Kalendarz. Dziewczyny, samochody i Warszawa w tle

Kalendarz. Dziewczyny, samochody i Warszawa w tle

Kalendarz. Dziewczyny, samochody i Warszawa w tle

Od dawien dawna, jak Polska długa i szeroka, ten jeden specyficzny rodzaj kalendarza zawsze wisiał w warsztatach samochodowych. Wszyscy wiemy o jakim kalendarzu mowa – roznegliżowane modelki ze sportowymi samochodami w tle. To fenomen, który jakoś nie chce zniknąć, pomino cywilizacyjnego rozwoju, rosnącej popularności feminizmu i dyskusji o prawach kobiet.

Tymczasem dwie artystki, Katka Blajchert i Urszula Kozak, wpadły na pomysł stworzenia kalendarza, w którym będą i dziewczyny, i samochody, ale jednak będzie zupełnie inny, można rzec – wobec tamego będzie czymś w rodzaju anty-kalendarza. Zamiast sportowych aut – zwykłe, powszechnie spotykane na naszych zakorkowanych ulicach, podniszczone, kilkunastoletnie auta. Zamiast willi z basenem w tle – warszawskie nie-miejsca, nieciekawe (z pozoru) zaułki, opuszczone, brzydkie. I zamiast półnagich modelek – one same, w takich strojach, w jakich chodzą na co dzień i czują się w nich dobrze.

Fotografie z Kalendarza "Dziewczyny i samochody 2023". Autorki: Katka Blajchert i Urszula Kozak

„Nasz kalendarz jest pretekstem do pokazania współczesności. Dokumentujemy w sposób nieoczywisty miejsca, które często zmieniają się z dnia na dzień w Warszawie. To też taki nasz pamiętnik” – mówi Katka Blajchert. I zaznacza, że to już czwarta edycja kalendarza, pierwszy powstał w 2018 roku.

Ale właśnie o tegorocznej edycji zrobiło się głośno, zapewne za sprawą obecności kalendarza na wystawie „Walka o ulice” w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, w ramach 14. edycji festiwalu „Warszawa w budowie”. Kalendarz spotkał się z ciepłym przyjęciem, choć w internetowych komentarzach pojawiło się również sporo hejtu wobec twórzczyń. „Nie bierzemy tego na poważnie, ani nie odbieramy osobiście. Taki temat to zawsze pożywka dla internetowych troli” – mówi Katka.

Czy będą kolejne edycje kalendarza? Pewnie tak, choć artystki nie planują jego komercjalizacji. Kalendarz można kupić tutaj – koszt – 100 zł.

Karta z kalendarza "Dziewczyny i samochody 2023". Autorki: Katka Blajchert i Urszula Kozak

Fotografie z archiwum Katki Blajchert i Urszuli Kozak. Tekst: Jarek Zuzga

Powolne oko, próba lektury jednego ujęcia. O pewnym zdjęciu Romana Vishniaca

Powolne oko, próba lektury jednego ujęcia. O pewnym zdjęciu Romana Vishniaca

Powolne oko, próba lektury jednego ujęcia. O pewnym zdjęciu Romana Vishniaca

Lidia Pańków*

PL: Podwórko pomiędzy ulicami Nalewki i Wałową, Dzielnica Żydowska (Północna), Warszawa, ok. 1935-1938 r. Autor: Roman Vishniac. Zdjęcie dzięki uprzejmości Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley (The Magnes Collection of Jewish Art and Life, z kolekcji podarowanej przez Marię Vishniac Kohn, dostęp nr 2018.5. RV_8_014_001, wszelkie prawa zastrzeżone). EN: Pedestrian courtyard connecting Nalewki and Walowa Streets, a shopping area in a Jewish district of Warsaw, ca. 1935-38. Artist: Roman Vishniac. Credit: Gift of Mara Vishniac Kohn © The Magnes Collection of Jewish Art and Life, Bancroft Library, UC Berkeley, Accession No: 2018.5. RV_8_014_001, all rights reserved.

Podwórko pomiędzy ulicami Nalewki i Wałową, Dzielnica Żydowska (Północna), Warszawa, ok. 1935-1938 r. Autor: Roman Vishniac. Zdjęcie dzięki uprzejmości Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley (The Magnes Collection of Jewish Art and Life, z kolekcji podarowanej przez Marię Vishniac Kohn, dostęp nr 2018.5. RV_8_014_001, wszelkie prawa zastrzeżone).

Pedestrian courtyard connecting Nalewki and Walowa Streets, a shopping area in a Jewish district of Warsaw, ca. 1935-38. Artist: Roman Vishniac. Credit: Gift of Mara Vishniac Kohn © The Magnes Collection of Jewish Art and Life, Bancroft Library, UC Berkeley, Accession No: 2018.5. RV_8_014_001, all rights reserved.

Szyldy na pierwszym planie niemal ślizgają się po powierzchni reprodukcji, którą oglądam w opasłym albumie „Roman Vishniac. Rediscovered” („Roman Vishniac. Odkrywany na nowo”) wydanym przez nowojorski International Center for Photography. To jedno z tych ujęć, które krążą, nie zawsze opisane, zapadają w pamięć, wydają się znane, stają się czymś niby oczywistym, ale tak naprawdę pozostają zagadką.

 

A więc: najpierw widzimy szyldy.

Ten pisany kapitalikami w zmiennej skali:

SKŁAD TIULU, KORONEK I WSTĄŻEK ORAZ PRZYBORÓW DO GORSETÓW
N. ŻUROWSKA 

I wieńczony zawijasami:

1 e piętro nr 20 

Poniżej, jeszcze bardziej wdzierająca się w środek kadru – tablica:

WYTWÓRNIA
PARASOLI
m 24.

Ta już opatrzona jest obrazkiem. Jak się okaże z lektur – nie przez fantazję właścicieli, ale dlatego, że nie każdy w tamtych latach zna alfabet, czyta litery, a już na pewno nie każdy czyta po polsku.

Jedna z najbardziej rozpoznawalnych i reprodukowanych (niejednokrotnie bez podania autora i miejsca, jakby te dane traciły na znaczeniu) fotografii Romana Vishniaca – podwórze przy Nalewkach 20 – wykonana najprawdopodobniej w 1938, choć w innych źródłach to 1935, pełna jest prozaicznych szczegółów. Tabliczki uchwycone blisko, jakby na wyciągnięcie ręki od razu zmuszają by zadać pytanie: gdzie stał fotograf? Wyczuwa się jego fascynację tymi formami małej architektury, nietrwałymi i tandetnymi, ale współtworzącymi genius loci.

Vishniac musiał ulokować się gdzieś blisko – niemal jakby chciał wprowadzić w drżenie, rozpoznać faktury. Te szyldy w zgiełkliwej, chaotycznej, niejednorodnej pod względem architektonicznym ulicy Nalewki musiały dokumentalistę uwieść. Ale są tylko wstępem do sceny pasażu wypełnionego ludźmi. Fotograf wchodzi w środek akcji, zatrzymuje, dla siebie i dla nas, moment ruchu, jakby zdołał ustalić parametry, które składają się na obraz miejskiego dziania się.

To prozaiczny kadr, nieszczególnie elegancki obrazek, nieco klaustrofobiczny dziedziniec i ludzki potok powolnie toczący wody – przechodnie pogrążeni w rozmowach, inni w recytacjach modlitw, albo w milczeniu podążający za sprawunkami.

