Salon optyczny z warszawską duszą

Salon optyczny z warszawską duszą

Salon optyczny z warszawską duszą

Przy ul. Koszykowej 34/50 mieści się salon optyczny, który, prócz pełnienia swojej podstawowej funkcji, może też być atrakcją dla miłośników Warszawy.

Optyk w tym miejscu działa nieprzerwanie od 1952 roku. W lokalu zwraca uwagę duży obraz, umieszczony w specjalnie zaprojektowanej, oświetlonej niszy, przedstawiający Warszawę z przełomu wieków XVIII i XIX. Twórcą obrazu, jak i też projektu całego wnętrza lokalu, był Stanisław Miedza Tomaszewski, nieżyjący już grafik, plastyk i projektant wnętrz, osoba o bardzo ciekawym życiorysie.

Stanisław Miedza Tomaszewski "Perspektywa Krakowskiego Przedmieścia"
Otóż w czasie wojny pracował on w Departamencie Informacji, gdzie miał dostęp do fotografii dokumentujących niemieckie zbrodnie w Polsce. Tomaszewski w ukryciu kopiował te zdjęcia, a potem wysłał je zakonspirowanym kanałem do Londynu. Jako materiał dowodowy posłużyły potem one w procesach nazistów w Norymberdze.

W 1941 roku został aresztowany i umieszczony na Pawiaku, gdzie poddano go torturom. Chciał popełnić samobójstwo, ale uratowały go konspiracyjne władze – najpierw celowo zarażono go tyfusem, potem, gdy już był w szpitalu, upozorowano atak wyrostka, a na sali operacyjnej podmieniono go na ciało zmarłego wcześniej pacjenta. W mieście ukazały się nekrologi, odbył się fikcyjny pogrzeb. Tomaszewski do końca wojny działał z ukrycia, tworząc m.in. propagandowe znaczki pocztowe, plakaty i podrabiane banknoty.

Po wojnie wykładał na Akademii Sztuk Pięknych, zmarł w 2000 roku, pochowany jest na Powązkach. Warto dodać, że Tomaszewski miał brata – Jerzego – słynnego fotografa, dokumentalisty powstania warszawskiego. A jakby tego było mało, Stanisław był też wujkiem… braci Kaczyńskich. Podobno to on namówił ich do wzięcia udziału w castingu do filmu „O dwóch takich, co ukradli księżyc”.

Na wspomnianym obrazie z salonu przy ul. Koszykowej na pierwszym planie znajduje się grupa mieszczan, których łączy to, że każdy ma na nosie… okulary. Całość uzupełnia wykaligrafowany w rogu krótki wiersz Franciszka Kowalskiego, również poświęcony okularom.

Stanisław Miedza Tomaszewski "Perspektywa Krakowskiego Przedmieścia"
Stanisław Miedza Tomaszewski "Perspektywa Krakowskiego Przedmieścia"
Stanisław Miedza Tomaszewski "Perspektywa Krakowskiego Przedmieścia"
Bardzo nam się spodobało to dekoracyjne nawiązanie do funkcji usługowej lokalu, utrzymane w warszawskim duchu. Zatem – jeśli macie potrzebę kupna okularów czy zbadania wzroku – polecamy Wam to miejsce 🙂

Tekst i zdjęcia: Jarek Zuzga

Wydawnicze perełki Muzeum Warszawy

Wydawnicze perełki Muzeum Warszawy

Wydawnicze perełki Muzeum Warszawy

Z dużą przyjemnością zapoznaliśmy się z dwoma nowościamy wydawniczymi od Muzeum Warszawy. Prócz niewątpliwej wartości merytorycznej oba wydawnictwa charakteryzują się piękną oprawą graficzną. O ile więc poniższe tytuły nie wylądowały pod Waszymi choinkami, warto zapoznać się z nimi teraz.

Legendy warszawskie. Antologia

Wydane niedawno przez Muzeum Warszawy „Legendy Warszawskie – Antologia” to obowiązkowa lektura dla zainteresowanych Warszawą. Bardzo prawdopodobne jest, że znajdziecie tu legendę, o której nigdy nie słyszeliście – dla mnie nowością były między innymi: „Dawny Kirkut, ulica Krakowskie Przedmieście” czy „Pustelnia Trzech Krzyży”.  Albo inną wersję znanej legendy – w Antologii jest aż sześć wersji legendy o Złotej Kaczce!

Bardzo cenne jest to, że legendy pisane były w różnym czasie i przez różnych autorów, również przez osoby będące „warszawskimi legendami”, jak Artur Opmann.

Wydawnictwo jest przyjaźnie zaprojektowane – legendy podzielono według rejonów, których dotyczą: Rynku Nowego Miasta, Łazienek Królewskich, itd. Bardzo podoba mi się, że przed każdą częścią znajduje się krótki historyczny opis miejsca. Do Antologii dodano też czytelną mapkę. Nie sposób też nie wspomnieć o przepięknej szacie graficznej, opracowanej przez Wojciecha Pawlińskiego.

Legendy przeznaczone są dla dorosłych, ale rodzice chcący poczytać je dzieciom, dzięki graficznemu oznaczeniu każdej opowieści, będą wiedzieli, czy jest odpowiednia dla malucha.

Cena 59 zł, do kupienia tutaj.

Plan Warszawy 1912

Ryszard Żelichowski, Paweł E. Weszpiński, William Heerlein Lindley. Plan Warszawy 1912. Plan niwelacyjny miasta Warszawy. Zdjęcie pod kierunkiem Głównego Inżyniera W.H. Lindleya to zestaw zawierający trzy plany Warszawy będące syntezą lindleyowskich planów miasta z lat 1883–1915: oryginalny, z naniesioną współczesną siatką ulic oraz z najważniejszymi obiektamii. Do każdego z planów dołączona jest broszura z opisem, a całość uzupełnia książka, w której znajdziemy wiele ciekawych informacji dotyczących historii powstawania warszawskiej infrastruktury wodnej i kanalizacyjnej.

Zwraca uwagę piękna szata graficzna wydawnictwa, opracowana przez Annę Piwowar.

Cena 59 zł, do kupienia tutaj.

