Fantastyczna Warszawa – rozmowa z Pawłem Duninem-Wąsowiczem

Z Warszawy pociągi jeżdżą na Księżyc – o fantastycznych wizjach stolicy rozmawiamy z Pawłem Duninem-Wąsowiczem, pisarzem, wydawcą, szefem miesięcznika „Lampa”, warszawiakiem od pokoleń.

227921_1029185380420_4760_n

Kwestionariusz Okna na Warszawę
Warszawa to miasto… owszem.
W Warszawie lubię…  nie wiem.
Warszawę kocham i szanuję… tak.
W Warszawie nie lubię… nie wiem.
Prawdziwy warszawiak to… nie ma takich.
Moje ulubione miejsce w tym mieście… akwedukt przy fosie na Cytadeli.
Jeśli nie Warszawa, to… Kraków albo Lublin.

Jest Pan autorem książki ”Warszawa fantastyczna”, w której zebrał Pan wizje przyszłej Warszawy pojawiające się w fikcjach literackich. Która z tych wizji najbardziej Pana zaskoczyła, która była dla Pana najciekawsza, najbardziej spektakularna?

Mam szczególny sentyment do opowiadania Zdzisława Domolewskiego „Garnitury trumienne” opublikowanego w 2002 r. wiosną w dwóch odcinkach w „Nowej Fantastyce”. Wizja rozpoczynającej się w Warszawie rury, którą pociągi jeżdżą na Księżyc, po tamtejszy piasek przedłużający życie, jest tam próbą naśladowania hipotetycznej powieści fantastycznej, jaką mógł pisać w 1939 kilkunastoletni marzyciel – syn żydowskiego krawca z Żelaznej.

Pracuje Pan teraz nad atlasem fantastycznym Polski. Czy zauważył Pan jakąś specyfikę fantastycznych wizji Warszawy na tle innych miast?

Warszawa jako stolica jest częściej niż Kraków obiektem fantastyki modernizacyjnej, pozytywnych wizji przyszłościowych science fiction. Fantastyka niesamowitości, szczególnie horror, odwołuje się w przypadku Warszawy najczęściej do stosunkowo niedawnych historii z czasów powstania w getcie 1943 i powstania warszawskiego 1944.

Jest Pan wydawcą i autorem książek, ale także bibliofilem i kolekcjonerem, zwłaszcza druków mało znanych czy zapomnianych autorów. Jaka jest Pana książkowa mapa Warszawy? Którą bibliotekę najbardziej Pan lubi, które księgarnie i antykwariaty Pan najczęściej odwiedza?

Kiedyś byłem bywalcem Biblioteki Publicznej na Koszykowej, teraz rzadko tam trafiam – bywam raczej w Narodowej i BUW. Co do antykwariatów – zależy czego szukam. Największy wybór tytułów beletrystycznych PRL-owskich i z III RP i po rozsądnych cenach ma obecnie Antykwariat Grochowski przy Kickiego, ale przedwojenne książki i czasopisma kupowałem raczej w antykwariatach Logos i Kosmos w Al. Ujazdowskich, Tom na Żelaznej czy Gryf na Dąbrowskiego na Mokotowie. Z kolei na Andersa powstał niedawno antykwariat specjalizujący się w fantastyce. Niezły też jest ten przy Pięknej, na rogu z Poznańską.

Jaka jest Pańska „lokalna ojczyzna” w Warszawie?

Wychowałem się na Zatrasiu, a od 15 lat mieszkam po drugiej stronie Broniewskiego – na Sadach Żoliborskich. Z naturalnych względów interesują mnie wszelkie zdjęcia brzydszych oblicz Pięknego Brzegu, jak na przykład dawne Miasteczko Powązki, Wrząca Górka czy Marymont. W odróżnieniu od gustownej zabudowy Żoliborza właściwego, mało komu chciało się fotografować tę niegustowną i relikty fotograficzne miejsc obecnie zabudowanych blokami są stosunkowo rzadkie.

Rozmawiała Małgorzata Chomicz-Mielczarek

Fot. Paweł Dunin-Wąsowicz

Warszawa szyje!

W najnowszych Rozmowach przy Oknie rozmawiamy z Agnieszką Świetlik i Anną Nowicką o Warszawie i życiu… tzn. szyciu!

1011117_252536811579784_1628386209_n

Znak rozpoznawczy grupy „Warszawa szyje”, wielka uszyta mapa miasta, aut. Anna Sławińska

 

Warszawa to miasto... pełne ciekawych miejsc i ludzi, stylów życia z których można czerpać inspiracje.

W Warszawie lubię… różnorodność.

W Warszawie nie lubię… braku tolerancji.

Prawdziwy warszawiak to…każdy, kto czuje się warszawiakiem. Każdy, kto tu mieszka jest częścią miasta, tworzy je każdego dnia.

Moje ulubione miejsce w tym mieście… okolice Myśliwieckiej i park Rydza-Śmigłego.

Jeśli nie Warszawa, to… gdziekolwiek, byle z maszyną do szycia.

 


 

Skąd pomysł na założenie grupy “Warszawa szyje”?

Wszystko zaczęło się w… Szczecinie. Ania wzięła udział w spotkaniu członkiń grupy „Szczecin szyje”, a jej założycielka Julia Jędruszkiewicz, namówiła ją, aby założyła warszawską odnogę projektu –  w spotkaniu wzięło udział kilka osób z Warszawy, które chciały dołączyć do szczecińskiej grupa, a ponieważ grupa z założenia miała być lokalna, to nie bardzo było w niej miejsce dla osób z innych miast. I tak od słowa do słowa powstała „Warszawa szyje”. Ania napisała do osób ze spotkania w Szczecinie, Julia zrobiła reklamę na swoim blogu i po 24 godzinach grupa liczyła już ponad 100 osób. Po dwóch tygodniach do grona administratorów dołączyła Aga. Półtora roku od daty założenia w grupie jest prawie 4000 osób.

Jaki cel mają Wasze działania?

Tworzymy portal, który zrzesza pasjonatów zajmujących się szyciem hobbystycznie i zarobkowo. Pokazujemy ciekawe inspiracje, dzielimy się informacjami o unikatowych materiałach, promocjach w sklepach, propagujemy rękodzieło. Nasza prężnie działająca grupa wciąż się rozrasta, wychodząc setki kilometrów poza granice Warszawy, jej członkowie rozsiani są po całym świecie, czerpiąc garściami inspiracje, a jednocześnie garściami te inspiracje „wrzucając”. Pracujemy nad tym, żeby w naszej grupie (oraz na jej stronach internetowych) spotykały się osoby szyjące, uczące się szycia oraz firmy, które dostarczają tkanin i akcesoriów oraz zapewniają kursy i szkolenia.

Dlaczego Waszym zdaniem coraz więcej osób próbuje własnych sił w szyciu i projektowaniu ubrań?

W świecie pełnym powtarzalnych wzorów i produkowanych na skalę masową ubrań, coraz więcej z nas chce mieć w swojej szafie coś unikatowego. Takie rzeczy cieszą jeszcze bardziej, jeśli są wykonane własnoręcznie. Większość z nas zaczynała od prostych poprawek, ale apetyt rośnie w miarę… szycia. Im więcej potrafimy, tym więcej chcemy szyć, tym bardziej puszczamy wodze fantazji, szukamy niepowtarzalnych wzorów, tkanin. Dzięki temu, że jest nas tak dużo, motywujemy się wzajemnie, pogłębiając przy okazji swoją wiedzę, a moda na szycie zatacza coraz szersze kręgi.

Opowiedzcie, jak na co dzień wygląda Wasze zaangażowanie w projekt?

Praca nad grupą, fanpagem, stroną internetową to praca, którą wykonujemy cały czas, 7 dni w tygodniu. Administrowanie tak licznej, nieustannie powiększającej się grupy to tylko część naszych obowiązków. Rozwijamy też nasz fanpage, dbając o to, by dostarczał naszym fanom rzetelnych informacji ze świata nici i igieł. Organizujemy spotkania, kursy szycia i konstrukcji, bierzemy udział w akcjach charytatywnych (np. wspieramy akcję “Uszyj jasia”), organizujemy “wspólne szycia” i konkursy, a wszystkie nasze dokonania zapisujemy i gromadzimy na stronie internetowej.