Uwagę zwraca postać zgrabnej kobiety, brunetki w czerni o wybitnej urodzie, której towarzyszy druga kobieta, pewnie matka, okryta długim płaszczem, młodsza jest tylko w sukience.

Z przodu, w tej samej warstwie, co szyldy, męska grupa. Polityczni agitatorzy, uliczna kłótnia różnych frakcji jednej partii? A może twórcy nerwowo omawiający wspólne przedsięwzięcie?

To jedyne miejsce na dokumencie, w którym można wyczuć stan zapalny. Na ulicach Warszawy w tamtym okresie często dochodzi do bójek i rękoczynów.

Ci tutaj wyglądają świecko, nowocześnie, inaczej, niż tradycyjnie ubrani Żydzi, też ujęci w kadrze, którzy poruszają się powolniej, jakby stawiali opór tamtym zamętom.

„Nalewki 20” to ciekawe ujęcie w praktykowanym w latach 20. i 30. nurcie miejskiego realizmu. Eksperyment z kompozycją i kadrowaniem, ale przede wszystkim dokument – świadectwo życia społecznego diaspory ulegającej przyspieszonym procesom modernizacji. Wreszcie, to także relacja z kolejnej wędrówki fotografa, jakie mieszkający w Berlinie, świadomie szkolący swój warsztat Vishniac podejmuje z jednym z dwóch dostępnych wówczas małoobrazkowych aparatów: Leicą lub Rolleiflexem.

Wytrawna wprawka, jedna z setek, może tysięcy, dzięki którym urodzony w 1897, jak wielu z jego pokolenia, Vishniac,członek kilku klubów fotograficznych w Berlinie, rozwija nową wizualną wrażliwość składającą się na obrazowanie rzeczywistości swojej epok. Jednym z obszarów jego zainteresowania jest nowoczesne miasto, z jego pięknem i nieprzewidywalną dynamiką.

Zdjęcie zyska ciężar, jakiego nikt nie mógł przewidzieć nawet w najgorszych scenariuszach. Co myślał o coraz mniej bezpiecznym świecie środkowej Europy sam autor? Kiedy je wykonywał, powoli zmieniał się z hobbysty w amatora, coraz bardziej świadoma twórczość Vishniaka zbiegła się z nazyfikacją Niemiec. Wnikliwie dokumentował te procesy, czy to w Berlinie, czy w Warszawie, gdzie nieopodal nalewkowskiego dziedzińca z szyldami sfotografował, również z góry, tłum Polaków zgromadzonych na antysemickiej demonstracji i wykonujących pozdrowienie Heil Hitler.

W cyklach, które dziś wstrząsają klarownością zachodzących procesów, ujął pustoszenie i niszczenie kosmopolitycznego, artystyczno-intelektualnego fermentu Berlina.

Razem z całym cyklem fotografii wykonanych w Polsce i innych krajach Europy Wschodniej w latach 1935-1938, migawka z Nalewek, stanie się wizualnym dokumentem istnienia żydowskiego świata, który Niemcy, zasileni jednostkami innych narodowości, unicestwią systematycznie i krok po kroku między 1939 a 1944 rokiem. Po 1945 powstanie tu nowe miasto, nijak nie komunikujące swojej niedawnej przeszłości.

***

Roman Vishniac funkcjonuje i rozwija się autonomicznie, poza grupami awangardowymi. Ćwiczy, nie mając szans na oficjalne afiliacje; w Niemczech od 1933 wszyscy nie-Aryjczycy mają zakaz publikowania – czy to jako dziennikarze, czy fotografowie prasowi. Jego pozycja zbuduje się już na emigracji. Uznanie, już jako obywatel USA, będzie zawdzięczać w dużym stopniu rejestracji świata wschodnioeuropejskich Żydów w przededniu Zagłady.

Mianowany “dokumentalistą Holokaustu”, nie zawsze korygował ten błąd. Z pewnością taki tytuł wyróżniał go spośród innych praktyków fotoreportażu aktywnych w Centralnej i Wschodniej Europie lat 30. i 40. Tymczasem przed Zagładą uda się Vishnaicowi zbiec, przez Portugalię, do Stanów Zjednoczonych, gdzie osiądzie i rozwinie dożywotnią karierę, również jako portrecista gwiazd Hollywoodu i nowojorskiej socjety.

Co go sprowadza na Nalewki? W jakich okolicznościach powstają dominujące w zbiorach ujęcia zubożałych rodzin żydowskich przygniecionych nędzą, zamieszkujących wilgotne piwnice kamienic czynszowych, przejmujące, czasem budzące podejrzenie o reżyserię, sceny szorstkiego dzieciństwa, beznadziei życia proletariatu szukającego poprawy losu w stolicy nowo powstałego państwa?

Urodzony w zamożnej rodzinie w Pawłowsku fotograf przebywa w Warszawie na kontrakcie American Jewish Joint Distribution Comitee (Joint) – powołanej w listopadzie 1914 organizacji charytatywnej, której zadaniem było wspieranie Żydów w ogarniętej wojnami, konfliktami narodowościowymi i pogromami Europie. Kontrakt z Jointem można widzieć jako szczęśliwy traf – Roman Vishniac ma talent i warsztat, a do tego finansową niezależność. Nie goni za groszem, jak wielu amatorów sztuki z trudem utrzymujących się na powierzchi. Dysponuje czasem, energią i entuzjazmem młodego człowieka.

Zlecony dokument to projekt nie artystyczny, a służebny. Zwalnia autora z gorączki poszukiwania tematów. Taki tryb jest chyba zgodny z jego temperamentem – Vishniac zdaje się wolny od pogoni za „decydującym momentem” i gorączki trawiącej reporterów wojennych. Najwięcej uwagi poświęca rzeczywistości, w którą jest zanurzony na co dzień.

A ta jest tak niestabilna, że o dramaturgię nietrudno. Świat Żydów europejskich przechodzi gwałtowne transformacje, sztetl przestaje pełnić funkcję wyznaczania światopoglądowych i obyczajowych ram. W wielu przypadkach pozycja członków tej grupy jest drastyczna – na pogarszającą się sytuację ekonomiczną, nakładają się prześladowania, które zmuszają ludność do opuszczenia miejsc zamieszkania. Możliwości emigracyjne do USA i Palestyny są coraz bardziej skąpe. Wielu ma prawo czuć, że znaleźli się potrzasku.

Zdjęcia zamówione u Vishniaca przez Joint – materiał dający się łatwo reprodukować i natychmiast uderzający w emocje (podobnie jak film, tyle, że trudniej wykonać kopie taśmy filmowej) – mają być pokazywane na spotkaniach stowarzyszeń, publikowane w broszurach, raportach, sprawozdaniach i motywować do dawania datków pomocowych.

W 1944, kiedy żydowski świat w Polsce będzie już zmieciony z powierzchni ziemi, Roman Vishniac otworzy swoją debiutancką wystawę w nowojorskim YIVO Institute for Jewish Reaserch – założonej w 1925 r. w Wilnie placówce, której misją było zachowanie i promowanie dziedzictwa żydowskiego w okresie gwałtownej transformacji będącej efektem procesów modernizacyjnych i emigracji. Kiedy do tego dojdzie, będzie miał status profesjonalisty.