Tekst Agnieszka Zuzga (Warszawska Fabryka Spacerów), zdjęcia Jarek Zuzga

Tramwajowa historia pod asfaltem

Tramwajowa historia pod asfaltem

Tramwajowa historia pod asfaltem

Krótko, bo niespełna 20 lat, tramwaje pokonywały ostry zakręt z ulicy Nowolipie w Żelazną, koło szpitala św. Zofii. Łącznik między Gęsią, wzdłuż Smoczej i Nowolipia do Żelaznej wybudowano w 1923 roku, a zamknięto w 1942. Nigdy potem nie wrócono do tej nitki. 
Ale do dziś, pod asfaltem, na wysokości szpitala, widać zarys zakrętu, a co jakiś czas pojawiają się i oryginalne tory. Mają prawie sto lat, a co ciekawe – ich rozstaw jest „oryginalny”, tzn. rosyjski – szerszy od współczesnych o 90 mm.
To pewnie też kolejny zabytek techniki, który po cichu zniknie przy następnym remoncie, jak wcześniej tory z Krakowskiego Przedmieścia czy ulicy Żelaznej. Warto zatem przejść się i zobaczyć na własne oczy, zwłaszcza, że teraz dobrze go widać.
Archiwalne zdjęcie pokazuje wspomniany zakręt z Nowolipia w Żelazną przed wojną (fot. Archiwum Państwowe w Warszawie).
ul. Żelazna, widoczne tory tramwajowe na wysokości szpitala św. Zofii, fot. Jarek Zuzga
ul. Żelazna, róg Nowolipia, widoczny zakręt torów tramwajowe na wysokości szpitala św. Zofii, fot. Jarek Zuzga
ul. Żelazna, róg Nowolipia, widoczny szyny tramwajowe na wysokości szpitala św. Zofii, fot. Jarek Zuzga
Zakręt tramwajowy na skrzyżowaniu Żelaznej i Nowolipia przed wojną, fot. Archiwum Państwowe w Warszawie
Odnaleziona dokumentacja muranowskiej fabryki

Odnaleziona dokumentacja muranowskiej fabryki

Odnaleziona dokumentacja muranowskiej fabryki

Wiadomo, że Warszawa to miasto nieodkryte. Wojenna zawierucha sprawiła, że ciągle coś nowego odkrywa się przy pracach ziemnych, w sprzątanych piwnicach czy opuszczonych ruinach. W takich właśnie okolicznościach udało nam się znaleźć dokumenty opatrzone pieczęcią z czasów carskich.

 

Odkrycia dokonaliśmy wspólnie z Pawłem Starewiczem z Ekierki7, mistrzem eksploracji różnych dziwnych miejsc w Warszawie. Pewnego wieczoru podczas wycieczki po jednej z historycznych dzielnic, znaleźliśmy teczkę z dokumentami pochodzącymi z XIX wieku, pisanymi jeszcze cyrylicą. Dokumenty dotyczą nieruchomości zlokalizowanej przy ulicy Wolność na warszawskim Muranowie, jest to akt notarialny działki o numerze 2500 b i c oraz dokładny plan architektoniczny fabryki, która stała w tym miejscu. Akt notarialny opatrzony jest carską pieczęcią.

Carska pieczęć z 1881 roku
Było to jakiś czas temu, ale przed pokazaniem znaleziska światu chcieliśmy zdobyć odrobinę wiedzy o miejscu, którego dotyczą dokumenty. Na działce, o której mowa, dziś oczywiście nie ma żadnej fabryki, stoi tu powojenny dom (ul. Wolność 2):
Dom przy ul. Wolność 2, położony w obrębie omawianej działki
Podwórko przy ul. Wolność 2
Na odnalezionych dokumentach są mapki sytuacyjne (gwoli wyjaśnienia: wówczas działka oznaczana była numerem 2500b/c lub Wolność 4, dziś na tym terenie stoi dom o adresie Wolność 2):
Plany sytuacyjne znajdujące się na dokumentach
A tak wygląda porównanie tego miejsca na planach i zdjęciach przed- i powojennych:
Działka na planie z początku XX wieku
Zdjęcie lotnicze z 1935 roku, na którym widać omawianą działkę
To samo miejsce na współczesnej mapie
I na współczesnym zdjęciu lotniczym
Przyjrzyjmy się bliżej aktowi notarialnemu. Tak wygląda w całości:

Akt notarialny, datowany na 1881 rok, wydany jest na nazwisko Adolf Rentel. Tu pojawia się pierwsza zagadka: kim on był? Prawdopodobnie mowa jest o rodzonym bracie słynnego Józefa Rentla, założyciela i wieloletniego dyrektora Fabryki Powozów „Rentel i Spółka”, zlokalizowanej przy Lesznie. Adolf był młodszym bratem Józefa, był mistrzem garbarskim i zmarł na początku XX wieku. Nie wiadomo, do czego wykorzystywał działkę przy ulicy Wolność, i czy to on wybudował na niej obiekty fabryczne, których opis mamy na odnalezionych dokumentach. Plany architektoniczne datowane są na 1912 rok i podpisane są nazwiskiem Gebel. Wyglądają tak:

Z tego, co udało się nam wyśledzić w archiwach, działka przy ul. Wolność została wystawiona na aukcję w 1909 roku. Sprzedawał ją człowiek o nazwisku Albert Neuman. Prawdopodobnie Rentel albo odsprzedał mu działkę, albo Neuman przejął ją za długi. W każdym razie aukcja zakończyła się sukcesem, bo dwa lata później Neuman sprzedał nieruchomość małżeństwu Józefowi i Julii Gebel (Goebel). Rok później pojawiają się nasze plany, które prawdopodobnie były załącznikiem do kolejnego aktu notarialnego.

Nowy właściciel, Józef Gebel, przede wszystkim uporządkował sprawy zadłużonej działki, sporządził plany i spłacił zadłużenie wobec miasta. Nie udało nam się dotrzeć do żadnych dokumentów potwierdzających, czy Gebel produkował coś w fabryczce. W 1920 roku małżeństwo sprzedaje działkę Fabryce Zabawek i Galanterii Drzewnej „Wiór”. Była to niewielka firma produkująca zabawki i inne przedmioty z drewna. Wszystko wskazuje na to, że „Wiór” rozwijał się, w 1922 roku zmienił nazwę na „Zakłady Przemysłu Drzewnego WIÓR Spółka Akcyjna”, udało się nam dotrzeć do akcji spółki:

Źródło: Internetowa Baza Akcji, http://gndm.pl/akcje
Źródło: Internetowa Baza Akcji, http://gndm.pl/akcje

Z archiwów wynika, że choć „Wiór” rozwijał się, miał spore kłopoty z płatnościami za użytkowanie wieczyste działki przy ul. Wolność. Zachowały się dokumenty potwierdzające prośby o obniżenie czynszu oraz wezwania do spłaty zadłużeń. 27 kwietnia 1927 roku warszawskie Towarzystwo Kredytowe, z powodu długów, wystawia działkę na ponowną aukcję. Sprzedaż jednak nie dochodzi do skutku, podobnie jak na kolejnej aukcji, w grudniu.

Pod koniec 1927 roku „Wiór” pisze do miasta wniosek o podsumownie całości zadłużenia, a w lutym 1928 spłaca dług. Wskazywałoby to, że firma staje na nogi, jednak dwa lata później walne zgromadzenie akcjonariuszy likwiduje spółkę – „Wiór” przechodzi do historii.

