Opiekuje się Pani zielenią na terenie zabytkowym przy Krakowskim Przedmieściu i w ogrodach Biblioteki Uniwersyteckiej na ul. Dobrej, ale to nie wszystko, prawda?
Staram się służyć radą i pomocą wszystkim, którzy posiadają tzw. tereny zieleni wokół budynków. Nasza uniwersytecka zieleń jest więcej lub mniej dopieszczana. Wszystko zależy od finansów. Pieniądze na zieleń są niestety na ostatnim miejscu. Wiele też zależy od gospodarza. W dużej mierze czynności pielęgnacyjne są wykonywane przez pracowników wydziałów, trudniejsze zadania np. konserwacje drzew wykonują firmy zewnętrzne. Większość ludzi pracujących na UW kocha swoje ogrody i chętnie pracuje. Tak się dzieje przy Wydziale Chemii, Psychologii, Matematyki, tak się dzieje przy akademiku na ul. Radomskiej. Tam zieleń jest dopieszczana regularnie. To samo się dzieje przy akademikach na ul. Żwirki i Wigury, Smyczkowej. Czasy, w jakich żyjemy, uczą ludzi wrażliwości na rośliny, kwiaty i patrzenia na to, w jakim otoczeniu żyjemy. Widać to na każdym kroku – choćby każda restauracja stara się teraz o dekoracje kwiatowe, bo wtedy tworzy się inna atmosfera, przyjemniejszy klimat do rozmów.
Czuje się Pani strażnikiem tradycji uniwersyteckiej?
Pamięć o zmarłych czcimy pod tablicami i na cmentarzach. Wiązanki przygotowują ogrodnicy. Mamy kalendarz rocznic. Pamiętamy. My, jako uniwersytet, szczególnie dbamy o tablicę poświęconą Zgrupowaniu Krybar i Batalionowi Harnaś, walczącym o budynki uniwersytetu na Krakowskim Przedmieściu. Marzę, żeby wróciła piękna tradycja, kiedy to 1 października orszak wychodzący z Pałacu Kazimierzowskiego, na czele z rektorem, prorektorami, dziekanami, najpierw obchodził główne miejsca pamięci na uniwersytecie. Mam na myśli tablicę na budynku Wydziału Historycznego z nazwiskami zamordowanych pracowników naukowych UW, czy kamień poświęcony pamięci studentów, pod którymi orszak złożony z kilkudziesięciu osób składał kwiaty i kłaniał się, oddając należny hołd. Byłoby to podtrzymanie i ciągłość tradycji, która kilka lat temu została zaniechana. To ważne, jako element tożsamości środowiska akademickiego.
Jak zaczęła się Pani przygoda z ogrodnictwem?
Moi przodkowie ze strony ojca są z Ochoty, mama z poznańskiego, dziadowie studiowali rolnictwo, ojciec ogrodnictwo. Od pokoleń rodzina była związana z posiadaniem ziemi. Kiedy się urodziłam mój ojciec powiedział, że będę ogrodniczką. Bardzo długo jednak dojrzewałam do ogrodnictwa. Chciałam studiować historię. To było marzenie życia. Moja bardzo mądra historyczka powiedziała mi wtedy, że i tak nie będę się uczyła prawdziwej historii. Wybrałam więc ogrodnictwo. Dużo działałam społecznie, organizowałam wyjazdy turystyczne, wydarzenia kulturalne, bardzo mi się to podobało. Miałam dwa odkrycia własnej tożsamości – ogrodnictwo na uniwersytecie i zamiłowanie do historii, które pozostało we wnętrzu. Obydwie moje pasje realizuję w pracy na uniwersytecie oraz zajmując się społecznie Cmentarzem Powstańców Warszawy, czy działając w związku branżowym przy NOT czyli w SITO. Ale tu, jako ogrodnik uniwersytecki poczułam i dumę, i radość, z tego, że jestem kim jestem. Zdążyłam też podziękować ojcu za wybór zawodu… Cały czas wierzył, że będę się zajmować zawodowo ogrodnictwem.
Wspomniała Pani wcześniej o tym, że kobietom ogrodniczkom było trudniej? Jakie były początki Pani pracy na uniwersytecie?
Kiedy szukałam pracy po studiach, zawsze znajdowałam propozycje wyłącznie dla mężczyzn. Pracę na UW znalazłam sama i bardzo się z tego cieszę. Podczas pierwszego spotkania, moja późniejsza zwierzchniczka powiedziała mi: „Szukamy mężczyzny i technika, pani jest kobietą i po studiach. No nie wiem, czy dyrektor się zgodzi.” Umówiłyśmy się kilka dni później. Wtedy usłyszałam: „Dyrektor się zgodził”. Ale mnie to już nie do końca interesowało i początkowo nie przyjęłam tej oferty, argumentując odmowę małą ilością pracy. Wtedy poinformowano mnie, że uniwersytet ma zaadoptować do własnych celów zabytkowy pałac z parkiem w Błędowie za Grójcem, którym miałam się zająć. Planowano zaadoptować Błędów na dom pracy twórczej dla pracowników UW. Ówczesny rektor Rybicki oddał niestety ten majątek pod opiekę konserwatora zabytków w Radomiu. Byłam tam, 1-go lipca tego roku, po prawie 40-stu latach. Obiekt kupił pan Marek Kapuściński, do niedawna dyrektor generalny i prezes Procte & Gamble w Europie Środkowej, który na pewno przywróci mu właściwą świetność i blask. Słuchając jego przemówienia, wzruszyłam się do łez. Na pewno uczyni z tego miejsca perełkę.
Czyli historię związaną z Błędowem można zakwalifikować do Pani niezrealizowanych projektów? Są inne niezrealizowane w Pani karierze?
Myślę, że tak – Błędów jest takim ważnym obiektem w moim życiu zawodowym, wpłynął na wybór miejsca pracy, chociaż nie dane mi było zająć się tamtejszym parkiem. Jedna rzecz, która mi się w życiu nie udała, i nie sądzę, żeby udała się jakiemukolwiek ogrodnikowi, to wytłumaczenie pracownikom budowlanym, że nie wolno zakopywać resztek cegieł i betonu w miejscach przeznaczonych na trawnik, że nie należy wszystkich urządzeń (zawory, studzienki itp.) umieszczać w rabatach, trawnikach. Takie rzeczy zdarzają się nagminnie.