Ocalenie Vishniakowie prawdopodobnie również zawdzięczają Jointowi.

Po zwolnieniu z obozu internowania w Camp Du Ruchard, prawdopodobnie na skutek interwencji organizacji, fotograf połączy się ze swoją rodziną w Lizbonie. Do wybrzeży Nowego Świata ocaleni z europejskiej hekatomby Vishniakowie dotrą pod sam koniec 1940.

***

Nalewki to doskonałe pole do obserwacji przepływu życia miejskiego, przeplatania się i krzyżowania światów tradycji i napierającej, za nic mającej jej reguły, nowoczesności.

W przededniu wojny kipią życiem – są kwartałem wielkomiejskim i zarazem peryferyjnym, odsuniętym poza bieg oficjalny, rządzą się własną logiką, trudną do uchwycenia dla przybysza. Stanowią centrum żydowskiego obszaru zwanego Dzielnicą Północną. Funkcjonują jako synonim nędzy, zgiełku, czasem – moralnego upadku.

Zdaniem świadków – pisarzy próbujących, zgodnie z ówczesnymi tendencjami, uchwycić życie miasta od środka i na gorąco – był to miejski rewir zgiełkliwy i rozpędzony w natężeniu nie do zniesienia.

Wielu opuszczało je z ulgą, zostawiając za sobą nawoływania straganiarzy, krzyki wojujących grup chasydzkich, spojrzenia żebraków, zmęczone i przygarbione sylwetki drobnych rzemieślników ledwo wiążących koniec z końcem i przyspieszając kroku by prędzej znaleźć się w ulicach cichszych, targanych mniejszymi niepokojami, bardziej statecznych, położonych na północ i zachód od Nalewek.

Nalewki, Gęsia, Franciszkańska. Jak krzyż wryły się te trzy ulice w serce żydowskiej Warszawy. Tułów stanowią Nalewki, a dwie rozkrzyżowane ręce – Gęsia i Franciszkańska. Dobywa się stamtąd odwieczne “Szma Israel!”. […]

Krzyczą żebracy, którzy podnoszą dłonie z powykrzywianymi palcami niczym podziurawione puszki. Krzyczą płochliwi sprzedawcy uliczni, zaś cicho mruczą waluciarze, którzy kroczą tam i z powrotem po zabłoconych chodnikach i działają na <<czarnym rynku>> w mrocznych podwórkach Nalewek.

Do tego złożonego z trzech ulic krzyża przybita została żydowska nędza, a “srebrniki” pobrzękują u kupców manufaktury, skóry i wszelkich innych branż. W piwnicach mieszkają ubodzy blacharze, szewcy, krawcy, piekarze, a na piętrach półki uginają się od manufaktury, skór miękkich i twardych. Od poniedziałku do czwartku spieszą tymi trzema ulicami zabiegani Żydzi z najdalszych miasteczek. Z rozwianymi czarnymi połami, jak spłoszone ptaki rozpierzchają się sprzed rozdzwonionych, czerwonych tramwajów. Jak pracowite pszczoły znoszą paczki do z zakupami do zawilgoconych zajazdów, gdzie na chybcika modlą się w utytłanych, pożyczonych tałesach i jedzą tłusty krupnik na kościach. 

W piątkowe ranki spieszą na plac Muranowski, a przeładowane, zabłocone autobusy rozwożą ich do zacisznych miasteczek.’

Tak oddawał specyfikę ulicy w tekście „Di trojerike geografie fun Nalewkes” w 1966 Szmul Lejb Sznajderman, piszący w jidysz dziennikarz, tłumacz i poeta, znany jako „pierwszy żydowski reporter wojenny” w związku z jego zaangażowaniem w wojnę domową w Hiszpanii. Fragment jego pism włączyła do antologii „Moja żydowska Warszawa” tłumaczka, redaktorka i badaczka historii polskich Żydów kultury jidysz i hebrajskiej, Anna Ciałowicz.

Innym z pisarzy podejmujących się ujęcia żywiołu jest Bernard Singer, przyszły publicysta i sprawozdawca parlamentarny, który w podwórzu przy Nalewkach pod numerem 37 spędził lata dzieciństwa choć jego pozycja społeczna różniła się od większości sąsiadów. Siedmioosobowa rodzina była uprzywilejowana – zajęli trzy pokoje z kuchnią. Większość lokatorów musiała zadowolić się jedną izbą.

Jako dziecko i młodzieniec, Bernard trzymany jest w mieszkaniu pod okiem matki – rodzicielka lęka się, że mieszając się z chłopakami na dziedzińcu kamienicy i ulicy, jej syn ulegnie zepsuciu. Koledzy z podwórka dają mu w kość – na framudze mieszkania Singerów nie ma mezuzy – zwiniętego w rulonik pergaminu z fragmentami Tory. Na Nalewkach wszyscy – postępowcy i ortodoksi, syjoniści i lewicowcy, muszą się nawzajem tolerować, bo to przestrzeń, gdzie wszystko dzieje się na widoku. Nie jest to łatwe zadanie – od sporów wrze, dochodzi do szarpaniny i bijatyk.

“Rodzice Singera pobożni nie byli, więc koledzy z podwórka przekonywali go, że w jego domu na pewno hulają czarty, złe duchy i wilkołaki.” – czytamy komentarz varsavianisty Jerzego S. Majewskiego w nie-przewodniku po “Żydowskim Muranowie i okolicach”. Na okładce książki wydawca – Agora S.A. – umieścił fotografię Nalewek 20 autorstwa Vishniaka. Co ciekawe, nie została ona opatrzona żadnym opisem.

***

Vishniac, urodzony pod Petersburgiem, wychowany w Moskwie obywatel Berlina, jest obyty z częścią świata, do której należy najbardziej ruchliwa arteria Dzielnicy Północnej. Myśląc w kategoriach geopolitycznych, odwiedzając Polskę, cofa się na wschód – opuszcza coraz trudniejszy do życia Berlin, w którym systematycznie wyklucza się Żydów z uczestnictwa w życiu społecznym i udaje do sąsiedniego państwa również targanego niepokojami ekonomicznymi i społecznymi, podzielonego na frakcje i cierpiącego na nacjonalizm. Ujmując te wyprawy biograficznie, młody, zasymilowany i kosmopolityczny Żyd, wraca do rzeczywistości częściowo sobie znanej, diaspory rzuconej w słowiański żywioł. Fotoreporter, zgodnie z naturą zlecenia, krąży. Mukaczewo, Przeworsk, karpackie wsie i miasteczka, Zbąszyń. Bratysława. I wiele ujęć podpisanych “Warszawa”. Nie wiemy, czy jeździ pociągiem, czy samochodem, gdzie nocuje. Co go pociąga w Warszawie? Na jak długo tu zostaje i dokąd chadza?

Czy czuje się tu swobodnie? Trochę jak w rodzinnej Moskwie i adaptowanym na ojczyznę – Berlinie? A może wręcz odwrotnie – realia życia, które relacjonuje przygniatają i jego samego?