W tym samym roku działkę wraz z zabudowaniami kupuje Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi, które urządza tam biuro oraz tzw. Patronat Towarzystwa (instytucję, która opiekowała się niewidomymi przy rodzinach).  Towarzystwo działa tam aż do 1940 roku, gdy działka zostaje włączona do getta. Co się działo potem – nie wiemy dokładnie. Na lotniczych zdjęciach z 1945 roku widać w tym miejscu tylko gruzy. Wyposażenie fabryki prawdopodobnie zostało wywiezione do Niemiec w czasie powstania warszawskiego – jak było w przypadku większości wolskich fabryk. Być może ta widoczna na planach maszyna napędowa (zasilana gazem) stoi dziś w którymś z niemieckich muzeów techniki – kto wie?

Zdjęcie lotnicze (Google Earth) pokazujące pustą działkę po fabryce w 1945 roku
Próbowaliśmy zorientować się, czy na działce pod numerem 2 znajdziemy jakiekolwiek ślady fabryczki. Minęło co prawda sporo czasu, ale główny budynek stał w miejscu, w którym dziś jest podwórko, zatem można było liczyć, że cośtam uda się odszukać. Mieliśmy szczęście, bo gdy przyszliśmy z aparatem, akurat trwały tam prace przy wymianie instalacji cieplnej i podwórko było częściowo rozkopane. Jak można było się spodziewać, w dołach było pełno starych cegieł, tych właśnie cegieł, z których zbudowana była główna hala produkcyjna „Wióra”. Widać też było fragmenty fundamentów i sporo przerdzewiałych zbrojeń:
Podwórko przy ul. Wolność 2 - gdzieś tutaj stała główna hala produkcyjna fabryki "Wiór"
Jeden z wykopów - widać liczne cegły - jedyną pozostałość po fabryce "Wiór"
Tylko to pozostało po fabryce "Wiór"
Oprócz tego trafiliśmy na różne betonowe wylewki (fundamenty?), które mogą, choć nie muszą, być śladami po „Wiórze”:
Betonowe fundamenty na podwórku przy ul. Wolność 2
Betonowe wylewki (ślad po kanale?) na podwórku przy ul. Wolność 2
Betonowe fundamenty na podwórku przy ul. Wolność 2

Mając do dyspozycji tak dokładne plany architektoniczne fabryki z ulicy Wolność, postanowiliśmy spróbować odtworzyć jej wygląd w wirtualnej rzeczywistości. Dzięki pracy Michała Chęcińskiego (wielkie podziękowania!), specjalisty od grafiki 3D, udało się „odbudować” fabrykę. Zobaczcie, jak to wszystko wyglądało:

Budynek administracyjno-mieszkalny, widziany od strony ulicy Wolność / rys. Michał Chęciński
Główna hala fabryczna / rys. Michał Chęciński
Tak wyglądały zabudowania fabryki / rys. Michał Chęciński
Tak wyglądały zabudowania fabryki / rys. Michał Chęciński
Tak wygląda budynek fabryczny na tle dzisiejszej kamienicy przy Wolność 2 / rys. Michał Chęciński
Wnętrze hali fabrycznej / rys. Michał Chęciński
Budynek fabryczny z bliska / rys. Michał Chęciński

Pytanie, które na koniec sobie zadajemy, brzmi: co dalej z odnalezionymi dokumentami? Nie czujemy się kompetentni, żeby je sobie zatrzymać, zrobiliśmy w miarę dokładną dokumentcję, a same plany wymagają dobrego zabezpieczenia i konserwacji. Może będzie nimi zainteresowana jakaś muranowska instytucja? Albo Referat Gabarytów, Muzeum Warszawy? Chętnie przekażemy je w dobre ręce. Fajnie byłoby, gdyby zostały gdzieś wyeksponowane, żeby każdy warszawiak mógł je obejrzeć z bliska. Jesteśmy otwarci na propozycje.

Tekst: Jarek Zuzga, zdjęcia współczesne: Jarek Zuzga
Renderingi 3D: Michał Chęciński
Wiekie podziękowania za pomoc dla Michała Chęcińskiego, Pawła Starewicza i Grześka Włodarczyka

Suplement:

19 grudnia 2016 r. przekazaliśmy odnalezione dokumenty Archiwum Państwowemu w Warszawie.

Kolejowa perła Warszawy

Kolejowa perła Warszawy

Kolejowa perła Warszawy

Dworzec Centralny to jeden z najbardziej rozpoznawalnych budynków w Warszawie. 5 grudnia 2016 roku kończy dokładnie 41 lat. O przebiegu prac budowlanych, tajemnicach skrytych w korytarzach „Centralnego” i jego przyszłości w dynamicznie rozwijającej się stolicy rozmawiamy z inżynierem Kazimierzem Zawałłą — jednym z głównych wykonawców dworca.

Bartosz Cheda: Jesteśmy w miejscu, gdzie ponad 40 lat temu na Pana oczach tworzyła się historia. Jak wyglądała ceremonia otwarcia Dworca Centralnego?

Kazimierz Zawałło: Samo otwarcie było długo przygotowywane. Budowa dworca trwała 1100 dni, z tym że najbardziej uciążliwym okresem był czas tuż przed jego oddaniem. Prace budowlane takie jak wykopy czy stawianie murów oporowych były proste. Najtrudniejszy był rok 1975, kiedy stanęły już mury i trzeba było dworzec wyposażać. Według ówczesnych założeń, dworzec był bardzo rewolucyjny — inżynierowie przewidzieli najnowsze rozwiązania, które były dostępne na rynku europejskim. Rząd polski również przyłożył do tego rękę, przeznaczając w zasadzie nieograniczone środki finansowe, zarówno w złotówkach jak i dewizach.

Samo oficjalne otwarcie, wyznaczone na dzień 5 grudnia, odbyło się w wielkiej oprawie delegacji partyjno-rządowej. Przybyli najwyżsi przedstawiciele władz partyjnych i rządowych, na czele z Edwardem Gierkiem, Piotrem Jaroszewiczem i Henrykiem Jabłońskim. Wiec główny, z budowniczymi i mieszkańcami Warszawy, odbył się na hali głównej. Przemawiali wykonawcy, zaproszeni goście i oficjele. Było bardzo dużo ludzi — z poziomu antresoli widziałem wtedy prawdziwe „morze głów”. Następnie delegację rządową po terenie dworca oprowadzili wykonawcy i projektanci, to znaczy inżynier Arseniusz Romanowicz, główny projektant dworca i inżynier Zdziarski, który był generalnym wykonawcą. Potem delegację przejąłem ja — byłem odpowiedzialny za realizację części gastronomicznej. Strefa dla konsumentów znajdowała się na antresoli, w części wschodniej — tam, gdzie dzisiaj działa McDonald’s i bar sushi. Oprowadziłem delegację po już działającej części gastronomicznej, zarówno po powierzchni dostępnej dla klientów, jak i po bardzo dużym zapleczu. Na koniec wszyscy wypiliśmy po uroczystej lampce szampana. Następnego dnia, 6 grudnia, dworzec został udostępniony podróżnym.