Rozmawiała: Magda Liwosz

Warszawa jest przez cały czas nieznana

fotka_056-1

Dlaczego Małgorzata Karolina Piekarska napisała varsavianistyczny kryminał o duchach? 

Małgorzata Karolina Piekarska – pisarka, blogerka, dziennikarka prasowa i telewizyjna, prezes Oddziału Warszawskiego Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Autorka książki. „Czucie i wiara”- varsavianistycznego kryminału o duchach.

Warszawa to przede wszystkim moje miasto rodzinne, z którym jestem bardzo związana emocjonalnie. Kiedyś pewien czytelnik z przekąsem zapytał mnie, za co kocham Warszawę. W pytaniu była niezwykła pogarda dla tego miasta. Nie mógł zrozumieć, że Warszawa to po prostu moja mała ojczyzna, a jak kiedyś powiedział Seneka: „Ojczyznę kocha się nie dlatego, że wielka, ale dlatego, że własna”. Warszawa to po prostu moja mała ojczyzna i nie umiem bez niej żyć. Dwa tygodnie poza Warszawą sprawiają, że gdy wracam z podróży, to się cieszę z tego, że wracam, jak kompletna wariatka.

W Warszawie lubię właściwie wszystko. Dlatego, że jest to miasto bardzo różnorodne. Jest tu metropolia, są tu małe miasteczka, a nawet wsie, jak np. Siekierki czy daleka część Młocin. Są parki, pola, lasy, woda i właściwie jak ktoś bardzo chce, to może nigdy stąd nie wyjeżdżać, bo znajdzie tu przekrój całej geografii świata. Nawet i górka się jakaś znajdzie i nie mam na myśli tylko Szczęśliwickiej.

W Warszawie nie lubię… No z tym jest problem. Ja w ogóle bardzo rzadko czegoś nie lubię. Wielu mówi, że nie lubi pośpiechu. Ale ja i ten pośpiech lubię. Miasto żyje szybszym rytmem, a wielkomiejski gwar i pośpiech są jego częścią. Nie mogę nie kochać tego pośpiechu, tak charakterystycznego dla tego miasta.

Prawdziwy warszawiak to taki, który kocha to miasto. Nie ma znaczenia gdzie się urodził i jak długo tu mieszka. Kocha – to jest warszawiakiem. Nie kocha – to żadne metryki mu nie pomogą. Sam siebie swoim stosunkiem do miasta już określa jako obcego. Domyślam się, że pytanie ma na celu nawiązanie do dyskusji o słoikach, ale wielkie miasto zawsze przyciąga przyjezdnych, więc słoiki to norma na świecie. Nie tylko w Warszawie.

Moje ulubione miejsce w tym mieście. Mam tych miejsc bardzo, ale to bardzo dużo. Kocham Żoliborz, bo tam się wychowałam. Moje dzieciństwo to kwadrat między Broniewskiego, Przasnyską, Krasińskiego i Elbląską, czyli Zatrasie. To dalsze kwadraty z Sadami Żoliborskimi, okolicami placu Wilsona, Inwalidów, Lelewela, Słonecznego, Henkla etc. Gdy przyjeżdżam na Żoliborz, szukam miejsc, w których kiedyś się bawiłam i z którymi łączą mnie silne wspomnienia. Kryjówki z dzieciństwa, randki z chłopakami, czy plotki z koleżankami. Także wypady rowerowe. Mam sentyment do Bemowa, bo właśnie tam w dzieciństwie jeździliśmy na rowerach podglądać przez krzaki startujące samoloty. Oczywiście na teren lotniska wdzieraliśmy się przez dziurę w siatce.
Uwielbiam Czerniaków i Sadybę. To miejsce dzieciństwa mojego Ojca. W parku, który dziś jest im. doktora Czesława Szczubełka, mam zdjęcie w wózku i zdjęcie na kolanach u prababci Karolci, po której mam drugie imię. Blok Sadyby Oficerskiej to blok, w którym mieszkała babcia Janina Piekarska. Byłam tam niedawno u jej dawnych sąsiadów odebrać fotografie, które znalazły się u nich w piwnicy. Po 40 latach szłam tymi samymi schodami, co kiedyś do babci i serce biło mi wprost niesamowicie. Czerniaków i Sadyba to także fort im. Jana Henryka Dąbrowskiego, w którym w czasie powstania warszawskiego mieściło się dowództwo batalionu Oaza, w którym walczył mój dziadek. A po wojnie tata walczył o powstanie tam oddziału Muzeum Wojska Polskiego i Muzeum Katyńskiego. Uwielbiam tam przyjeżdżać i oglądać samoloty, działa czy czołgi. Czerniaków to kościół pw. świętego Antoniego Padewskiego w parafii pw. Świętego Bonifacego, czyli prawdziwy szkielet w trumnie! Zawsze robił na mnie wrażenie. To jeden z najpiękniejszych barokowych kościołów Warszawy. Często pokazuję go znajomym. Jest też siłą rzeczy bohaterem jednego z rozdziałów mojej książki kryminalnej pt. „Czucie i wiara”, która ukaże się w maju nadchodzącego roku, a którą poświęciłam nowym legendom warszawskim. To za jego sprawą moim ulubionym architektem związanym z Warszawą stał się Tylman van Gameren, a fundator tego kościoła – Stanisław Herakliusz Lubomirski – stał się jedną z ulubionych postaci historycznych.

Na Mokotowie, którego częścią są Sadyba z Czerniakowem, jest też ulica Puławska – jedna z najdłuższych w Warszawie. Na tej ulicy w małym domku, który mam na obrazie, urodził się mój tata. Tu umarł mój pradziadek Antoni, którego tak, jakbym znała, bo zostało po nim kilka notesów wierszy i listów, więc świetnie wiem, jaki był. Zawsze o nim myślę jadąc Puławską i patrząc na miejsce, w którym stał dom, w którym umarł w 1922 roku. Patrzę też na kościół św. Michała, w którym była msza żałobna za jego duszę, a który wprawdzie został po wojnie zbudowany od nowa, ale dzwonnica nadal przy nim stoi.

Jadę i myślę, że jestem i Żoliborzanką i Mokotowianką i od ponad piętnastu lat Saskokępianką i to taką z dziada pradziada. Bo Saska Kępa gdzie mieszkam w domu po prababci też jest takim moim miejscem na ziemi.

Opowiedz o swojej Saskiej Kępie.

To jest klasyczne małe miasteczko. Z małomiasteczkowymi plotkami spowodowanymi wiedzą kto z kim i co robi. Jest też w cieniu metropolii. Kina nie ma, jak klasyczne małe miasteczko. Ma dom kultury, księgarnie, swoją elitę intelektualną i swoich meneli, którzy nadają Kępie kolorytu. Mam tu swoje ulubione knajpki.

Które?

Najczęściej bywam w Cafe Espresso na Rondzie Waszyngtona gdzie są domowe obiady. Lubię Fregatę na Międzynarodowej gdzie jest jak u mamy. Gdy żył jeszcze Pan Henio (teraz knajpkę prowadzi żona), to kiedy dowiedział się, że jestem bardzo chora, przysłał mi do domu pierogi i rosół. We Fregacie napisałam kilka książek. A swoje małe i duże sukcesy świętuję w Pikanterii na Walecznych, gdzie jest i kruszon i kwas chlebowy i domowe wino z czarnego bzu i „zboczone śliwki” i deska serów lub wielki półmisek mięs pod tytułem „towarzysze pomóżcie”, którym każdy się naje, jak, nie przymierzając, świnia. I jeszcze jest bardzo fajna atmosfera. Lubię też „Pstrąga” w Parku Skaryszewskim. Zresztą… zorganizowaliśmy tam z mężem wesele na koszt gości. Poszliśmy przed ślubem do właścicieli i powiedzieliśmy, że chcemy tu mieć wesele. Byli zaskoczeni, że pod chmurką i na koszt gości, ale wyjaśniliśmy, że takie wesele to dobry sprawdzian tego, kto nam dobrze życzy. My tylko prosimy, by niczego nie zabrakło. W efekcie bawili się z nami także zwykli parkowi goście, a właściciele z wdzięczności, że był tłum klientów podarowali nam butelkę Rakiji. Oboje z mężem lubimy tam przychodzić i powspominać.