Tytułów fotografii brak, są tylko kategorie i pomysły nazw, zapewne nadane przez badaczy i kuratorów: odkryty bazar, wyczerpany tragarz, człowiek ciągnący kozę. Kiedy Joint zleca Vishniacowi fotoreportaż, ten od piętanstu lat jest już w Niemczech. W Berlinie osiada w 1920 r. wraz z żoną Lutą Bagg, poślubioną – dla litewskiego paszportu – w Wilnie, synem Wolfem i córką Marą. Po śmierci fotografa to właśnie Mara będzie źródłem wiedzy o osobowości ojca i stylu życia, jaki rodzina wiodła w najpierw liberalnych, obiecujących swobody i bezpieczeństwo, a potem przejętych przez faszystów Niemczech.

Vishniac ma na berlińskim Wilmersdorfie miękkie lądowanie. Rodzice, Salomonowiczowie przewidując w porę drastyczne następstwa rewolucji bolszewickiej, ratują się ucieczką. Syn ma dołączyć po ukończeniu studiów w Moskwie – uczy się jednocześnie na dwóch kierunkach, zoologii i biologii, ale na żadnym nie uzyskuje dyplomu. Aby móc wyjechać, Roman Salomonowicz musi opuścić szeregi rosyjskiej armii. Na emigracji żyją w dostatku, zdołali zgromadzić majątek prowadząc stabilne interesy.

W nowym miejscu zamieszkania rodzice moszczą synowi posadę: ma poprowadzić założoną przez nich z wraz z niemieckim przemysłowcem firmę Excelsior Wagen & Schreibmaschinen. Galopująca inflacja lat 20. i dewaluacja marki niemieckiej działa na korzyść tych, którzy zgromadzili kapitał w innych walutach.

Wiedzie im się dobrze do tego stopnia, że Roman – mieszczański syn, odmawia prowadzenia biznesu, a tolerancyjni wobec jego artystycznych pasji rodzice nie nakładają na niego żadnych sankcji. Młoda para rychło wchodzi posiadanie nieruchomości przy Pariestestrasse 18 mieszczącej się na styku dwóch mieszczańskich dzielnic późniejszego Berlina Zachodniego – Wilmersdorfu i Charlottenburga.

Dwudziestoparolatek z łatwością światowca wtapia się w zdominowaną przez zamożnych Żydów ze wschodu dzielnicę, nazywaną czasem ironicznie, z uwagi na nadreprezentację rosyjskich imigrantów, “Charlottengradem.” Berlin Republiki Weimarskiej – miejsce przecięcia się wpływów obu Europ, inkubator postępowych nurtów społecznych i artystycznych awangard, pociąga międzynarodowym fermentem, wolnościowymi ideami i, póki co, możliwością wolnej edukacji. Rezygnacja z kariery biznesowej zostawia Romanowi Vishniacovi czas na eksplorowanie własnych talentów, doskonalenie rzemiosła, przyłączenie się do klubów, stowarzyszeń i organizacji.

Przydatne okazują się kompetencje wyniesione ze studiów biologicznych i zoologicznych, takie jak posługiwanie się mikroskopem.

Vishniac, mimo wysokiego statusu społecznego, a może właśnie poprzez owo zaplecze rodzinne, długo zachowywał status amatora. Być może nie chciał nie rzucać się na głęboką wodę dziennikarskich czy komercyjnych zleceń, wolał w swobodnym trybie eksperymentować, korzystając z w pełni wyposażonego domowego laboratorium.

Udziela się w klubach, wgłębia się w język modernizmu, ma talent do intrygujących kadrów wyłapujących dynamikę lub humor prozaicznych sytuacji miejskiego życia. Podczas swobodnych włóczęg powstają obyczajowe cykle zachwycające klarownością spojrzenia, nienachalnym potencjałem metafory. Wraz z pogarszaniem się sytuacji imigrantów żydowskich i niemieckich Żydów, udział w stowarzyszeniach niemieckich zostaje ograniczony, a z czasem zakazany. Żydzi tworzą własne kluby, wspierają w rozwoju amatorskim i profesjonalnym.

Początkujący fotograf wybiera tematy z dużą swobodą, podążając za instynktem, chwyta codzienne sceny życia metropolii: krnąbrnego psa wyprowadzanego przez szykowną właścicielkę, zacienione pasaże przecinane przez dalekie postaci, prace naprawcze przy instalacjach kanalizacyjnych, parter usług eleganckiej ulicy. W jego obrazach wyczuć można pewne rozluźnienie, niespieszność. Ów brak natychmiast namierzalnego centrum, tematu czy pulsu, prowokuje pytanie, jakie narzuca kadr z „Nalewek”: gdzie usytuował się autor? Tym bardziej, że w przypadku „Podwórza pod numerem 20”, obok ujęcia z szyldami, powstał inny obraz, pokrewny – postaci stojące na balkonach w pełnym słońcu. Grupa roześmianych kobiet na najwyższym piętrze, mężczyzna wychylony przez balustradę jakby kogoś na dole nawoływał. Patrzą w dół, może komentują sytuację na pasażu albo wołają swoich współpracowników by dołączali? Może trwa przedstawienie albo ktoś wygłasza zaangażowaną mowę? Po lewej rządy otwartych na oścież okien. I światło, które generuje ostre, geometryczne cienie na elewacji.

***

W dziedzińcu przy Nalewkach 20 szyldów jest więcej, niż dałoby się ogarnąć jednym spojrzeniem. Dziś powiedzielibyśmy: oto prawdziwe zagłębie drobnej inicjatywy. To trzeba sobie dopowiedzieć, bo wnętrz zakładów kuśnierskich, krawieckich, bieliźnianych, składzików spożywczych i wszelkich innych nie widzimy – są otwarte okna, z których niemal wydobywa się stukot narzędzi, naglące głosy rzemieślników i klientów, utyskiwania na młodszych pracowników.

Vishniac, choć w Warszawie obcy, musi przynajmniej powierzchownie rozumieć napisy na szyldach, których grafika tak go urzeka. Jednym z jego języków rodzinnych jest rosyjski. Według relacji bliskich, niemieckim posługiwał się płynnie; w tej mowie zwracał się do dzieci, czy z wygody, czy w trosce o ich asymilację – nie wiemy.

Szyldy przy Nalewkach – tak często reprodukowane, że wydają się znajome i bliskie, grają w ujęciu wiele ról naraz.

Zwieszone z wysoka prostokątne tablice o różnej powierzchni tną kadr. Ustalają obszar działań ludzkich i gry materii nieożywionej. Ten świat małych biznesów powstaje i ginie na oczach mieszkańców i przybyszów dzielnicy. Czasy są niepewne, utrzymać się niełatwo, trzeba próbować w wielu branżach naraz.

Pnąc się wzrokiem wyżej, podążamy za rytmiczną elewacją oficyny – z wszystkimi oknami jakby na zawołanie otwartymi na oścież. Dzień jest ciepły, chwilami upalny, nawet jeśli to nie środek lata. Nad ramami okien – pocięte sterczącymi, chropowatymi kominami – niebo bez chmur.

Ta geometria należy wyłącznie do architektury. Na dole jest tumult i niepewność kierunków. Brak prostych, bo kto w tłumie może trzymać się jednej linii i z niej nie zbaczać? Zwłaszcza, jeśli wszystko wokół krzyczy?

I – dlaczego jest tu aż tak tłoczno?