Na czym dokładnie polegało pana zadanie? Jaka była skala realizacji zaplecza gastronomicznego?

Z całej kubatury Dworca Centralnego, która jest ogromna — dość powiedzieć, że sam dach ma powierzchnię jednego hektara — aż 40% zostało przeznaczone na część gastronomiczną. Co więcej, miała ona zajmować aż trzy poziomy — podziemie, poziom pierwszy i drugi, czyli antresolę. Zakład gastronomiczny obliczony był na obsługę 10% pasażerów przewijających się przez dworzec w ciągu doby, a z kolei ich liczbę przewidziano — jak się potem okazało, słusznie — na 100 tysięcy. Trzeba było więc przyjąć około 10 tysięcy konsumentów na dobę. W związku z tym wydzielono dwa główne obszary — bar szybkiej obsługi na 140 osób oraz restaurację z 260 miejscami. Żeby obsłużyć tak dużą ilość gości, zainstalowano urządzenia gastronomiczne wcześniej w ogóle niestosowane w Polsce, a nawet Europie. Były to olbrzymie magazyny, chłodnie, stanowiska obróbki mięs. Nowością był również elektroniczny transport wewnętrzny. W związku z tym, że magazyny znajdowały się w podziemiach (poziom -1), a kuchnia główna na poziomie +2, droga produktów spożywczych rozciągała się na trzy poziomy i dwie windy. System, który zaadaptowaliśmy i zainstalowaliśmy, był do tamtej pory stosowany praktycznie wyłącznie na dworcach lotniczych i w zakładach przemysłowych. Zamawiający, niezależnie od poziomu, na którym się znajdował, przyciskał odpowiedni przycisk na specjalnej tablicy. Wtedy wózek elektryczny jechał w żądane miejsce, np. do magazynu obróbki warzyw albo chłodni. Pracownicy ładowali i zamykali pojemnik, a następnie odsyłali w miejsce przeznaczenia. Pod względem technicznym było to prawdziwe cacko, natomiast obsługa nie do końca zdawała egzamin. Zdarzało się, że wózek wiózł mięso albo napoje, a że można go było bez problemu zatrzymać w trakcie jazdy, produkty czasem przepadały w dziwnych okolicznościach. Dlatego system został odsprzedany zakładom przemysłowym w Białymstoku.

Warto dodać, że zakład gastronomiczny cieszył się bardzo dobrą opinią nie tylko wśród podróżnych, ale także wśród warszawiaków. W weekendy całe rodziny z dziećmi przychodziły skorzystać z naszej kuchni — pamiętajmy, że w latach 80. zostały wprowadzone kartki, a w dworcowej restauracji wszystko było bez ograniczeń.

Jak wyglądałby dworzec, gdyby nie narzucono „Wyzwania 1100 dni”? Z jakich elementów zrezygnowano ze względu na naglące terminy?

Tak naprawdę z niczego nie zrezygnowano, ale faktycznie największym przeciwnikiem był czas. Na przykład nasze brygady, przeszkolone najpierw we Francji, miały tylko 3 miesiące. Trzeba było naprawdę wiele wysiłku, by zamontować wszystkie urządzenia w planowanym terminie, przez ostatnie dni pracowaliśmy praktycznie na okrągło. Doszło nawet do tego, że „wyeksmitowałem” swoją żonę i dziecko do teściów — mieszkaliśmy blisko placu budowy, na ulicy Grzybowskiej, i dzięki temu mogłem zaoferować miejsca do spania kolegom z brygady. Podobnie inne systemy — sterowania ruchem czy obsługi pasażera — działały bez zarzutu. W zasadzie ilość roboczogodzin przewidzianych w pierwotnym planie (rozłożonym na 10 lat) zgadzała się z tym faktycznie wykonanym. Poza tym dziesięcioletni czas pracy byłby dużo większym utrudnieniem dla centrum Warszawy, w dużej mierze zablokowanego i wyłączonego z ruchu — tak, jak to dzisiaj obserwujemy przy budowie metra na Woli.

Ale czy mimo wszystko nie pomyślał pan w pierwszej chwili, że zadanie zbudowania dworca w tak krótkim czasie jest po prostu niewykonalne?

Nie. Głównie dlatego, że propozycję współpracy przy budowie dworca otrzymałem dopiero w roku 1975, będąc etatowym pracownikiem PKP. Właściwie całe swoje życie zawodowe poświęciłem kolei — najpierw skończyłem technikum kolejowe, potem jako stypendysta rządu polskiego ukończyłem Leningradzki Instytut Inżynierów Transportu Kolejowego, a następnie pracowałem w Centralnym Ośrodku Badań i Rozwoju Techniki Kolejnictwa, gdzie byłem kierownikiem sekcji aparatury pomiarowej. Dzięki temu uznano mnie za „nadającego się” do tej pracy.

Poza tym, co ciekawe odpowiedni był mój wiek — tak jak w serialu, na budowie pracowali „czterdziestolatkowie” (ja wtedy miałem 38), czyli ludzie, którzy mieli z jednej strony bogate doświadczenie, a z drugiej dużo siły do wyczerpującej pracy.

Ilu ludzi pracowało przy budowie dworca?

Ta liczba zmieniała się w czasie. Bywało, że około tysiąca. Po wykonaniu podstawowych prac budowlanych ilość zaangażowanych w projekt osób zmniejszyła się, ponieważ wtedy potrzeba było raczej wyspecjalizowanych fachowców. Jeśli chodzi o moją „działkę”, polska brygada liczyła około 20 osób, do tego pracowało kilkunastu fachowców ze strony francuskiej, niecała dziesiątka z Niemiec i tyleż samo z Anglii.

W końcowym okresie budowy dworca mieliśmy też znaczące wsparcie wojska — nawet kilkuset żołnierzy dziennie, którzy mogli wykonywać proste, pomocnicze prace. Każdy z kierowników budowy, w tym ja, wychodził wtedy przed dworzec i zarządzał na przykład: „Potrzebuję dwudziestu ludzi — wystąp!”.

W ostatnim czasie dworzec przeszedł poważną modernizację — mowa oczywiście o powstaniu antresoli. W jednym z wywiadów przyznał pan, że inżynier Arseniusz Romanowicz pragnął jej powstania, by wypełnić zbyt wielką pustkę w hali głównej. Z drugiej strony kształt i estetyka antresoli budzą wiele kontrowersji. Jakie jest pana zdanie na ten temat?

Przede wszystkim, podczas prac nad dworcem przyzwyczaiłem się do zupełnie innego stylu. Na pozytywną ocenę zasługuje fakt, że taka antresola w ogóle powstała, ponieważ dodała dworcowi użyteczności. Jej styl nie podoba mi się, ale mimo to najważniejsza jest funkcjonalność. Podobnie negatywnie oceniam fakt, że tradycyjna, polska kuchnia zniknęła z dworca, zastąpiona przez sushi i McDonalda.

tyle metrów długości ma każdy peron Dworca Centralnego

Tak jak w serialu, na budowie pracowali „czterdziestolatkowie”, czyli ludzie, którzy mieli z jednej strony bogate doświadczenie, a z drugiej dużo siły do wyczerpującej pracy.