Lubię też Ursynów, bo kojarzy mi się ze Stanisławem Bareją i jego serialami i patrzę na to przez pryzmat Balcerka, który wstydził się powiedzieć „Natolin”. I mogłabym tak jeszcze wymieniać i wymieniać…

Jeśli nie Warszawa to… góry. Marzę, by kupić domek w górach, by mieć samotnię do swobodnego pisania. Koniecznie drewniany. Niestety to górskie miejsce, które podoba mi się najbardziej, czyli Kotlina Kłodzka, jest od Warszawy potwornie daleko. Najbliższe góry od Warszawy to Świętokrzyskie, a one, choć bardzo piękne, to jednak tego czegoś nie mają. Pozostaje więc jazda w bliższe miejsca, w których gór nie ma. Ogromnym sentymentem darzę Radziejowice, gdzie w pałacu Krasińskich spędziłam całe dzieciństwo. Teraz takie chwile spędzam w Oborach gdzie jest (na razie jest) Dom Pracy Twórczej im. Bolesława Prusa, a ja jako członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich mam tam zniżki i mogę sobie zarezerwować pokój, pojechać i spokojnie pisać. Co chętnie robię, gdy tylko mam czas.

Jak narodził się pomysł napisania warszawskiego kryminału o duchach?

Pomysł powstał dość dawno podczas tworzenia cyklicznego programu telewizyjnego „Detektyw Warszawski, czyli na tropie miejskich tajemnic”. Tylko wtedy jeszcze nie wiedziałam, że będzie o duchach. Chciałam napisać książkę, w której byłoby o takich codziennych-niecodziennych rzeczach z Warszawy. Chodzimy koło nich i nie zastanawiamy się na przykład nad tym, ze miasto upamiętnia nie tylko żyjące, ale i fikcyjne postaci. Wszystko nabierało realnych kształtów dość powoli. Nieżyjący już reżyser Tomasz Zygadło pokazał mi kiedyś przystanek tramwajowy na Targówku. Powiedział, że to jest fascynujące, że jest przystanek, choć tramwaj nie jeździ, bo torów jest tylko kilkadziesiąt metrów. Pojechaliśmy tam nawet i zrobiłam wtedy pierwsze zdjęcia przystanku. Tomek powiedział, że chciałby zrobić o tym fabularyzowany dokument. Żeby rzecz zahaczała o lata 20-te i wszystko tak się wiązało w całość, by ludzie wierzyli, że to prawda i tylko wybitni intelektualiści i znawcy tematu wiedzieli, że są to po prostu tzw. „jaja”. Tomek pokazał mi wtedy swój film „Prawdziwa historia guźca”, w którym opowiadał o tym guźcu, który kiedyś uciekł z ZOO. Świetne to było. Gdy profesor Janusz Stanny na plakacie ze zdjęciem Arnolda Schwarzeneggera z gołą klatką piersiową zrobił na tej klacie Arnolda kilka kresek flamastrem i powiedział, że to jest ukryty symbol guźca, w podświadomości rozpoznawany przez kobiety jako coś atrakcyjnego i dlatego ta klata Arnolda je fascynuje, mało nie spadłam z krzesła. Tomaszowi udało się nakłonić, by największe autorytety mówiły niezwykle poważnie rzeczy, które on sam wymyślił. I tak pod wpływem tego, co zobaczyłam w filmie o guźcu, wizyty na przystanku tramwajowym na Wysockiego, szperaniu w źródłach itd. napisałam „Tajemnicę przystanku tramwajowego”. Ten rozdział opublikowałam już po śmierci Tomasza, bo w styczniu 2013 roku na swoim blogu. Ku memu zdumieniu tekst (wraz z przedrukami etc.) przeczytało do dziś ponad 400 tys. czytelników. Wielu pisało do mnie wierząc, że to… prawdziwa historia, bo przecież pomnik jest i przystanek też jest! Ponieważ wtedy też odezwał się do mnie portal Targówek.info, który, zafascynowany pomysłem, uznał go za świetną promocję dzielnicy i spytał o zgodę na przedruk opowiadania, więc wróciłam do pierwotnego zamysłu stworzenia książki ze zmyślonymi legendami o miejscach, które codziennie mijamy. Duchy zrodziły się później, ale dość szybko i w sposób naturalny. Uznałam, że zjawiska paranormalne zawsze ludzi fascynowały. Nawet, jak nie wierzymy w duchy i szukamy dla jakichś zjawisk logicznego wytłumaczenia, to też jest to jakaś próba oswojenia ducha, a więc dopuszczanie go do nas. A duchy to się same proszą, by zrobić z nimi kryminał.

Twoja książka „Czucie i wiara” składa się z kilkunastu rozdziałów. Każdy z nich został poświęcony innej dzielnicy, innemu okresowi historii miasta czy historii Polski. Czy podczas szukania informacji do poszczególnych części powieści odkryłaś coś zaskakującego o Warszawie?

Ustalmy najpierw jedno. Mnie generalnie jest trudno zaskoczyć i zadziwić. Mam takiego kumpla, nota bene jednego z bohaterów tej książki, którego ulubione powiedzenie brzmi: „od kiedy pierś teściowej wkręciła się w wyżymaczkę nic mnie nie zadziwi”. Mnie niewiele dziwi jeśli idzie o Warszawę. Nie dziwią mnie fakty, historie, dramatyczne losy miasta i jego mieszkańców i tak dalej. Jeśli już cokolwiek mnie dziwi to fakt, że Warszawa jest cały czas nieznana dla nas – mieszkających tutaj. Robiąc tzw. kwerendę gadałam z dziesiątkami varsavianistów, przewodników miejskich i historyków i każdy coś wiedział o mieście, czego nie wiedział ktoś inny. Napisano o tym mieście setki książek, a nadal nie da się jednemu człowiekowi pomieścić w swojej głowie całej wiedzy o tym mieście. Mało tego! Umysł choć ma ogromne możliwości, gdy jakiejś wiedzy nie używa, to ją spycha w głąb i potem trzeba ją z niego wydobywać niemal widłami. Ja tak z różnych ludzi wydobywałam to widłami, bo pytałam o rzeczy, które napisali 30 lat temu i specjalnie dla mnie musieli sobie pewne fakty przypominać.

Jesteś autorką bloga genealogicznego o rodzinie Piekarskich. Dlaczego postanowiłaś zająć się historią swoich przodków?