Dziedziniec przy Nalewkach 20 jest miejscem tranzytu par excellence – prowadzi do jeszcze bardziej ruchliwego bazaru przy Wałowej. W latach trzydziestych to już nie plac pod handel, ale kompleks z prawdziwego zdarzenia -ze straganami skonstruowanymi z drewna, halami i różnorodną ofertą.

Na “Wołówce”, położonej w kwartale między ulicami Świętojerską, Wałową i Franciszkańską, w XIX wieku handlowano przede wszystkim starą odzieżą. Po 1894 r., kiedy bazar przesunięto na Plac Broni przy Dzikiej i Pokornej, na jego terenie stanęły drewniane stragany i hale. Od tej pory na Wołówce sprzedawało się i kupowało niskiej jakości, tandetne wyroby i – jak wcześniej – rzeczy używane.

Mimo mizernej oferty, a może właśnie w nadziei na łup lub szybką, niskogotówkową transakcję, ciągnie tam niejednorodny tłum. To właśnie ten przepływ, amorficzny, bezustanny marsz o trudnych do wychwycenia na pierwszy rzut oka regułach tak fascynuje wielkomiejskiego flaneura. A szyldy? Też do tego obrazu ludzkiego „dziania się”.

Wyjaśnienie ich fantazyjnej stylistyki (a zarazem tajemnicy) daje Zbigniew Pakalski, architekt-badacz, autor unikatowej powojennej monografii Nalewek, która jest też rodzajem epitafium.

Pakalski przenika funkcję zbyt dużych na oko szyldów, fantazyjność rysunków, które tak zafrapowały Vishniaca, że uczynił z nich ornament. To, że są dwujęzyczne, łatwo pojąć – oko polskiego klienta mogło być z hebrajskim alfabetem oswojone, ale to nie znaczy, że słowo było zrozumiałe.

A rysunki? Te powstawały z myślą o niepiśmiennych – według spisów, jeszcze w 1931 ponad 23% obywateli RP było analfabetami. Pakalski uprzedza też nasz impuls, żeby stworzyć ewidencję usług, sklepów i zakładów rzemieślniczych w dziedzińcu pod numerem 20. Na podstawie wpisów odtwarza, że działały tu: wytwórnia trykotaży H. Borensztajna, sklep galanterii i nici , pracownia konfekcji damskiej Tadeusza Chwata, skład skór Cytryna Bluma, wytwórnia bielizny J. Frydmana “Fryda”, pracownia fartuchów Sz. Grzędy, sklep koronek i wstążek Józefa Hatza, fabryka wyrobów podróżniczych C. Henigmana, sprzedaż trykotaży Ajzyka Lechtusa, wytwórnia płaszczy impregnowanych i kurtek skórzanych Henryka Lewkowicza,sprzedaż nici i towarów galanteryjnych Maura Pinkusa, sprzedaż pończoch Mindelsona Moszka, sklep wyrobów szmuklerskich i tiulu I.A. Muhlszteina, sprzedaż galanterii Chaima Rotenszteina, sprzedaż wyrobów skórzanych i galanteryjnych Sucheckiej (lub Sucheckiego), skład wyrobów srebrnych i platerów (czyli sztućców) I. Szekmana, towary galanteryjne Jakuba Kritza Szteina, sklep galanteryjny D. Sztendera (D. Sztender ?), skład przędzy i bawełny Lejba Wajcbluma, sprzedaż guzików i galanterii Motela Wajnberga, sklep koronek, wstążek i przyborów do gorsetów N. Żurkowskiej.

Lokale mieszkaniowe należały do Symchy Bera Przepiórki i Józefa Engelsberga.

Tradycja wielu biznesów zainstalowanych w kamienicy pod adresem 20, zanim kwartał osiągnął tę oszałamiającą gęstość, sięga kilku dekad. W sześćdziesiąt lat przed reportażem Romana Vishniaca, w “wielkiej klasycystycznej kamienicy” działały m.in. magazyny okryć damskich i ubiorów dziecięcych, warsztaty jubilerskie Fundgolda i Jakobskinda, skład win Nusyna Kujalnika, zakład szewski i zegarmistrzowski. Szynk Tenebauma sąsiadował z domem modlitwy Mośka Stückgolda. “Jeszcze w roku 1822 ogromny apartament w tej okazałej kamienicy miał jej właściciel i budowniczy Aleksander Groffe (de Groffe)” – pisze Jerzy S. Majewski.

Po pół wieku “z elegancji pozostała jedynie fasada, a dom od parteru po poddasze zamieszkiwali: rymarz, kilku handlarzy ulicznych, rękawicznik francuski, krawiec męski, po dwóch krawców damskich, stolarzy, jubilerów i kapeluszników, szczotkarz, czapnik, parasolnik, komornik, pisarz prywatny, kilku czeladników krawieckich i kupców”. Majewski odnotowuje też, że “Żaden z owych rzemieślników nie należał do warszawskich cechów, które zazdrośnie strzegły swych przywilejów”.

Pakalski relacjonuje, że całe Nalewki “są w dużej mierze są rewirem usług konfekcyjnych. Od przędzy, poprzez tkaniny – bawełnę, wełnę, trykotaże, po wyroby gotowe, później, w toku rozwoju mody nazywane “prêt-à-porter”, te dla kobiet i te dla mężczyzn.

Ale konfekcja nie ma monopolu – ulokowały się tu również filie dużych firm, takich jak obuwnicza Bata, Fuchs (Fabryka Czekolady Franciszek Fuchs i Synowie, założony w Nowym Jorku w 1851 Singer, Norblin (Towarzystwo Akcyjne Fabryk Metalowych Norblin Bracia Buch i Werner), czy istniejące od 1920 Polskie Biuro Podróży o lwowskich korzeniach – Orbis.

Te prestiżowe oddziały prosperujących przedsiębiorstw znajdowały się po wschodniej stronie Nalewek. Część – w istniejącym od 1903 przestronnym, wieloskrzydłowym Pasażu Simonsa, inne, takie jak jeden z salonów niemal stuletniej fabryki wyrobów platerowanych Fraget czy sklep firmy czekoladowej Plutos, ulokowane w kamienicach w pierzei.

***

Chaos i bylejakość opisywane przez Jerzego S. Majewskiego to efekt gwałtownych zmian demograficznych, przez które przechodzi Warszawa, najpierw jako peryferyjne miasto Imperium Rosyjskiego, potem – stolica odbudowującego się państwa. Kiedy miasto rozrasta się w sposób niekontrolowany – a dotyczyło to wszystkich ośrodków przechodzących napływ ludności wiejskiej i małomiasteczkowej poszukującej pracy i liczącej na wyrwanie z biedy – do akcji wkraczają spekulanci i inwestorzy nastawieni na szybki zarobek. Naprędce stawia się czynszówki, w których lokale reprezentują często karygodnie niski standard. Przy Nalewkach nowe domy wyrastały w podwórkach, w poprzecznym porządku wobec istniejących, generując chaos, lub, jak kto woli – wciągający labirynt. Tak wyglądają już pod koniec XIX wieku; jeszcze niecałe stulecie wcześniej są rewirem klasycystycznych kamienic tak okazałych, że “sprawiały wrażenie pałaców z kolumnowymi portykami”. W tych dekadach Żydzi wybierają położone nieopodal Franciszkańską i Nowiniarską. Ale w latach 50. XIX stanowią tu już większość – od 1852 działa synagoga, kazania wygłaszane są po polsku.