Z dworca zniknęło też wiele innych elementów oryginalnego wyposażenia — na przykład fontanna, uwieczniona w słynnej scenie w „Brunecie wieczorową porą”. Który z nich najchętniej przywróciłby pan na dzisiejszy Centralny?

Co do fontanny — nie była ona integralną częścią dworca, to już był teren miasta. Ale faktycznie, była to duża atrakcja w pierwszym okresie funkcjonowania, potem pogorszył się stan jej utrzymania. Podobnie zresztą było z całym dworcem, który w pewnym momencie stał się brudnym i zapuszczonym siedliskiem bezdomnych i chyba za tą czystością tęskniłem najbardziej. Całe szczęście, że te czasy minęły, a dworzec przeszedł dwie modernizacje. Warto jeszcze zwrócić uwagę, że galerie na dworcu, początkowo objęte zakazem handlu, zostały w pewnym momencie zalane dziką komercjalizacją spod znaku „mydło i powidło”. Cieszę się, że porządek wrócił na galerie — nowe pawilony handlowe są czyste, przeszklone i widne.

W wielu wywiadach opowiadał pan o hostessach, które pomagały pasażerom. Czy naprawdę ludzie gubili się na dworcu?

Sto tysięcy podróżnych na dobę to naprawdę tłum. Istotnie można było się zagubić. Pamiętajmy też, że spora część pasażerów pochodziła z Polski prowincjonalnej, gdzie dworce były dużo mniejsze. Hostessy naprawdę spełniały tu swoją rolę, były potrzebne — czasem nawet prowadziły starsze osoby za rękę. Poza tym, dworzec był bardzo nowoczesny i takie wyposażenie jak ruchome schody czy automatyczne drzwi potrafiły wprawiać niektórych pasażerów z zakłopotanie. Do tego dochodził fakt, że na poziomie galerii brak wyraźnego punktu orientacyjnego. Ja oczywiście mogę wszędzie chodzić z zawiązanymi oczyma, ale gubiła się tu nawet moja żona, która nie raz odwiedzała dworzec w trakcie budowy.

Dworzec Centralny ma już 40 lat. Ruch kolejowy się zwiększa. Jaka czeka go przyszłość? Ile jeszcze wytrzyma? Koniec końców, wysuwano różne koncepcje, łącznie z jego całkowitym zburzeniem.

Żeby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba zrozumieć historię, rolę i miejsce Dworca Centralnego. W podzielonej zaborami Polsce Warszawa była skomunikowana dworcami Wileńskim i Petersburskim  od strony wschodniej oraz dworcem Wiedeńskim od zachodu. Brakowało zatem połączenia na linii wschód-zachód. Centrum miasta było kolejowo nieprzejezdne. Właśnie dlatego już w lipcu 1919 roku rząd polski podjął decyzję o przekopaniu takiej linii, co było ogromnym przedsięwzięciem: należało wybudować most na Wiśle oraz tunel średnicowy. W trakcie II wojny światowej zniszczono niedokończony Dworzec Główny. W powojennej Polsce koncepcja budowy Dworca Centralnego rodziło się bardzo długo. Właściwie do lat 70., w miejscu, gdzie obecnie siedzimy znajdowała się głęboka dziura. Dopiero uchwała Rady Narodowej miasta Warszawy wyznaczyła obecne miejsce jako lokalizację nowego dworca, co umożliwiło realizację koncepcji inżyniera Romanowicza.

Dworzec położony jest w kluczowym punkcie Warszawy i dlatego sądzę, że swoje zadanie będzie wykonywał długo — na pewno ponad sto lat. Jak już powiedziałem, nie szczędzono pieniędzy na wysokiej jakości materiały, dzięki czemu dworzec jest bardzo wytrzymały. Trudniej natomiast ocenić, na ile będzie pasował do zmieniających się koncepcji architektonicznych i estetycznych.

Dworzec położony jest w kluczowym punkcie Warszawy i dlatego sądzę, że swoje zadanie będzie wykonywał długo — na pewno ponad sto lat. Jego przepustowość jest wystarczająca jak na obecny ruch kolejowy, dzięki temu, że był projektowany przyszłościowo.

Dworcowi Centralnemu zarzuca się brak bezpośredniego połączenia z metrem. Czy kiedykolwiek, nawet przed rozpoczęciem budowy metra, istniały pomysły, by wprowadzić takie rozwiązanie?

Nieznane są mi tego typu projekty. Jeżdżąc po Europie faktycznie zaobserwowałem, że duże dworce kolejowe połączone są z liniami metra. Warszawa pod tym względem była niestety zaniedbana — tak naprawdę prawdziwie dynamiczny rozwój miasta następuje dopiero teraz. Myślę, że realne możliwości do tego są: Centralny jest połączony z dworcem Śródmieście, a krok za nim znajduje się już I linia metra. Teoretycznie jest to wykonalne, wszystko jest jednak kwestią funduszy i chęci.

Dlaczego na Dworcu Centralnym perony mają aż 400 metrów długości? Przecież pociągi są znacznie krótsze.

To prawda. Decydowało o tym bezpieczeństwo ruchu. Poza tym przewidziano, choć wątpię, by to się zdarzało, możliwość wjechania dwóch pociągów na jeden tor.

A skoro już o peronach mówimy: jest w ogóle możliwość, by w razie potrzeby dobudować kolejne?

Według mnie — nie. Z jednej i drugiej strony znajdują się bardzo grube i wytrzymałe mury oporowe. Jednak nie sądzę, by zachodziła taka potrzeba. Przepustowość dworca jest wystarczająca jak na obecny ruch kolejowy, dzięki temu, że był projektowany przyszłościowo.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał: Bartosz Cheda
Zdjęcia: Jarek Zuzga
Bogini Flora

Bogini Flora

Bogini Flora

Barbara Siedlicka zajmuje się zielenią uniwersytecką od ponad 40-stu lat. Cieszy się uznaniem i szacunkiem współpracowników. W pomieszczeniach swojego zaplecza gospodarczego posiada zbiór fotografii z różnych epok funkcjonowania uczelni. Chętnie opowiada o miejscu, w którym pracuje, łącząc zamiłowanie do historii z pracą ogrodnika.

Maria Kamińska: Rok 2016 jest rokiem Wielkiego Jubileuszu Uniwersytetu Warszawskiego. Celebruje Pani ten jubileusz?