To są rzeczy, które mnie od zawsze ciekawiły i ja się zawsze tym zajmowałam. Teraz tylko zrobiłam z tego portal. To się wzięło z prostych dziecięcych myśli, co było przed nami i co będzie po nas. Z analizy sensu pewnych popularnych powiedzeń i bon motów. Na przykład: „Nie było nas – był las. Nie będzie nas – będzie las.” Albo: „Gdy gaśnie pamięć ludzka – dalej mówią kamienie.” Gdy byłam mała, ciągle analizowałam, aż do bólu głowy, po co jest świat i po co jest człowiek. Chyba jako nastolatka doszłam do przekonania, że jest to inteligentny rodzaj wirusa, który niszczy planetę i samego siebie. Ponieważ przez wieki wmawiano nam, że człowiek to brzmi dumnie, że Bóg stworzył człowieka na swój obraz i podobieństwo, więc we mnie to analizowanie człowieczeństwa sięgało do korzeni. Chciałam przestać czuć się, jak wirus. Stąd konieczność odpowiedzenia najpierw samej sobie na pytanie – kim jestem i czemu taka jestem. Kiedy doszłam do wniosków, że prawdą jest, że wpływ na nas mają wychowanie, środowisko, ale i… geny, to naturalne się stało, że chciałam zobaczyć co mam po swoich przodkach w tych genach. Które cechy po nich odziedziczyłam. Oczywiście porównywałam najpierw twarze – te cechy zewnętrzne. Pamiętam, że dokonane w wieku nastu lat odkrycie, że nie mam w sobie nic z pięknej prababci Karolci z Przybytkowskich Adamskiej, a sporo z brzydkiej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich, było bolesne. No, ale ważne są też te cechy wewnętrzne. Ich wspólnotę z przodkami odkryć trudniej. Pierwsze odkrycie przyszło jakoś na początku liceum, gdy czytałam „Quo vadis”. Czytałam egzemplarz, który należał do pradziadka Antoniego Adamskiego. W książce były naniesione przez niego ołówkiem komentarze, a na końcu napisane: „Przeczytałem i nie raz zapłakałem”. Komentarze były dla mnie fascynujące, a fakt, że ja też płakałam przy „Quo Vadis” sprawił, że już wiedziałam, że ten pradziadek i ja mamy ze sobą jakieś wspólne cechy. Potem, gdy miałam 19 lat, „odkryłam” listy ze szkoły morskiej w Tczewie Zbigniewa Piekarskiego, czyli brata mojego dziadka Bronisława. Zbyszek był niezwykle wrażliwy. Czytając listy ja się z nim „zaprzyjaźniłam”. No i miał talent literacki i literackie zapędy. Została po nim jednoaktówka, kilka wierszy i te niesamowite listy. Powiesił się mając 19 lat w szkole morskiej, bo zakochał się w mojej babci Janinie z Adamskich Piekarskiej, a jego rodzony brat, czyli wspomniany mój dziadek Bronisław, się z nią żenił. To jest też temat mojej książki „Dziewiętnastoletni marynarz”. Ponieważ wtedy otarłam się o Karola Olgierda Borchardta, a także o postaci historyczne, więc uświadomiłam sobie, że każdy jest zakorzeniony w historii, bo tworzą ją nawet zwykli ludzie. Borchardt zresztą znał z opowieści szkolnych historię tragicznej śmierci mojego stryjecznego dziadka. Potem nadeszły inne odkrycia.

A jak się zrodził pomysł na sam portal?

Gdy zostałam zupełnie sama z małym synem, to rodzinne papiery z masą listów pisanych przez jednych przodków do drugich były moimi jedynymi prawdziwymi przyjaciółmi. Poznałam dobrze swoje prababki, pradziadków i powinowatych. W chwilach, gdy życie dało mi w kość, te twarze patrzące ze ścian przestały być dla mnie anonimowe. Zaczęły żyć we mnie, a ja wyobrażałam sobie, co by mi poradzili, gdyby żyli naprawdę i gdybym ich o tę radę spytała. Kiedyś napisałam do jednej z gazet na walentynki artykuł o miłości mojego pradziadka Antoniego Adamskiego i prababci Leokadii Karoliny z Przybytkowskich. Wiedziałam o nich dużo, bo pozostał po obojgu plik listów. Gdy poznałam mojego męża Zacharjasza Muszyńskiego, który jest z zawodu aktorem, on przeczytał ten artykuł i powiedział, że chciałby z tego zrobić monodram. Udało nam się to w 2013 roku. Mąż dostał na to stypendium artystyczne z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. I wystąpił na scenie w roli mojego pradziadka Antoniego Adamskiego w spektaklu „Listy do Skręcipitki”. Okazało się wtedy, że listy, które mnie potwornie wzruszały, wzruszyły i jego i reżyserkę Małgosię Szyszkę. Pamiętam moment, kiedy mój mąż strasznie szlochał w kuchni. Ja tam wpadam spytać co się stało, a on przygotowywał ten ostatni akt, kiedy pradziadek nie może wrócić z wygnania do ukochanej Warszawy i pisze w liście: „Czyście się mnie tam wszyscy wyparli? Czasem mi się zdaje, że Polski nigdy nie zobaczę.” Zacharjasz siedział nad tym aktem i wchodził w rolę aż po prostu pękł. A przecież czytał to na wydruku. Ja czytałam oryginały, czyli pożółkły papier zapisany atramentem, który rozmazały łzy – prawdopodobnie mojej praprababci Emilii z Wróblewskich Adamskiej.
Od spektaklu była krótka droga do strony z blogiem. Po prostu Jolanta Adamiec-Furgał, która robi dla TVP taki program „Saga rodów” zobaczyła spektakl, a potem zaproponowała mi nakręcenie ze mną „Sagi rodu Piekarskich”. Ponieważ po nagraniu mieszkanie wyglądało jak po rewizji NKWD, bo wszystkie papiery były na wierzchu, więc stwierdziłam, że przed schowaniem ich – poskanuję. A jak poskanowałam, to postanowiłam upublicznić, by i inni mieli z tego jakiś pożytek. Czułam, że najpierw niektórzy znajomi traktowali mnie, jak wariatkę, ale z czasem, gdy portal zaczął zyskiwać czytelników zauważyłam, że to podejście do mnie i mojej „zabawy” się zmienia. Myślę, że prawie 150 tysięcy odwiedzin w ciągu roku dało niektórym do myślenia, bo to sporo, jak na taki niszowy projekt. A fakt, że za portal i publikacje dziękowali mi niektórzy historycy, bo mogli poszerzyć swoją wiedzę o jakieś dokumenty, jest dla mnie największą nagrodą.
W badaniu swoich korzeni, przodków, genealogii jest wiele fascynujących rzeczy. Ja lubię te, które uczą pokory. Po pierwsze zawsze w przeszłości wynajdziemy coś niefajnego. Ja nie tylko odkryłam to, że brat dziadka się powiesił. To, że Eligiusz Niewiadomski zabójca Gabriela Narutowicza był moim powinowatym, też nie było dla mnie nowością. Od zawsze patrzę na Zachętę przez pryzmat jego czynu. Natomiast odkryłam, że szwagier praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich, a dziadek mojej ukochanej walecznej ciotki Steni z Ruszczykowskich Krosnowskiej, literat Antoni Skrzynecki, był pisarzem antysemickim. Pisał świetnie, ale ideologicznie nie jest to fajne. Napisał on m.in. książkę, która dla wielu jej czytelników nadal jest fascynująca. Publikowana była w odcinkach w gazecie, jak to zazwyczaj w XIX wieku. Nosi tytuł „Warszawa 2000”. Powstała w 1900 roku, a jej autor był jednym z pierwszych polskich pisarzy futurologów. W jego wizji Warszawa w roku 2000 jest miastem, w którym mieszka milion czterysta tysięcy Żydów i językiem urzędowym jest jidysz. Autor umarł w 1923 roku, więc nie przewidział holocaustu… Może opublikuję tę powieść w odcinkach na blogu? W końcu i tak prawa autorskie do niej dawno wygasły, a jakby nie wygasły, to i tak jestem jedynym spadkobiercą jego jedynej wnuczki. Tylko publikacja wymaga ręcznego przepisania z mikrofilmów. Ale jakby co, to chciałabym to zrobić z dobrymi historycznymi przypisami. Z rysem historycznym i szkicem o polskim dziewiętnastowiecznym antysemityzmie, którego się teraz tak często wypieramy.

