Trzeba przyznać, że lektura jest wciągająca, zwłaszcza gdy interesuje nas coś takiego jak odkrywanie tajemnic Warszawy. Autor, przy każdym omawiamym obiekcie, dodał bardzo istotną informację – kto w chwili obecnej jest użytkownikiem budynku. Od razu rzuca się w oczy, jak wiele z nich stoi opuszczonych! Poza tym mamy rys historyczny oraz opis architektoniczny każdego obiektu, a w akapicie „Uwagi” – różne ciekawostki i komentarze autora.

Zaletą książki jest bogaty materiał fotograficzny – jest to tym bardziej cenne, że wielu opisywanych obiektów nie da się zwiedzać, sporo jest też zdjęć archiwalnych. Dla nas miłą niespodzianką było to, że przy opisie dawnej drukarni Prasy Polskiej jest zdjęcie z… „Okna na Warszawę”!

Warto mieć tę książkę w zbiorach, bo to kopalnia wiedzy, a jak ktoś lubi industrialne klimaty fotograficzne, to już w ogóle powinien ją mieć. Czyta się ją szybko, i nie trzeba być architektem ani historykiem, żeby docenić, jaki potencjał kryje się w tych starych fabrykach, z których wiele wciąż niestety niszczeje.

Warszawiaki pod Minogą

Dużo śmiechu, ale z przerwami na refleksję, a nawet smutek – taką huśtawkę nastrojów serwuje Grupa Teatralna Warszawiaki w ramach spektaklu „Cafe pod Minogą”, wg powieści Stefana „Wiecha” Wiecheckiego. A jak miałoby być inaczej? W końcu to komedia osadzona w smutnych realiach wojny, okupacji i Powstania… Na scenie pojawia się sporo postaci – są i warszawscy taksówkarze, i nasz rodzimy, swojski murzyn, i inteligent (redaktor), i właściciel tytułowego wyszynku (z rodziną), i trumniarz, który miast przerażać, budzi sympatię. Barwne to grono, a gadają jak „prawdziwe warszawiaki”, czyli tak, że znaczenia pewnych słów można się tylko domyślać.

Fabuła, choć oparta na poważnym wątku próby przetrwania i walki z okupantem, jest wartka i wesoła. Ale gdy na scenie pojawia się niemiecki oficer, wszystkim ciarki po plecach przechodzą – to jednak wojna! Co prawda za chwilę równie głośno i impulsywnie wchodzi żona właściciela lokalu (nie wiadomo, kto groźniejszy – ona, czy ten esesman), więc znowu się śmiejemy. Historia jest wciągająca, ciekawa, intrygująca i skłania do refleksji. Oczywiście zdradzać, o co chodzi, nie będę, ale uwierzcie – jak się spektakl kończy, to żal, że tak krótko!

Mamy też w sztuce filmowe przerywniki, tak sprytnie zmontowane, że wśród autentycznych zdjęć z wojennej Warszawy pojawiają się przebitki z naszymi aktorami – co wymagało pewnie sporego przygotowania, żebyśmy różnic między współczesnością a przeszłością nie zauważyli.

„Cafe pod Minogą” pokazuje, że ta okupacyjna codzienność nie była zawsze i tylko ponura. Fantazja warszawiaków nie opuszczała nawet w najtrudniejszych chwilach – weźmy na przykład warszawskiego szofera, który wybierając się na akcję przeciwko Niemcom, przebrał się za Meksykanina. Albo czarnoskórego faceta (w dodatku z żydowskim nazwiskiem!), który, żeby uniknąć aresztu, „zrobił się” za kobietę – białą! Kto wie, może w jakimś stopniu dzięki temu wrodzonemu humorowi warszawiacy nie dali się ostatecznie wykurzyć z tego miasta.

Cieszę się, że można o wojnie mówić w ten sposób. Moje zdanie podzialała też chyba wypełniona po brzegi sala w Ośrodku Kultury Ochoty. A wśród publiczności, złożonej głównie z młodych ludzi, pojawiały się tu i ówdzie ordery przypięte do kombatanckich mundurów – których właściciele bawili się równie znakomicie.

Jarek Zuzga

Ruiny w obiektywie kronikarek

W miniony wtorek w nowej siedzibie Fundacji Archeologia Fotografii odbyło się spotkanie autorskie promujące album „Kronikarki. Zofia Chomętowska i Maria Chrząszczowa. Fotografie Warszawy 1945–1947” (który zresztą dzięki uprzejmości Fundacji niedługo będziecie mogli wygrać w jednym z naszych konkursów:).