Barbara Siedlicka: Obchody 200. lecia zaczęły się już dawno. Szkoła Lekarska i Wydział Prawa powstały wcześniej niż 200 lat temu. Celebrowanie jubileuszu, wpływa na budowanie wspólnoty uniwersyteckiej i zwiększa krąg odbiorców, na który oddziałuje uniwersytet. Już w 2011 Muzeum Uniwersytetu Warszawskiego, w osobach dyrektora Jerzego Miziołka i wicedyrektora Huberta Kowalskiego, przygotowało wspaniałą wystawę dotyczącą powstania pierwszego Ogrodu Botanicznego w Warszawie. Historia warszawskich ogrodów botanicznych zaczyna się przecież pod skarpą uniwersytecką, gdzie był pierwszy ogród prowadzony przez Jakuba Fryderyka Hoffmana i Karola Lindnera. Ogród Botaniczny w al. Ujazdowskich utworzono w 1818, za czasów Michała Szuberta, kiedy niemożliwe stało się utrzymanie go na terenie skarpy. Zachowały się jednak plany oraz spisy roślin, zawierające blisko 300 gatunków. Kiedy zaczęłam czytać te dokumenty pomyślałam, że muszę nawiązać w naszym ogrodzie uniwersyteckim do kwiatów, które wówczas były sadzone. Miłym zaskoczeniem było dla mnie, że nie znając tych spisów roślin, posadziliśmy te same gatunki, bezwiednie nawiązując do tradycji sprzed dwustu lat… To było odkrycie poczucia więzi z pozostawioną tu myślą ogrodniczą, przypisaną do miejsca. W owym spisie były moje ulubione datury.

Barbara Siedlicka z członkami Towarzystwa Przyjaciół Warszawy, fot. Franciszek Trynka

Opiekuje się Pani zielenią na terenie zabytkowym przy Krakowskim Przedmieściu i w ogrodach Biblioteki Uniwersyteckiej na ul. Dobrej, ale to nie wszystko, prawda?

Staram się służyć radą i pomocą wszystkim, którzy posiadają tzw. tereny zieleni wokół budynków. Nasza uniwersytecka zieleń jest więcej lub mniej dopieszczana. Wszystko zależy od finansów. Pieniądze na zieleń są niestety na ostatnim miejscu. Wiele też zależy od gospodarza. W dużej mierze czynności pielęgnacyjne są wykonywane przez pracowników wydziałów, trudniejsze zadania np. konserwacje drzew wykonują firmy zewnętrzne. Większość ludzi pracujących na UW kocha swoje ogrody i chętnie pracuje. Tak się dzieje przy Wydziale Chemii, Psychologii, Matematyki, tak się dzieje przy akademiku na ul. Radomskiej. Tam zieleń jest dopieszczana regularnie. To samo się dzieje przy akademikach na ul. Żwirki i Wigury, Smyczkowej. Czasy, w jakich żyjemy, uczą ludzi wrażliwości na rośliny, kwiaty i patrzenia na to, w jakim otoczeniu żyjemy. Widać to na każdym kroku – choćby każda restauracja stara się teraz o dekoracje kwiatowe, bo wtedy tworzy się inna atmosfera, przyjemniejszy klimat do rozmów.

Czuje się Pani strażnikiem tradycji uniwersyteckiej?

Pamięć o zmarłych czcimy pod tablicami i na cmentarzach. Wiązanki przygotowują ogrodnicy. Mamy kalendarz rocznic. Pamiętamy. My, jako uniwersytet, szczególnie dbamy o tablicę poświęconą Zgrupowaniu Krybar i Batalionowi Harnaś, walczącym o budynki uniwersytetu na Krakowskim Przedmieściu. Marzę, żeby wróciła piękna tradycja, kiedy to 1 października orszak wychodzący z Pałacu Kazimierzowskiego, na czele z rektorem, prorektorami, dziekanami, najpierw obchodził główne miejsca pamięci na uniwersytecie. Mam na myśli tablicę na budynku Wydziału Historycznego z nazwiskami zamordowanych pracowników naukowych UW, czy kamień poświęcony pamięci studentów, pod którymi orszak złożony z kilkudziesięciu osób składał kwiaty i kłaniał się, oddając należny hołd. Byłoby to podtrzymanie i ciągłość tradycji, która kilka lat temu została zaniechana. To ważne, jako element tożsamości środowiska akademickiego.

Jak zaczęła się Pani przygoda z ogrodnictwem?

Moi przodkowie ze strony ojca są z Ochoty, mama z poznańskiego, dziadowie studiowali rolnictwo, ojciec ogrodnictwo. Od pokoleń rodzina była związana z posiadaniem ziemi. Kiedy się urodziłam mój ojciec powiedział, że będę ogrodniczką. Bardzo długo jednak dojrzewałam do ogrodnictwa. Chciałam studiować historię. To było marzenie życia. Moja bardzo mądra historyczka powiedziała mi wtedy, że i tak nie będę się uczyła prawdziwej historii. Wybrałam więc ogrodnictwo. Dużo działałam społecznie, organizowałam wyjazdy turystyczne, wydarzenia kulturalne, bardzo mi się to podobało. Miałam dwa odkrycia własnej tożsamości – ogrodnictwo na uniwersytecie i zamiłowanie do historii, które pozostało we wnętrzu. Obydwie moje pasje realizuję w pracy na uniwersytecie oraz zajmując się społecznie Cmentarzem Powstańców Warszawy, czy działając w związku branżowym przy NOT czyli w SITO. Ale tu, jako ogrodnik uniwersytecki poczułam i dumę, i radość, z tego, że jestem kim jestem. Zdążyłam też podziękować ojcu za wybór zawodu… Cały czas wierzył, że będę się zajmować zawodowo ogrodnictwem.

Wspomniała Pani wcześniej o tym, że kobietom ogrodniczkom było trudniej? Jakie były początki Pani pracy na uniwersytecie?

Kiedy szukałam pracy po studiach, zawsze znajdowałam propozycje wyłącznie dla mężczyzn. Pracę na UW znalazłam sama i bardzo się z tego cieszę. Podczas pierwszego spotkania, moja późniejsza zwierzchniczka powiedziała mi: „Szukamy mężczyzny i technika, pani jest kobietą i po studiach. No nie wiem, czy dyrektor się zgodzi.” Umówiłyśmy się kilka dni później. Wtedy usłyszałam: „Dyrektor się zgodził”. Ale mnie to już nie do końca interesowało i początkowo nie przyjęłam tej oferty, argumentując odmowę małą ilością pracy. Wtedy poinformowano mnie, że uniwersytet ma zaadoptować do własnych celów zabytkowy pałac z parkiem w Błędowie za Grójcem, którym miałam się zająć. Planowano zaadoptować Błędów na dom pracy twórczej dla pracowników UW. Ówczesny rektor Rybicki oddał niestety ten majątek pod opiekę konserwatora zabytków w Radomiu. Byłam tam, 1-go lipca tego roku, po prawie 40-stu latach. Obiekt kupił pan Marek Kapuściński, do niedawna dyrektor generalny i prezes Procte & Gamble w Europie Środkowej, który na pewno przywróci mu właściwą świetność i blask. Słuchając jego przemówienia, wzruszyłam się do łez. Na pewno uczyni z tego miejsca perełkę.