Genealogia ma też aspekt krajoznawczy, który również uczy pokory. Zupełnie inaczej patrzę na Warszawę, od kiedy wiem gdzie konkretnie mieszkali moi przodkowie. Inaczej też patrzę na niektóre inne miasta, wsie, czy regiony Polski od kiedy wiem, kto z przodków co tam robił. Myśl, że byli, że żyli… no i że przeminęli, a my teraz chodzi po tych miejscach i nie jesteśmy świadomi nie tylko ilu ich było przed nami, ale jakie mieli plany, marzenia, ani nawet jak żyli, a za tym idzie prosta refleksja, że o nas też świat zapomni. To bardzo, ale to bardzo uczy pokory i sprawia, że świat np. celebrytów zachowujących się tak, jakby ich popularność miała być wieczna, śmieszy mnie chyba bardziej niż przeciętnego człowieka. Chciałabym odwiedzić te wszystkie miejsca związane z rodziną, ale im bardziej ją poznaję tym więcej tych miejsc… a życie jedno. Chcę się wybrać do Turku, gdzie urodził się mój trzy razy pra Józef Faustyn Gorczycki. Ostatnio przejeżdżałam przez Kalisz. Siostra mojej praprababci Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska, której pamiętnik w odcinkach opublikowałam na portalu, opisywała spalenie Kalisza w 1914 roku. Przybycie tam sto lat później było wzruszające. A pani z Informacji Turystycznej Kalisza, kiedy powiedziałam po co przyjechałam i żeby mi na planie pokazała gdzie to jest, była wyraźnie zadowolona, że ktoś przyjechał w takim celu. A ja chciałam zobaczyć uliczki, którymi biegała Jadwiga. Chciałam zobaczyć jej dom. Przeznaczony jest do rozbiórki, więc refleksji uczących pokory było moc. Poszłam też zobaczyć jedyny ślad po Leonie Nieszkowskim bracie mojego pięć razy pra. Leon w tymże Kaliszu był w 1 połowie XIX wieku prezydentem. Był wyznania kalwińskiego (jak wszyscy Nieszkowscy) i ocalał jego grób na miejscowym cmentarzu. Leon był ojcem najpiękniejszej kaliszanki Pauliny Nieszkowskiej, która nie wiadomo jak wyglądała, ale przeszła do historii jako ta, z którą tańczył Fryderyk Chopin, o czym sam napisał w jednym z listów. Bratem jej ojca, czyli tegoż Leona Nieszkowskiego, był mój pięć razy pra – Stanisław. To z jego wnuczką Konstancją ożenił się wspomniany już Józef Faustyn Gorczycki – nota bene ojciec Jadwigi i mojej brzydkiej praprababci Stanisławy Anny Sabiny i Marii żony Antoniego Skrzyneckiego i jeszcze innych dzieci.

Ponieważ to jest wątek, który mogłabym długo ciągnąć, więc powiem tylko, że trzy historie (nie wiem czy mówić w kategorii „aż” czy „tylko” trzy) wzięte z moich „badań” genealogicznych stały się zalążkiem rozdziałów w książce „Czucie i wiara”. Wola i rodzinne groby kalwińskie Nieszkowskich – przenoszą nas do powstania styczniowego. Praga Południe i romans przekonanej o swoim wdowieństwie prababci Karolci z Przybytkowskich Adamskiej z kuzynem Leonem Piaseckim przenoszą w rok 1915, kiedy wysadzany w powietrze jest Most Poniatowskiego. A wspominany przeze mnie Antoni Skrzynecki i anegdota o nim jego wnuczki Steni, zaowocowały rozdziałem o Wilanowie, którego głównym bohaterem jest duch szacha perskiego. To jego po pałacu oprowadzał w 1886 roku Antoni Skrzynecki. Chciałam, by czytelnicy książki spojrzeli na miasto, jak na miejsce, które „nie takie rzeczy widziało”.

Jakie masz plany na najbliższy rok? Czego można Ci życzyć?

Chcę przede wszystkim skończyć trzecią część „Klasy pani Czajki”, czyli „Licencję na dorosłość”. I jeśli się uda „Siłaczy”, czyli ostatnią część trylogii kryminalnej dla gimnazjalistów, którą rozpoczęłam powieścią „Tropiciele”. W 2015 mają się ukazać moje książki „Czucie i wiara” nakładem wydawnictwa LTW, ale też „Kamerą i piórem” nakładem wydawnictwa Stopka. Mam nadzieję, że wszystko to się stanie zgodnie z planem. Chciałabym też nadal tak regularnie prowadzić swój portal genealogiczny. No i podołać obowiązkom prezesa Oddziału Warszawskiego Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, bo zostałam wybrana, a to praca społeczna, zaś ta jak wiadomo zawsze jest jednak trochę niewdzięczna.

Jest jeszcze jedna rzecz. Dosłownie dwa dni temu okazało się, że mój mąż tym monodramem „Listy do Skręcipitki”, opartym o listy pradziadka do prababci wygrał Entrée, czyli festiwal teatralny w Chorzowie. Główną nagrodą jest półroczna współpraca i praca nad nowym spektaklem, którego scenariusz muszę stworzyć. Proszę mi życzyć, by mi na to wszystko starczyło siły.

Rozmawiała Małgorzata Chomicz-Mielczarek, fot. Adam Kozak (http://adamkozakfoto.wordpress.com)

Czy Warsza będzie Wasza? – rozmowa z Adamem Domańskim

Czy Warsza będzie Wasza? – rozmowa z Adamem Domańskim

WARSZAWASZA to projekt, za którym stoi Adam Domański. Jego celem jest stworzenie serii produktów związanych z Warszawą przy współudziale rzemieślników z różnych branż oraz zbudowanie wokół tego przedsięwzięcia społeczności, która będzie aktywnie, oddolnie i niezależnie promować Warszawę, wspierać rzemiosło oraz rozwój edukacji nowych adeptów sztuki rzemieślniczej, a także realizować ciekawe i pożądane inicjatywy ogólnomiejskie i lokalne.  Adam opowiedział nam więcej o swoich pomysłach. A jeśli spodobał się Wam jego projekt to możecie go wesprzeć, szczegóły znajdziecie tu.

Czym jest WARSZAWASZA?
WARSZAWASZA to synonim wspólnego miejsca, miasta nas wszystkich, którego losy i kierunek rozwoju zależą od nas.

Na stronie projektu piszesz „Każdy ma swoje doświadczenia i wiedzę, ale bez doświadczeń i wiedzy innych, trudno jest coś zbudować”. Co chcesz budować?
Tak, to moje życiowe motto. Budowanie leży w mojej naturze. Bardziej lubię łączyć niż dzielić, budować niż burzyć. Także moje nazwisko i rodzinne związki z rzemiosłem głęboko do tego mnie zobowiązują. 🙂 Ale odpowiadając na pytanie… Moim celem jest budowa społeczności ludzi aktywnych miejsko oraz budowa świadomości mieszkańców i tego, że to Oni są najlepszą wizytówką naszego miasta, i to od ich kreatywności i zaangażowania zależy jak postrzegani jesteśmy tak lokalnie, jak i na zewnątrz.

Siatka na zakupy, spodnie inspirowane krojami z lat 60. i 70., czy Twoje projekty bazują na sentymencie do PRL-u?
Przed czasami PRL-u i sentymentem do tamtego okresu nie uda nam się uciec. On od jakiegoś czasu powraca w wielu inspiracjach czy nowych formach. To nasza historia która, w jakimś sensie, nas wyróżnia od innych społeczności. Nie powinniśmy od niej uciekać czy o niej zapominać. Mnie tamte czasy kojarzą się wyjątkowo, bo związane były z realnymi kontaktami z ludźmi. Dzisiaj żyjemy w innej sieci, wirtualnej, globalnej i zapominamy często o rzeczywistych kontaktach czy interakcjach. Właśnie siatka jest dla mnie takim realnym symbolem. Moja determinacja przywrócenia jej do życia jest związana z chęcią przypomnienia tej części naszej historii, o której bardzo często zapominamy, coraz częściej, spędzając czas w wirtualnym świecie.
IMG_4571 copy1

(fot. WARSZAWASZA)

Spodnie_z_materiałem

(fot. WARSZAWASZA)

Created with Nokia Smart Cam

(fot. WARSZAWASZA)

Kto projektuje Twoje rzeczy?
Jestem samoukiem w tym co robię. Zwykle kieruję się własną intuicją, bo nie mam wykształcenia kierunkowego związanego z projektowaniem. Pomysły na produkty rodzą się w mojej głowie, a potem docieram do ludzi, którzy mi mogą pomóc w ich opracowaniu, tak od strony projektowej, jak i realizacji, czyli finalnego produktu. To jest to budowanie, o którym mówiłem wcześniej, tak w warstwie fizycznej, czyli konstrukcyjnej i realizatorskiej, jak i w warstwie rzeczywistych kontaktów międzyludzkich, polegających na dążeniu do wykorzystania najlepszej wiedzy wszystkich stron biorących udział w danym projekcie.