Żeby wyobrazić sobie Nalewki po których chadzał ze swoją Leiką podróżujący na zlecenie Jointu Vishniac, możemy przywołać ulice takie jak łódzka Piotrkowska, warszawski Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście i dodać do tego obraz wielkiego, chaotycznego targowiska, który rusza już o świcie.

Pakalskiemu ten żywioł spraw ludzkich i chasydzkich walk o rządy dusz, a później – politycznej agitacji, przywodził na myśl stambulski Wielki Bazar.

Fascynuje go przemieszanie porządków sacrum i profanów: składy bielizny sąsiadują z drukarniami ksiąg świętych, Już w 1881 “Przewodnik po Warszawie” donosił, że “znajduje się tu wszystko”.

Pachnie kapustą, końskim łajnem, mydlinami, kiszonkami, octem, śledziami, po które jeździ się z innych, „gojskich” dzielnic.

Ale też – cytrusami przywożonymi z jeszcze palestyńskiej Jafy.

***

Obszedł podwórze, badając kąt padania światła, ustalił najlepszą perspektywę, przystanął i nacisnął spust? Zanim to zrobił, wziął głęboki oddech, przesunął wzrokiem po sylwetkach, twarzach, fakturach płaszczy i marynarek, czekając na moment właściwej kompozycji? Albo inaczej: stał na klatce schodowej domu zamykającego pasaż, oparty o mur, żeby łatwiej złapać stabilność i zdał sobie sprawę, że ma przed oczami scenę doskonałą, że grzechem byłoby nie skorzystać?

Wreszcie – możliwość nie do przeoczenia – Roman Vishniac był klientem jednego z kilkudziesięciu operujących tu niewielkich zakładów, konfekcji czy galanterii. Coś naprawiał, kupował, krążył za sprawunkami, palił papierosa, chciał odsapnąć.

Nie wszyscy tu spieszą na bazar, gdzie handluje się starzyzną i tandetą. “Pasaż łączący Nalewki i Wałową” to dokument inny od większości prac realizowanych na zamówienie Jointu w Polsce lat 30.
Więcej tu rozleniwienia. Mniej inscenizacji. Mniej dramaturgii. Nalewki, Dzielnica Żydowska, dzielnica warszawska, wreszcie – Warszawa po prostu, pokazane tu zostają z tym samym neutralnym zaciekawieniem, co ulice i place Berlina.
Tworzy je nie Vishniac reportażysta nędzy, ale fascynat form architektury małej i dużej, miejskiej dynamiki, uważny obserwator wnikania ludzkich spraw w miejską tkankę.

***

O tym, że Nalewki to nie tylko popularny rewir handlowo-usługowy, ale także istotna dla stołecznego ruchu dzielnica tranzytowa, świadczy liczba elektrycznych linii tramwajowych, biegnących wzdłuż buzującej jak ul ulicy – w 1908 jest ich aż osiem, wcześniej tylko te konne. Mają przypisane kolory, a nie numery. Ale choć jest ich tak wiele, trudno wepchnąć się do wagonu. I o tym donoszą relacje reporterów i prozaików – kto wydostał się z tramwajowego składu na ulicę, łapał oddech świeżego powietrza, jakby wyrwał się śmierci.

Ograniczenia w możliwości korzystania z transportu publicznego były jednymi z pierwszych wymierzonych w ludność żydowską jeszcze w 1939 r – początkowo mieli pozwolenie na jazdę w wagonach doczepnych. Przez krótki okres po Warszawie jeździ tramwaj „Nur für Juden”.

Niedługo, bo od końca września do listopada. Po utworzeniu getta, z trzech linii dla Żydów pozostaje jedna – z tarczą z niebiesko-białą gwiazdą Dawida zamiast numeru. Te opatrzone cyframi nie zatrzymują się na przystankach żydowskiego miasta – obowiązuje zasada tranzytu, strzegą jej tzw. “piloci”. “Aryjczykom” nie wolno tu z wagonów wysiadać.

Z tych okrutnych czasów zachowało się zdjęcie dokumentujące realia – niespokojny tłum u zbiegu Nalewek z Franciszkańską przepuszcza Czternastkę zarezerwowaną dla “nie-Żydów”.

Linia “bez numeru” rozpoczyna i kończy bieg na Placu Muranowskim, w który od strony północnej wpadają Nalewki.

Rusza w kierunku północnym i pokonuje Muranowską, Zamenhofa, Gęsią, Nowolipie, Żelazną, Leszno, Karmelicką, Dzielną, dalej przez Zamenhofa i drugi odcinek Gęsiej, aby potem przez Nalewki wrócić na najważniejszy plac Dzielnicy Północnej.

Kiedy wczesnym rankiem 19 kwietnia 1943 bramą od Świętojerskiej na teren getta wchodzą kolumny Niemców, Łotyszy i Ukraińców z rozkazem stopniowego niszczenia terenu getta, od dziewięciu miesięcy tramwaj już nie kursuje. Został zawieszony w sierpniu 1942, w połowie Wielkiej Akcji. Po stłumieniu powstania w getcie, zabudowa Nalewek zostaje systematycznie niszczona.

Zostanie tylko niewielki fragment odbudowanego po wojnie Arsenału.

Mało kto wie, że w gmachu działała przez niespełna dekadę otwarta w 1928 sala synagogalna dla żydowskich więźniów karnych.

Roman Vishniac zmarł w 1990 roku w Nowym Jorku. Jego fotografie były prezentowane na wystawie w Muzeum POLIN w 2015 roku – gdyby świat, który fotografował jakkolwiek się zachował, po wyjściu z wystawy, na Plac Muranowski, w który wpadały Nalewki i skąd jechało się tramwajami we wszystkie strony miasta, szło by się kilka minut nawet bez pośpiechu.

* Lidia Pańków – dziennikarka, redaktorka, publicystka, autorka książek. Zajmuje się kulturą wizualną i zagadnieniami przestrzeni – jej wpływu na tożsamość indywidualną i zbiorową, dynamiką h relacji budynków, miejsc i użytkowników.
Publikowała w Dwutygodnik.com, Znaku, Herito, Wysokich Obcasach, Szumie.

Pracuje nad zbiorem reportaży i esejów o próbach przywracania pamięci i odbudowy wielokulturowej tożsamości żydowsko-polskiego miasta uzdrowiskowego Otwock.

Esej powstał w ramach cyklu „Obiektywnie, osobiście” dzięki stypendium dla twórców miasta stołecznego Warszawy, edycja 2019

10 warsawianistycznych prezentów na święta 2021

10 warsawianistycznych prezentów na święta 2021

10 warsawianistycznych prezentów na święta 2021

Tradycyjnie już wyszukaliśmy dla Was 10 propozycji prezentów świątecznych, które ucieszą każdego miłośnika Warszawy. Zapraszamy do zapoznania się z poniższymi pozycjami.

1. Wilanowskie perfumy

Essentia Regia Woda Perfumowana to zapach firmowany przez Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie, odtworzony na podstawie oryginalnej receptury z 1706 r. Piżmo i ambra łączą się w niej z kwiatowymi olejkami w trwałą i powabną kompozycję. Poczuj się jak prawdziwa królowa!