Czyli historię związaną z Błędowem można zakwalifikować do Pani niezrealizowanych projektów? Są inne niezrealizowane w Pani karierze?

Myślę, że tak – Błędów jest takim ważnym obiektem w moim życiu zawodowym, wpłynął na wybór miejsca pracy, chociaż nie dane mi było zająć się tamtejszym parkiem. Jedna rzecz, która mi się w życiu nie udała, i nie sądzę, żeby udała się jakiemukolwiek ogrodnikowi, to wytłumaczenie pracownikom budowlanym, że nie wolno zakopywać resztek cegieł i betonu w miejscach przeznaczonych na trawnik, że nie należy wszystkich urządzeń (zawory, studzienki itp.) umieszczać w rabatach, trawnikach. Takie rzeczy zdarzają się nagminnie.

Które z drzew na terenie centralnym UW są najstarsze? Jakie czasy pamiętają?

Jeszcze parę lat temu powiedziałabym, że najstarsze drzewa i pomniki przyrody to klon i kasztanowiec. One już niestety skończyły swój żywot. Teraz najstarsze drzewa na uniwersytecie to wysokie wiązy – rosną przy Wydziale Prawa i z prawej strony, przed starą biblioteką. Myślę, że są w wieku uniwersytetu lub nawet trochę starsze. Bardzo źle reagują teraz na suszę, co mnie ogromnie martwi. Reszta drzew umarła w czasie wojny. Ostrzał zza Wisły okaleczył nie tylko budynki, uszkodził również drzewa. Wojnę przeżył kasztanowiec – pomnik przyrody, który był za Pałacem Kazimierzowskim. Niestety był zupełnie pusty w środku i 2 lata temu przewrócił się. Dziś zostały jego resztki, są obrośnięte bluszczem. Znakomita większość, to są nasadzenia lat powojennych. Szperając w papierach znalazłam projekt, który miał być zrealizowany w Parku Kazimierzowskim, czyli na terenie przed pałacem i u podnóża – w dół skarpy. Niestety nie został on zrealizowany, myślę , że ze względów finansowych. Był to projekt pary znakomitych architektów – Romualda Gutta i Aliny Scholtz – Richert. Tę parę projektantów „spotkałam” kilkanaście lat temu zajmując się Cmentarzem Powstańców Warszawy. Zamiast realizacji projektu posadzono na uczelni drzewa szybko rosnące czyli głównie topole. Teraz wszyscy narzekają na nie, ale wtedy były one ratunkiem dla miasta „bez drzew…” Kiedy przyszłam tu do pracy, starałam się trochę uatrakcyjnić ten teren. W tamtym ustroju wszystko się zdobywało, ciekawe odmiany drzew i ciekawe gatunki roślin też się zdobywało. Więc część jest z tych zdobyczy. Część to były dary, np. metasekwoja, którą sadziłam w 80-tych latach, wyższa od Wydziału Prawa, jest darem kogoś z Wydziału Chemii. Część magnolii jest darem od zaprzyjaźnionych ogrodników, choćby magnolia na Krakowskim Przedmieściu 32 była darem starych ogrodników Ochoty. Mamy na terenach uniwersyteckich mieszaninę darów i celowego nasadzenia.

Na jakie oryginalne gatunki roślin na terenie zabytkowym warto zwrócić uwagę? 

Moją zdobyczą sprzed 10-ciu lat jest pięknotka. To jest krzew ozdobny, który rośnie obok Szkoły Głównej, po lewej stronie. Po prawej rośnie judaszowiec. Takie ciągoty dydaktyczne odzywają się we mnie, żeby to ludziom pokazać i zainspirować być może modę ogrodniczą, którą część ludzi się zarazi. W wielu wypadkach są to prezenty od moich kolegów ogrodników. Ciekawym krzewem jest kłokoczka – z jej owoców robiło się różańce, korale. Odganiała złe moce. Boleję nad tym, że budynki nie są obrośnięte pnączami, jak przed wojną. Nadawało to im urok, tworzyło klimat.

Czy na dzisiejszym terenie zabytkowym są relikty ogrodów przy Villa Regia z XVII w. opisanych przez Adama Jarzębskiego w „Gościńcu” ?

Właściwie nikt nie zwraca uwagi na fakt, że kiedyś był tu owalny dziedziniec, na którym w XIX w. powstał gmach biblioteki. Czasy Villa Regia, kiedy rezydencję Wazów otaczała roślinność i zwierzyniec poniżej zbocza, są na tyle odległe, że trudno dziś mówić o reliktach z tamtej epoki, czy nawet epok późniejszych – z czasów Szkoły Rycerskiej, Liceum Warszawskiego. Widoki dziedzińca przed Pałacem Kazimierzowskim i zieleni wokół oficyn zachowały się na obrazach Marcina Zalewskiego, Jana F. Piwarskiego czy Ludwika Horwarta. Kiedy pytam różnych ludzi, z czym im się kojarzy zielony uniwersytet, większość ma skojarzenia kwitnących magnolii. To nasza współczesność. Jak przyszłam do pracy na UW – już rosły, były to magnolie Kobus. Teraz rosną w ich miejscu magnolie gwiaździste. Nie zasłaniają budynku biblioteki. Jednak patrząc od strony Krakowskiego Przedmieścia w kierunku starego BUW-u niektórzy mają skojarzenia z komisem samochodowym. W takiej scenerii nie można mówić o reliktach dawnego założenia między dziedzińcem a ogrodem.

Brakuje Pani kontynuacji ogrodu górnego u podnóża skarpy?

Bardzo brakuje, to był właściwy Park Kazimierzowski ogród na górze i na dole… Po 1968 ogrodzono uniwersytet od strony skarpy. Pamiętam jeszcze furtkę i Ogród Farmakognostyczny, który należał do Wydziału Lekarskiego, rozwiązany w latach 70- tych. W czasach studenckich odwiedzałam ten teren, nie wiedząc, że będę tu pracować. A w połowie lat 70 – tych XX w. miasto odebrało uczelni teren pod skarpą.

Co uważa Pani za swoje największe osiągnięcie?

Największą dla mnie satysfakcją zawodową jest ogród w Bibliotece Uniwersyteckiej. Byłam od początku jego zakładania. To jest wizytówka Warszawy, ale i olbrzymia satysfakcja. Pani Irena Bajerska, projektantka tego ogrodu, jest nadzwyczajną osobą. W praktyce sprawdziło się to, co zaprojektowała z olbrzymią wyobraźnią. Pani Irena pracowała w zespole architektów Badowski- Budzyński, od początku jako osoba odpowiedzialna za projekt ogrodów. Ogród jest częścią całego budynku. Przykład miejskiej architektury, która stara się być integralną częścią natury.