IMG_0211-1

(fot. Anna Bryja)

IMG_0232-1

(fot. Anna Bryja)

IMG_0295-1

(fot. Anna Bryja)

Dlaczego ważny jest dla Ciebie aspekt lokalny, warszawski?
Mimo, że jestem przyklejanym warszawiakiem, bo od kilkunastu lat mieszkam i pracuję w Warszawie, czuję się bardzo z nią związany. Tutaj znalazłem swój dom. Tutaj też mam szerokie grono przyjaciół, bliższych i dalszych znajomych czy sąsiadów z mojego muranowskiego bloku i osiedla. To właśnie to naturalne środowisko, w jakim jestem na co dzień, ma największy wpływ na moje priorytety, spośród których, aspekt lokalny, warszawski oraz obywatelski ma bardzo duże znaczenie i w którym wyjątkowo dobrze się czuję.

_MG_9928 copy

(fot. WARSZAWASZA)

Jaki masz kolejny produkt w planach?
Obok spodni męskich i butów będących już w zaawansowanej fazie projektowej przede mną jest projekt modelu spodni damskich SAWA, pasek z klamrą, bielizna oraz perfumy WARSZAWASZA.

Spodnie damskie i perfumy, ambitny plan. Jaki masz na to pomysł?
Jeszcze do końca nie wiem, ale przyjmuję takie wyzwanie 🙂 Mam nadzieję, że mogę liczyć na osoby, inicjatywy wspierające projekt w doradzeniu mi czym powinny się charakteryzować czy jakie powinny posiadać cechy takie produkty? Takie pytanie pozwolę sobie też zadać w najbliższym czasie na powstającej stronie projektu WARSZAWASZA, czyli www.warszawsza.pl

Kwestionariusz „Rozmowy przy Oknie”

Warszawa to… miasto moje a w nim…

W Warszawie lubię… tych, którzy się uśmiechają…

W Warszawie nie lubię… bierności niektórych jej mieszkańców.

Prawdziwy warszawiak to… ktoś, kto identyfikuje się z miastem.

Moje ulubione miejsce w tym mieście… to Muranów i okolice.

Jeśli nie Warszawa, to… gdzieś, skąd do niej najbliżej…

Rozmawiała: Iza Kieszek
Warszawa to ludzie – rozmowa z varsavianistą Jerzym S. Majewskim

Warszawa to ludzie – rozmowa z varsavianistą Jerzym S. Majewskim

Mało kto potrafi tak barwnie opisywać warszawskie historie, które dosłownie są już historią, często bardzo odległą.

Jerzy Majewski, varsavianista. Fot. Jarek Zuzga

W swoich książkach i artykułach często opisujesz miejsca, które są mało znane, ukryte, pozornie mało atrakcyjne. Niewiele osób zadaje sobie trud, by dowiedzieć się o nich więcej. Mam wrażenie, że znasz każdy zakątek stolicy i niewiele jest pytań dotyczących Warszawy, na które nie znałbyś odpowiedzi.

Ależ nie, takich pytań jest mnóstwo! Bo historia Warszawy to nie tylko historia budynków. W te budynki wpisani są ludzie i to oni właśnie tworzą dzieje miasta. Tak naprawdę jest tyle tej historii Warszawy, ile mieszkało w niej ludzi. Są historie dobre i złe, opowieści pełne chwały i opowieści dramatyczne, są takie, o których chcielibyśmy szybko zapomnieć, bo ludzie są różni – jedni tworzą to miasto, wspierają je, a inni niszczą. I każdy ma swoją opowieść. Trudno je wszystkie znać, więc bardzo często zdarza się, że muszę odpowiedzieć: „Nie wiem”. Przez cały czas jednak dążę do tego, by wiedzieć więcej, słuchać. Kiedy organizuję spacery po Warszawie, staram się je prowadzić w taki sposób, by ludzie sami dopowiadali pewne rzeczy. Nigdy nie uważałem się za wielkiego mądralę, który wie wszystko. Informacje o Warszawie czerpię między innymi z rozmów z ludźmi. To właśnie ich opowieściom zawdzięczam swoją wiedzę na temat stolicy.

Czy jest w Warszawie postać, która Cię szczególnie intryguje i fascynuje?

Ciągle pojawiają się nowe. To przeróżni architekci, mieszczanie, którzy tworzyli to miasto, ludzie wszelkiego rodzaju zawodów… To się zmienia. Wspaniale jest odkrywać czyjeś losy i je opisywać. Bardzo interesującą postacią jest dla mnie Antonio Corazzi, którego uważam za wybitnego architekta. To Włoch, który przyjechał do Warszawy, a później Warszawę opuścił. Nie urodził się tu ani nie umarł, natomiast to, co stworzył, było niezwykle ważnie dla oblicza architektonicznego i przestrzennego miasta. Był Warszawiakiem, choć Włochem, pochodził z Florencji, jednak większą część życia spędził w Warszawie. Gdyby nie wybuch powstania listopadowego, zapewne zostałby w stolicy.

Warszawa przed powstaniem listopadowym była dobrym miejscem dla artysty?

Warszawa była wtedy bardzo silnym ośrodkiem życia artystycznego i intelektualnego, tutaj tworzyli naprawdę wybitni artyści. Corazzi miał więc przestrzeń do tworzenia monumentalnych założeń. Warto podkreślić, że budował nie tylko w stolicy, ale i w Radomiu czy Kaliszu. W Warszawie jest autorem całego kompleksu budynków przy dzisiejszym placu Bankowym, jest też autorem Pałacu Staszica, no i przede wszystkim Teatru Narodowego, który był budowany przed powstaniem listopadowym jako teatr narodowy, no ale w momencie upadku powstania, kiedy rozpoczęły się represje, Teatrem Narodowym nie mógł być. Został więc wykończony jako Teatr Wielki. Niestety po upadku powstania listopadowego i po okresie tak zwanej nocy paskiewiczowskiej nie było już takich możliwości rozwoju artystycznego.

Pracę magisterską pisałeś o Stefanie Szyllerze. Dlaczego o nim?

To było tak dawno! Mój podziw budziła niesamowita różnorodność jego dzieł. Wykształcenie zdobył w Petersburgu, ale przyjechał do Warszawy i tu też tworzył architekturę akademicką, dobrym przykładem jest przykład gmach Politechniki Warszawskiej. Był również zafascynowany architekturą narodową. W całej Europie szukało się wtedy stylu narodowego. On widział to w formach gotyku. Schyller zaczął budować kamienice i kościoły w stylu, który miał być pewną formułą stylu narodowego. Kościoły gotyckie w przestrzeni mazowieckiej ewidentnie miały wyróżniać się od tego, co próbowali robić Rosjanie, którzy dokonywali rusyfikacji oblicza przestrzennego. A gotyk miał zaświadczać, że jest to zupełnie inny krąg kulturowy i że to nasza rodzima architektura. Schyller przechodził przez różne etapy, które są szalenie ciekawe w jego twórczości. Zwracał się na przykład w stronę malowniczego eklektyzmu, również stylu odrodzenia, w którym budował kamienice w Warszawie. Niestety żadna się nie zachowała.

W których miejscach były te kamienice?

Jedna z nich stała przy ulicy Podwale, tuż przy placu Zamkowym, inna przy Krakowskim Przedmieściu 19 – tam na parterze mieścił się duży zakład jubilerski. Schyller umarł w 1933 roku z powodu wylewu krwi do mózgu, po którym był sparaliżowany. Umarł, bo bardzo przeżył wypadek, który zdarzył się na placu budowy zaprojektowanego przez niego budynku. Zawaliła się ściana, zginęło wtedy kilka osób.

Sporo zostawił po sobie w Warszawie.

Mnóstwo obiektów. Na przykład dekoracje Mostu Poniatowskiego, gmach Zachęty, gmach Politechniki Warszawskiej, budynek starej biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego. Zachowało się kilka jego kamienic, między innymi przy ulicy Marszałkowskiej, również w alei Szucha.

Jak postrzegasz architekturę Warszawy gdy wracasz z podróży po innych dużych europejskich miastach?