Cena: 30 zł. Do kupienia tutaj.

2. Miniatura staromiejskiej kamienicy

Za stosunkowo niewielkie pieniądze można zostać właścicielem kamienicy! A nawet Zamku Królewskiego lub całego staromiejskiego rynku. A jak się pospieszycie z zamówieniem, to zdążycie zamówić wersję z zawieszką na choinkę. Polecamy, od Studia Miniatur.

Cena: od 35 zł. Zamówić można tutaj.

3. Stolik w kształcie Warszawy

Rzecz nie jest może tania, ale za to efektowna. Kawę po warszawsku na pewno miło wypić przy takim stoliku.

Cena: 900 zł. Do kupienia tutaj.

Sgraffita staromiejskie - podstawki korkowe

4. Podstawki „Sgraffita staromiejskie”

A filiżankę z kawą najlepiej postawić na podstawce z wzorem z elewacji staromiejskiej kamienicy. W opakowaniu 6 sztuk, każda inna!

Cena: 45 zł. Do kupienia tutaj.

5. Kawa „Mieszanka Warszawska”

Skoro pijemy kawę, to tylko warszawską.

Cena: 19,99 zł. Do kupienia tutaj.

6. Złoty naszyjnik z Warszawą

Złoty naszyjnik łańcuszkowy zdobiony zawieszką w kształcie miasta Warszawa, wykonanyze srebra 925 powlekanego 24 karatowym żółtym złotem. Długość łańcuszka ok 44 cm.

Cena: 97,30 zł. Do kupienia tutaj.

7. Praski plakat

Plakat autorstwa Ryszarda Kai o wymiarach 98×68 cm.

Cena: 200 zł. Do kupienia tutaj.

8. Zamkowe skarpety

Cóż to byłyby za Święta bez skarpetek pod choinką. Na przykład takich – z Zamkiem Królewskim.

Cena: 29 zł. Do kupienia tutaj.

9. „Wszystko składane” – czyli fotorelacja z przedmieść

Album fotograficzny Macieja Rawluka „Wszystko składane. Rower, aparat i przedmieścia” to zapis rowerowych wypraw na obrzeża Warszawy, które są… cóż – może niezbyt reprezentacyjne, ale za to bardzo dużo mówią o nas samych i o realiach, w których żyjemy.

Cena: 50 zł. Do kupienia tutaj.

10. Kalendarz Warszawski z fasonem

Wydany przez Muzeum Warszawy kalendarz inspirowany jest warszawską modą, zawiera zdjęcia strojów (ubrań i dodatków), które można obejrzeć na wystawie stałej w muzeum. Format: 14×21 cm.

Cena: 27 zł. Do kupienia tutaj.

Opracowanie: Magda Liwosz, Jarek Zuzga

„Król” czyli opowieść o mieście, którego nie ma

„Król” czyli opowieść o mieście, którego nie ma

„Król” czyli opowieść o mieście, którego nie ma

W najbliższy piątek odbędzie się premiera najnowszego serialu Canal+ w reżyserii Jana P. Matuszyńskiego „Król” na podstawie kultowej już powieści Szczepana Twardocha. Ta historyczno-kryminalna opowieść o żydowskim bokserze Jakubie Szapiro zabierze nas w podróż do Warszawy schyłku okresu międzywojnia. O tym, jak tworzyło się miasto, które bezpowrotnie zniknęło rozmawiam ze scenografami serialu – Grzegorzem Piątkowskim i Katarzyną Sikorą.

  • W jednym z wywiadów producentka serialu Aneta Hickinbotham przyznaje, że to co ją najbardziej zafascynowało w tym projekcie to możliwość wykreowania świata, którego nie ma. Co dla Was było największym wyzwaniem i motywem, dla którego zdecydowaliście o dołączeniu do ekipy? 

Gdy pojawiła się propozycja pracy przy serialu „Król” właściwie nie wahaliśmy się ani chwili. Od razu wiedzieliśmy, że chcemy brać udział w produkcji, która daje takie olbrzymie możliwości do kreacji. Oczywiście tak jak wszyscy, mieliśmy obawy czy tamten świat i tamtą Warszawę uda nam się jeszcze gdzieś odnaleźć. To było największe wyzwanie – uruchomienie swojej wyobraźni tak, aby na pustym parkingu w Łodzi, przy niepogodzie zobaczyć słoneczny, majowy Kercelak, a potem przekonać do tego pomysłu reżysera i producentów. Na szczęście szybko okazało się, że Janek, Aneta i Leszek (przyp. red. Jan P. Matuszyński – reżyser, Leszek Bodzak i Aneta Hickinbotham – producenci serialu) nam ufają. Wtedy odetchnęliśmy z ulgą i wiedzieliśmy, że mamy to. Znaleźliśmy nasz klucz do wykreowania świata z powieści Twardocha.

To było największe wyzwanie – uruchomienie swojej wyobraźni tak, aby na pustym parkingu w Łodzi, przy niepogodzie zobaczyć słoneczny, majowy Kercelak.

  • Jaką rolę w Waszych przygotowaniach odegrała sama powieść? Czy sposób, w jaki Twardoch pisze o przedwojennej stolicy rozbudził Waszą wyobraźnię? Ukierunkował Was w działaniu i dokumentacji? 

Powieść na pewno odegrała duża rolę i była dobrym „wabikiem” na nas, ponieważ od razu po przeczytaniu książki rozmawialiśmy o możliwościach jej adaptacji i o tym, jak ciekawa mogłaby być praca przy jej realizacji. Jakiś czas później przyszła do nas propozycja współpracy. Wyobraźnia kipiała od pomysłów, bo dzięki mięsistości powieści każde mieszkanie, każda knajpa i zaułek od razu pojawiały się w głowie. 

  • Jak wyglądały Wasze przygotowania, cała dokumentacja historyczno-obyczajowa? Czy współpracowaliście z varsavianistami? 

Nasza praca zaczęła się już pod koniec 2017 roku właśnie od tego, że sami zaczęliśmy dokumentację historyczno-obyczajową. Półki z książkami zapełniły się pozycjami obowiązkowymi tj. książkami o przedwojennej Warszawie, Muranowie, kulturze żydowskiej, o przedwojennych knajpach, burdelach, ale też o polityce tamtego czasu. Musieliśmy przyswoić ogrom wiedzy, ale oczywiście staraliśmy się wszystkie nasze wątpliwości rozwiewać z konsultantami, głównie były to osoby związane z kulturą żydowską. Na tym polu, pomimo wielkich chęci nauki, potrzebowaliśmy upewnienia się i podpowiedzi. Dokumentacja do „Króla” to setki zdjęć, kilogramy książek i miliony linków internetowych. Jednak mimo przewertowania tych wszystkich materiałów źródłowych staraliśmy się, wraz z Jankiem Matuszyńskim, wymyślić nasz świat. W obrębie epoki dodać coś od siebie, czasem nawet na przekór prawdzie historycznej.

  • Gdzie udało Wam się znaleźć ducha przedwojennej Warszawy? Jakie finalnie lokacje zobaczymy na ekranie? 