Ogrody na dachu BUW, fot. Maria Kamińska

Czy trudno jest utrzymać ogrody na dachu biblioteki? 

Fantastycznie to wszystko wygląda, bardzo trudno jednak utrzymać rośliny w doskonałej kondycji. Sezonowość naszej pracy jest wszechobowiązująca. Biblioteka korzysta z usług firm zewnętrznych. Firmę wyłania się w ramach przetargu i to jest przekleństwo dla właścicieli ogrodów, dla roślin, ponieważ co jakiś czas – co trzy lata lub co 1, 5 roku zmienia się firma ogrodnicza. Następuje zaburzenie ciągłości w opiece nad długoletnimi roślinami. Przetargi, tymczasowość, to jest tragedia też miasta, tragedia państwa. Nie ma planowania perspektywicznego, jedynie od do, na czas kadencji lub obowiązywania umowy. Bardziej liczy się krótkotrwały interes niż idea i dobro nadrzędne. Można powiedzieć, że jak w soczewce skupiają się tutaj te same problemy, które ma całe społeczeństwo.

Czy ogrody na dachu Wydziału Lingwistyki Stosowanej i Wydziału Neofilologii, na ul. Dobrej 55 są dostępne dla wszystkich?

Są dostępne w godzinach otwarcia budynku. Aktualnie zagospodarowana jest jedna trzecia planowanego nasadzenia. W tym roku, pod koniec lata, uniwersytet planuje budowę dalszego ciągu tego założenia. To będzie duży ogród – cały dach od Browarnej do Dobrej, przez całą długość i szerokość działki. To jest inny projekt od tego w Bibliotece Uniwersyteckiej. Bardzo ciekawy lecz bardzo trudny do uzyskania ogrodniczo. Składa się z ogrodów tematycznych, które powstaną w patiach. Będą patia słowiańskie, germańskie, francuskie… Projektantką tego ogrodu jest pani Urszula Maciejewska-Stefańska, która przez wiele lat pracowała w Łazienkach Królewskich.

Ogrody na dachu BUW, fot. Barbara Siedlicka

Jakie spektakularne koncepcje Pani zrealizowała? 

Trawniki, rabaty i żywopłot z bukszpanu przed dawaną biblioteką. Wzór posadzenia żywopłotu jest oparty na wzorach XIX-wiecznych rabat, które były w Warszawie. W miejscach centralnych na terenie zabytkowym wymieniamy nasadzenia na rabatach trzy razy do roku, wg zwyczajów utrzymania ogrodów przypałacowych. Zmieniamy gatunki roślin w zależności od pory roku – od bratków do chryzantem. W tym roku staramy się utrzymać większość nasadzeń w kolorach uniwersyteckich białym i niebieskim. Jubileusz pomógł odnieść wielkie zwycięstwo – prawdziwe wazy kwiatowe, które stoją przed Pałacem Kazimierzowskim, starym BUW-em i Audytorium Maximum. Są wykonane na wzór wazy, przylegającej do północnej fasady biblioteki. Łącznie 12 waz, niezwykle efektownych, nawiązujących do elementu istniejącej architektury, znakomicie wykonanych.

Jakie są Pani najpiękniejsze wspomnienia związane z uniwersytetem? 

Dla mnie wspomnienia, poza budynkami, związane są z ludźmi. Poznałam tu niezwykłe osoby i miałam szczęście pracować w większości z odpowiedzialnymi i dobrymi ludźmi – byli też tacy, którzy podzielali pasje ogrodnicze i zafascynowanie miejscem, którzy żyli uniwersytetem. Kiedy zaczęłam swoją przygodę na uniwersytecie, większość ludzi tu pracujących doceniało to miejsce. Byli to ludzie zaprzyjaźnieni ze sobą i nawzajem się wspierający. W tej chwili, w czasach brutalnego kapitalizmu, to niestety zanika. Ludzie traktują uniwersytet jak fabrykę, miejsce pracy – przychodzą na 8-mą, wychodzą o 16-stej. A wtedy była spora grupa ludzi związanych z tym miejscem, traktująca to miejsce i relacje międzyludzkie zupełnie inaczej. Wzorem dla mnie była moja pierwsza zwierzchniczka pani Daniela Chlebowska, niezwykle wymagająca od siebie i od innych, doceniająca i sprawiedliwa. Z latami zdawałam sobie sprawę, w jakim pięknym jestem miejscu, że wszędzie jest historia. Bardzo mnie denerwuje jak ktoś niszczy, zmienia, nie szanuje ciągłości, tradycji. Nie tylko uniwersytet, ale to miasto, które tyle przeżyło, wymaga niezwykłego szacunku, choćby ze względu na trud odbudowy po wojnie, po Powstaniu Warszawskim. Myślę, że uświadamianie sobie tego, w jakim miejscu jesteśmy, żyjemy, ile pokoleń na to patrzyło, współtworzyło – ubogaca, obdarowuje dziedzictwem i dumą, zobowiązuje. Odkąd zaczęło działać Muzeum UW przychodzi do nas coraz więcej wycieczek. Nie tylko szkolnych, odwiedzają nas turyści zagraniczni. Od strony skarpy teren został zdewastowany, ale trzon środkowy założenia przetrwał. Patrzę na turystów, którzy korzystając z wiedzy o Chopinie, zwiedzają teren uniwersytetu. Widzę ich zachwyt. Nie dziwię się, bo miejsce było i jest cudowne. I to nasze sąsiedztwo – Kościół Wizytek z ogrodem, w którym bywam. Czas jubileuszu to piękne miesiące i lata w życiu uniwersytetu. Ilość osób zaangażowanych w obchodzenie tego święta, których przy tej okazji poznaję jest imponująca. Odżywa atmosfera, której doświadczyłam na początku swojej pracy, kiedy ważne było, żeby realizować wspólne inicjatywy edukacyjne, kulturalne, towarzyskie. Wehikuł czasu – całodzienną imprezę na terenie centralnym – zorganizowały osoby z Uniwersytetu Otwartego. Wielką przyjemnością było obserwowanie efektów ale i współpraca z tymi młodymi, zaangażowanymi ludźmi. Drugi oddany zespół pracowników i pasjonatów związany jest z Muzeum UW, które mieści się w pałacu Tyszkiewiczów – Potockich. Wielką przyjemnością jest obserwowanie efektów ale i współpraca z tymi młodymi, zaangażowanymi ludźmi. Jestem dumna z miejsca, w którym pracuję, z zawodu, który wykonuję, z miasta, w którym żyję.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Maria Kamińska,
Członek Komisji Historycznej Towarzystwa Przyjaciół Warszawy i Klubu Organizatorów Ruchu Turystycznego TPW (Oddział KORT TPW)
zdjęcia: Maria Kamińska, Franciszek Trynka, Barbara Siedlicka