Myślę na przykład, że w Budapeszcie nie powstała współczesna architektura lepsza niż w Warszawie, na pewno nie! Kiedyś natomiast, gdy wróciłem z wyprawy Bratysława-Wiedeń-Budapeszt i jechałem tramwajem przez Warszawę, miałem wrażenie, że jest ona miastem bez domów – tak bardzo wydały mi się one rozproszone. Gdy wróciłem jakiś czas temu z Barcelony i Madrytu, świetnie poczułem się na ulicy Grzybowskiej, pomiędzy placem Grzybowskim a ulicą Jana Pawła. Gdy wyszedłem na Jana Pawła, nagle wydało mi się, że jestem w strasznie nieprzyjaznym miejscu, które jest potwornie szerokie i hulają tam wiatry, wróciłem więc na Grzybowską, ciasną, trochę chaotyczną. To zdecydowanie nie jest ugrzeczniona ulica. I to mi się podoba. Ostatnio byłem w Salsburgu i widziałem budynek, który z jednej strony wyglądał jak zwykły blok mieszkalny, niewiele różniący się od warszawskich bloków. Z drugiej jednak strony wyglądał zupełnie niezwyczajnie – jak stos kolorowych kontenerów ustawionych jeden na drugim. Jego twórca miał niezwykle śmiały pomysł. Chciałbym kiedyś zobaczyć podobny budynek w Warszawie.

Dla mnie jednym z ciekawszych miejsc jest Barcelona.

Architektonicznie bardziej podoba mi się Madryt. Jest bardziej monumentalny. Szczególnie interesująca jest dla mnie Gran Vía zabudowana wieżowcami z lat międzywojennych. Lubię tę ulicę, jej perspektywę, sposób utrzymania domów. Madryt jest bardzo eleganckim miastem, nawet bardziej od Wiednia. A Barcelona nie jest taka elegancka – to miasto portowe, ze wszystkimi możliwymi kontrastami, choć oczywiście niezwykle interesujące. Kiedyś prowadziłem dyskusję, na którą był zaproszony główny architekt Barcelony. Opowiadał o rzeczach, które mi wtedy zaimponowały, bo uważałem, że byłoby wspaniale, gdyby Warszawa wykorzystała niektóre wspomniane przez niego pomysły. Barcelona w latach 70. była miastem zdegradowanym, opanowanym przez samochody. Placyki i inne przestrzenie publiczne były parkingami. Tego było za wiele, mieszkańcy mieli dość. Dlatego właśnie w Barcelonie rozpoczęto proces odbijania miasta dla pieszych, dla ludzi. To bardzo ważne, by miasto było przyjazne dla człowieka, a Warszawa może się takim miastem się stać.

Co takiego zrobiono w Barcelonie?

Zaczęto od podstaw: od konkursu na projekt krawężnika. Główny architekt Barcelony mówił, że urządzanie ulic zacząć należy właśnie od tego. Po krawężnikach przyszedł czas na chodniki, a później na placyki. Te ostatnie, kiedyś zajmowane przez samochody, zostały przeznaczone dla ludzi. Nawet w małych dzielnicach stały się miejscami organizującymi życie mieszkańców.

Duńczycy robili badania, których celem było sprawdzenie, jak wyglądają powiązania mieszkańców na ulicach, które są opanowane przez samochody, a jak tam, gdzie istnieje strefa piesza. Im silniejszy ruch samochodowy, tym mniej jest tych powiązań, a kiedy eliminuje się samochody, ulica zaczyna odżywać, pojawiają się ludzie, tworzą się więzy. Dziś w miastach europejskich parkingi dla samochodów chowane są pod placami. W Barcelonie mnóstwo jest miejsc tylko dla ludzi, gdzie można sobie po prostu usiąść na ławce. To miasto, jeśli chodzi o tworzenie przestrzeni miejskiej, jest w zupełnie innym punkcie niż Warszawa. Nie musimy oczywiście czerpać wszystkich pomysłów barcelońskich, natomiast pomysł z konkursem na krawężnik czy na chodnik jest wart naśladowania. Od tego trzeba wychodzić, gdy tworzy się nowe przestrzenie publiczne. Niestety w Warszawie budowa placu często wiąże się z protestami mieszkańców, którzy przyzwyczajeni są, że podjeżdżają samochodem prosto pod dom. Nie chciałbym, by teraz krytykowany był plac Grzybowski i jego rewitalizacja. Wyobraź sobie, że z powrotem wpuszcza się tam samochody. To byłoby okropne. Zdaję sobie jednak sprawę, że proces odbijania miasta dla mieszkańców jest trudny.

O jakiej ulicy Świętokrzyskiej marzyłeś?

O takiej na wzór ulic w miastach hiszpańskich, gdzie są kontrapasy. To jest na tyle szeroka ulica, że byłoby to możliwe. Szkoda, że projektanci branżowi nie przyglądają się rozwiązaniom architektonicznym naszych sąsiadów. Marzy mi się też Świętokrzyska z rozwiniętym kupiectwem. Tam, gdzie są sklepy, są i ludzie, jest życie, jest gwar.

Gdzie w Warszawie czujesz się najlepiej? Gdzie lubisz spacerować?

Jeżdżę na rowerze. Wszędzie. Najczęściej oczywiście do pracy, do Gazety Stołecznej. Najchętniej z Ochoty przez Pole Mokotowskie , Eko Park, później Narbutta, Madalińskiego, po Starym Mokotowie. Lubię kierunek Las Kabaciki. A na spacery chodzę w okolice skarpy wiślanej, Sejmu, ulicy Wiejskiej. Lubię Południowe Śródmieście z gęstą zabudową, ale jak najdalej od Marszałkowskiej, która jest kompletnym trupem.

Jerzy Majewski, varsavianista. Fot. Jarek Zuzga

Zróbmy Twoją mapę warszawskich skojarzeń. Zacznijmy od Woli.

Na Woli chodziłem do liceum przy ul. Rogalińskiej, którego z resztą nie znosiłem. Pałac Sowińskiego, Muzeum Powstania Warszawskiego, ulica Kasprzaka z fabrykami. Trudne pytanie, to tysiące skojarzeń!

Ochota?

Mój dom. Kolonia Lubeckiego i Staszica, plac Narutowixcza, kościół, architektura lat międzywojennych.

Mokotów?

Mokotów to mój Heimat. Stary Mokotów, czyli ul. Narbutta, Kwiatowa, Dąbrowskiego, Madalińskiego. Heimat ze wszystkim, co niesie to pojęcie, każdy dom kojarzy się z osobą, wydarzeniem.

Na Mokotowie też pracujesz.

O, nigdy nie pomyślałem, że pracuję na Mokotowie. Dla mnie to po prostu Sielce.

Żoliborz?

Tam studiowałem. Kolonie oficerskie, willowy Żoliborz. Od razu przypomina mi się pewna scena. Jadę tramwajem z ciocią, mam kilka lat, przejeżdżamy przez wiadukt na Mickiewicza, a ciocia mówi tak: Żoliborz to najpiękniejsza dzielnica Warszawy. Żoliborz kojarzy mi się ze spokojem.

Saska Kępa?

Saska Kępa to dla mnie ulica Francuska, modernizm, knajpki z ogródkami.

Praga Północ?

Z bazarem Różyckiego. Z ulicą Brzeską – gdy o niej myślę, widzę od razu odciętą głowę inkasenta. Czytałem kiedyś taką historię.

W Gazecie Stołecznej od lat tworzysz rubrykę ”Warszawa nieodbudowana”. Ciężko jest opisywać historie, które dosłownie są już historią?

Materiały zbieram codziennie. Ziarenko do ziarenka. W każdej chwili może pojawić się informacja dotycząca miejsca czy budynku. Gdzie? Wszędzie. Czytam, notuję, chadzam do bibliotek, czytam stare gazety, odwiedzam archiwa, spisuję i układam informacje do swoich przegródek z adresami. Trzeba to robić ciągle i na bieżąco. Są opowieści ludzi, zapisuję te historie, często spisuję listy. Czasem tempo jest wolne, ktoś mi coś powie, a ja wracam do tego dopiero po dziesięciu latach, czasem po dwudziestu – mój pierwszy tekst ukazał się dwadzieścia jeden lat temu.

Jerzy S. Majewski – varsavianista, dziennikarz, publicysta, autor przewodników po Warszawie. W warszawskiej Gazecie Wyborczej prowadzi rubrykę „Warszawa nieodbudowana”.