Nowa siedziba FAF oprócz tego, że okazała się nieźle ukryta, to była również wyjątkowa w kontekście tego spotkania. „Kronikarki” to album ze zdjęciami stolicy w pierwszych miesiącach po wyzwoleniu. Trudno więc przejść obojętnie wobec faktu, że spotkanie miało miejsce na Muranowie, gdzie w 1945 r. nie było nic oprócz ruin i gruzów.

Dużo było o zdjęciach, dużo o samych autorkach, ale mnie zaintrygowała próba znalezienia odpowiedzi na pytanie o osobowość artystyczną obu fotografek; o to czy zbombardowane miasto pozostawia jeszcze przestrzeń na jakąkolwiek osobowość artysty, czy samo w sobie jest zjawiskiem tak silnym i definiującym, że artysta się w tym wszystkim zatraca. I czy w ogóle można mówić tu o artyście czy raczej o rzemieślniku (przecież zdjęcia zburzonej Warszawy były w głównej mierze robione na zlecenie BOSu). To ciekawe, że w wielu publikacjach na temat odbudowywanej Warszawy w podpisach zdjęć pojawia się informacja: fot. PAP/ archiwum Muzeum Historycznego m. st. Warszawa itp. Mało tam nazwisk. A przecież ktoś te zdjęcia robił. Może właśnie teraz nadchodzi czas, żeby odradzającej się stolicy przyjrzeć pod tym kątem, żeby mówić o odbudowywaniu i odradzaniu. I w ramach tego analizować np. materiał fotograficzny, którego – jak przyznała Karolina Lewandowska (pomysłodawczyni albumu i autorka jednego z tekstów) – jest mnóstwo, ale niewielki procent został do tej pory zbadany.

Dobrze, że powstała ta książka, że próbuje się nazwać zjawisko, że się o tym mówi. Może będzie to jakiś początek dokopywania się do przepastnych archiwów i analizowania materiałów; powrotu do tematu odbudowy Warszawy, który – zdaniem wielu zgromadzonych na spotkaniu osób – był ostatnio rzadko poruszany. Za rzadko. Może czas teraz do niego powrócić, ale już nie w kontekście oskarżania, ale właśnie docenienia pracy tych ludzi, którzy wspinali się po gruzach i dokumentowali zniszczone miasto. A przede wszystkich tych, którzy je odbudowali!

Magda Liwosz

Miasto ukryte. O albumie „Polski outdoor”

Poznajecie te widoki?

Tak, to nasza Warszawa. Ale prawie jej nie widać, bo zasłoniły ją plandeki i reklamy. Razi Was to?

Okazuje się, że są ludzie, którym nie jest obojętne, że Warszawa, a właściwie cała Polska tak właśnie wygląda. Elżbieta Dymna i Marcin Rutkiewicz, twórcy inicjatywy „Miasto moje a w nim” mieli odwagę zmieżyć się z tym problemem, co zaowocowało wydaniem albumu pt. „Polski outdoor. Reklama w przestrzeni publicznej” (Wydawnictwo Klucze, 2009). Zdjęcia, które widzieliście na początku, to przykładowe karty z tegoż albumu.

Cóż – smutny to album, choć doskonale zaprojektowany i ze smakiem wydany, a wartości zebranego w nim materiału fotograficznego nie sposób przecenić. Smutny – bo dobitnie pokazuje, jak bardzo my sami potrafimy oszpecić przestrzeń, w której żyjemy, jak bardzo „dzika” reklama zepsuła nasz krajobraz. Ale taka miała być jego rola – autorzy chcieli poruszyć sumienia osób, które decydują o wyglądzie naszego otoczenia. Dlatego album trafił (i to za darmo!) do ministrów, prezydentów miast, burmistrzów gmin, wojewodów oraz do różnych stowarzyszeń i fundacji, niebawem dostaną go też posłowie. Oby przyniosło to jakiś skutek!

Jeśli bywacie na zachodzie Europy, wiecie zapewne, że miasta wcale nie muszą tak wyglądać, a reklama może funkcjonować w przestrzeni publicznej w sposób cywilizowany. Niedawno miałem w ręku przewodnik po Polsce, wydany w Holandii, dla Holendrów. Przykro mi było, że osobny rozdział był tam poświęcony właśnie problemowi reklamy zewnętrznej, która w dziki sposób opanowała nasz krajobraz, oszpecając go dokumentnie. Pisano o tym jak o przedziwnym, niezrozumiałm zjawisku. I w sumie racja – czemu sami sobie to zrobiliśmy?

Cały album możecie pobrać stąd, polecamy.

Jarek Zuzga