Rozmawiała Karolina Przybysz-Smęda, fot. Jarek Zuzga

Uwielbiam pociąg Berlin-Warszawa

Uwielbiam pociąg Berlin-Warszawa

Anna Alboth

Potrafi samochód zamienić w dom i wyruszyć w podróż dookoła Morza Czarnego. Jeśli wymarzy sobie, że za pół roku będzie spać pod gołym niebem w Hondurasie, na pewno to zrobi. Jest ciągle w drodze, ale kocha powroty do Warszawy – rozmowa przy Oknie z podróżniczką Anną Alboth.

Anna Alboth –podróżniczka, dziennikarka, od urodzenia mieszkała w Warszawie, kilka lat temu przeprowadziła się do Berlina. Razem z mężem Tomem oraz córkami – Hanią i Milą – podróżują po całym świecie. Prowadzą blog thefamilywithoutborders.com. Niedawno wrócili z Nowej Zelandii i wysp Pacyfiku. Wcześniej jeździli dookoła Morza Czarnego, podróżowali po Ameryce Środkowej.

Warszawa to… moje najukochańsze miasto na świecie. Jestem nieobiektywna, wiem, że Warszawa się zmienia i przez ostatnie 6 lat, od kiedy krążę po świecie, już nie jest taka sama, ale to nieważne. Jak ktoś mnie pyta o moje miejsce: to Warszawa.

W Warszawie lubię to, jak swobodnie się w niej czuję, jak znam wszystkie zakamarki, jak wpadam na znajomych na ulicach. Lubię, że bardzo dużo się dzieje, dużo więcej niż jestem w stanie ogarnąć. Lubię, że jest szybko, że warszawiakom się chce, że dużo się da.

W Warszawie nie lubię, że jest jednak trochę spinki: że trzeba jakoś wyglądać, że prawie wszystkie dziewczyny się malują, że w takie miejsca chodzi się tak, a w inne – inaczej ubranym. Że alkoholu nie można pić na ulicach. I jeszcze, że ludzie się bardziej wtrącają (to, że jest większa interakcja – to lubię bardzo), mówią mi, czy moje dzieci są za ciepło, czy za zimno ubrane.

Prawdziwy warszawiak to ten, który zna nazwy liceów, starych klubów i wciąż spotyka się z przyjaciółmi z podstawówki na kawę w ciągu dnia. A tak na serio: ten, który chce dla miasta dobrze! Żeby było dla mieszkańców, żeby więcej parków niż stadionów, ścieżek rowerowych niż bilboardów.

Jeśli nie Warszawa, to… to proste: Berlin. Kiedy pojechałam pierwszy raz do Berlina, w maju 2004 roku, jak tylko Polska weszła do Unii, powiedziałam, że to jedyne miasto, w którym mogłabym mieszkać, poza Warszawą. A w 2007 poznałam mojego męża Toma, z… Berlina. Śmiejemy się, że na szczęście nie był z jakiegoś miasteczka na zachodzie Niemiec.

Opowiedz mi o swojej Warszawie, o swoich miejscach w tym mieście

Trochę mam ten problem, że Warszawa, którą tak świetnie znam – wciąż się zmienia. Linie autobusowe jeżdżą innymi ulicami, a knajpki zmieniają nazwy. Ale kiedy po niej chodzę, ciągle mi się coś przypomina: a to wycieczka szkolna do Fotoplastikonu, a to zajęcia z gimnastyki artystycznej w Pałacu Kultury i wszystkie jego zakamarki, a to spacery z babcią, która mieszka przy Nowym Świecie. Najbardziej lubię Ochotę, Centrum i Powiśle. I księgarnie z polskimi książkami.

Gdzie się bawisz, gdy jesteś w Warszawie?

Teraz to zależy od tego, gdzie moi przyjaciele się bawią. W pociągu Berlin-Warszawa-Express robię rozeznanie smsami i wiem, co i gdzie się dzieje. Nie mam jak być na bieżąco, mieszkając w Berlinie. Ale te wakacje spędziłam na dachach (nie powiem, na których, to tajemnica) i nad Wisłą.

Najlepsze miejsce do posnucia się po Warszawie z rękami w kieszeniach to….

Nad Wisłą, po dowolnej stronie. Trochę miasta, a trochę wieje wolnością. Nawet wydrę można spotkać!

Miejsce w Warszawie, jakiego nie ma w Berlinie to…

Księgarnia „Wrzenie Świata”, w której mogę pisać, w której mogę spotkać kilkunastu znajomych w ciągu jednego dnia, w której mogę zamknąć oczy i wybrać dowolną książkę – po polsku! – która mnie zaciekawi.

Co z Berlina warto byłoby przenieść do Warszawy? Nawet, jeśli to niemożliwe, ale warto pomarzyć.

Luz. To, że jak w Berlinie rozmawiam z kimś w metrze, to wcale nie mam pewności, czy to profesor Uniwersytetu Humboldta, czy może bezdomny z zachodniego Berlina. Że mogę iść w piżamie do piekarni i nikt na mnie krzywo nie spojrzy. Że mieszają się języki i kolory skóry i że to właśnie to jest normalne.

Pamiętasz jeszcze swoje pierwsze wrażenie po przeprowadzce do Berlina? Co Cię dziwiło, zastanawiało?

Kiedyś na deszczu przemoczyłam ubranie, więc Tom pożyczył mi swoje. Byłam w wielkich, podartych jeansach, a mieliśmy iść do galerii. Nie mieściło mi się w głowie, żeby tak się tam pokazać. Jak spojrzałam wokół – wiedziałam, że w mojej uprasowanej sukience bardziej bym się rzucała w oczy.

Najprzyjaźniejsza ludziom stolica europejska Twoim zdaniem to….

Ja lubię i Berlin (w którym żyje się łatwo), i Lizbonę i Lublanę.

Jaka Warszawa Ci się marzy? Co chciałabyś w niej zmienić, by była ładniejsza, przyjaźniejsza?

Chciałabym jeździć na rowerze po Warszawie, łatwo i bez stresu. Chciałabym widzieć więcej ludzi z Senegalu, Chile czy Fidżi na ulicach! Chciałabym widzieć mniej bezdomnych i pijanych. Chciałabym, żeby życie kosztowało tyle, ile kosztuje, ale zarobki były berlińskie.

Czujesz się warszawianką czy berlinianką?

Coraz mniej się czuję warszawianką, a jeszcze nie do końca berlinianką. Świetnie się czuję w pociągu Warszawa-Berlin, w obie strony. Zawsze się cieszę: albo na wyjazd, albo na powrót. Przez te parę lat podróżowania między jednym, a drugim pozbyłam się wielu niepotrzebnych rzeczy: mam ze sobą tylko te ważne przedmioty, w moim życiu są tylko ci najważniejsi ludzie.

Gdybyś miała jeden dzień i Twoi zagraniczni znajomi poprosiliby Cię o pokazanie im miasta, gdzie byś ich zabrała?

Do babci! Na Nowy Świat. Na koncert któregoś z warszawskich zespołów moich przyjaciół. Takich, jak na przykłd Paula i Karol, Eric Shoves Them In His Pockets czy Maja Olenderek Ensemble! Nad Wisłę. Na Powązki. Pod tęczę. Na spacer po moim osiedlu na Ochocie, żeby zobaczyli brzydkie bloki i posłuchali ploteczek pani na bazarku.

Miejsce w Warszawie, które mogłoby zdziwić przyjezdnego to Twoim zdaniem…

Cmentarze zazwyczaj zadziwiają moich przyjaciół. Że są żywe i zadbane. Kościoły zadziwiają – że są pełne ludzi. Że bywa dużo bardziej kolorowo niż się spodziewali. Że nie tylko bloki i stare boiska. I że hipsterzy są bardziej hispterscy niż w Berlinie.

A moja niemiecka przyjaciółka chyba najbardziej była zdziwiona spotkaniem z kubańską opozycjonistką Yoani Sanchez, z którą pracowała na Kubie. – To nawet takie rzeczy się u Was dzieją! – mówiła.

Rozmawiała Karolina Przybysz-Smęda, fot. Tom Alboth