Warszawę musieliśmy sobie wymyślić na nowo. Szukając konkretnych miejsc i ulic z mapy przedwojennej stolicy, mieliśmy utrudnione zadanie. Tamtej Warszawy w Warszawie już nie ma. Możemy ją znaleźć, na niektórych podwórkach Śródmieścia czy na Pradze, ale ani centrum ani prawa strona Wisły nie są tamtym miastem. Poszukaliśmy więc Warszawy w jej młodszej siostrze, czyli w Łodzi. Już w listopadzie 2018 roku znaleźliśmy tam naszą pierwszą lokacje czyli Nalewki z początku pierwszego odcinka. Znaleźliśmy także Kercelak, Synagogę, Paszteciarnię (czyli nieczynny od niedawna minimarket), a także nasze główne skrzyżowanie do sceny manifestacji i wiele innych.

Poszukaliśmy więc Warszawy w jej młodszej siostrze, czyli w Łodzi.

  • No właśnie… Kercelak, Synagoga na Tłomackiem, Nalewki – jak powstawały tak kultowe miejsca, mocno wyryte w świadomości warszawiaków, a z których wiele dziś jest już tylko wspomnieniem? 

Często powstawaniu tych właśnie lokacji towarzyszyła początkowo duża frustracja i myśl, że wierne i poprawne odtworzenie tych miejsc nie jest możliwe na tyle, aby varsavianiści i pasjonaci historii przedwojennej Warszawy nie odnaleźli w naszym serialu błędów. Zdecydowaliśmy się więc, że najpierw nauczymy się wszystkiego, co powinniśmy wiedzieć, a potem wymyślimy to na nowo. Były jednak lokacje takie jak właśnie Nalewki, które chcieliśmy odtworzyć jak najwierniej. W dekoracji znajdziemy witryny sklepowe i szyldy przeniesione wprost z materiałów historycznych. Dzięki unikatowemu kolorowemu filmowi z przedwojennej Dzielnicy Północnej, wiedzieliśmy jakie barwy dominowały. Kercelak został stworzony od podstaw na wspomnianym już wcześniej parkingu z pięknym przedwojennym brukiem!, Synagogę zagrała ocalała z wojny Synagoga na podwórku Rewolucji 1905 w Łodzi. Bardzo chcieliśmy zrealizować sceny w tej właśnie Synagodze, ponieważ idealnie wpisała się w nasze wyobrażenie o tej scenie.

  • Warszawa lat 30. to Warszawa wielokulturowa, mówiąca wieloma językami, niezwykle różnorodna i podzielona – co było dla Was najtrudniejsze w oddaniu tego zróżnicowania? 

Musieliśmy nauczyć się tej Warszawy. Dopiero gdy zyskaliśmy pewność, że znamy tamto miasto, mogliśmy zacząć kreować nasz świat. Wszystko co najtrudniejsze było też najciekawsze! Wymyślanie Warszawy tej polskiej – bogatej, tej robotniczej a przede wszystkim tej żydowskiej traktowaliśmy jako wyzwanie nie tylko scenograficzne, ale także jako zwykłe, ludzkie, aby przypomnieć wszystkim o tamtym mieście z końca lat 30tych, otworzyć oczy na to jakie było to miasto – pełne kontrastów i wzajemnej niechęci, ale jednak żyjące razem. Niestety II wojna światowa zniszczyła tamten świat. Nie powinniśmy jednak dopuścić do tego, aby zbiorowo zapomnieć o tym, że istniał. Mamy nadzieję, że serial „Król” oprócz dobrej rozrywki przyniesie także refleksję nad tym, do czego doprowadzić może nietolerancja.

Rozmawiała: Magda Liwosz

Zdjęcia: Materiały prasowe

„Król”, reż. Jan P. Matuszyński, serial 8 odc., prod. Canal+, premiera 6 listopada 2020. Obsada: Michał Żurawski, Kacper Olszewski, Arkadiusz Jakubik, Borys Szyc, Magdalena Boczarska, Adam Bobik, Adam Ferency, Lena Góra, Barbara Jonak, Andrzej Kłak, Aleksandra Konieczna, Mikołaj Kubacki, Piotr Pacek, Marcin Pempuś, Krzysztof Pieczyński, Aleksandra Pisula, Andrzej Seweryn, Andrzej Szeremeta, Bartłomiej Topa, Masza Wągrocka, Paweł Wolak oraz Piotr Żurawski

Zobaczcie oficjalny zwiastun serialu:

Opinogóra – romantyczna jednodniowa wycieczka

Opinogóra – romantyczna jednodniowa wycieczka

Opinogóra – romantyczna jednodniowa wycieczka

Dojechać tam możemy samochodem w półtorej godziny trasą na Ciechanów, lub nawet szybciej pociągiem z Dworca Wschodniego lub Gdańskiego do Ciechanowa i potem taksówką lub rowerem. Cel – mała miejscowość Opinogóra Górna, w której znajduje się niezwykły park z zabytkowym pałacykiem, a w nim – Muzeum Romantyzmu.

Wycieczka do Opinogóry to wypad w sam raz na jeden dzień. Warto, bo obiekty, które zobaczymy są naprawdę ciekawe. Przede wszystkim jest to wspomniany pałacyk, a właściwie zameczek, który wyglądem przypomina gotycki kościółek ulokowany na wzgórzu. Jest to dawna siedziba rodu Krasińskich, mieszkał tu i pochowany jest w miejscowym kościele Zygmunt Krasiński, poeta, jeden z najwybitniejszych twórców epoki romantyzmu. Zameczek został wybudowany w 1844 roku, niestety obie wojny światowe dość brutalnie się z nim obeszły, zrekonstruowany został w latach 50. XX wieku i od temtej pory mieści się w nim muzeum. 

Oprócz zamku, zwiedzamy także oficynę dworską z wystawą malarstwa oraz dwór. Nie będziemy Wam zdradzać, jakie eksponaty się tam znajdują, zobaczcie sami. Dodać można, że na terenie parku spotkać można naprawdę egzotyczne ptaki oraz konie. Na miejscu są też punkty gastronomiczne, choć zalecamy wcześniej dowiedzieć się, czy są czynne.

A poniżej prezentujemy kilka zdjęć – mamy nadzieję, że zachęcą Was do odwiedzenia tego pięknego miejsca.

Więcej informacji o godzinach otwarcia, cenach i aktualnych wydarzeniach znajdziecie tutaj: http://muzeumromantyzmu.pl

Tekst i zdjęcia: Jarek Zuzga

Po co komu pies (w mieście)?

Po co komu pies (w mieście)?

Po co komu pies (w mieście)?

Ciągle dominuje silne przekonanie, że psu najlepiej żyje się na wsi, w domu z dużym ogrodem, gdzie może wybiegać się do woli. A więc po co komu pies w mieście? W małym mieszkaniu w bloku z wielkiej płyty. Do brudzenia trawników? Sama musiałam zmierzyć się z tymi pytaniami, kiedy jakiś czas temu po raz pierwszy pomyślałam: chcę adoptować psa.

Wątpliwości były różne. Przede wszystkim, czy moje mieszkanie – całe 38 m2 – jest wystarczająco duże? Wiele osób twierdzi, że pies w takich warunkach zwyczajnie się męczy. Po przeczytaniu połowy internetu i po wielu rozmowach z doświadczonymi psiarzami szybko jednak zrozumiałam, że nie o metraż tu chodzi. Pies śpi średnio 14-16 godzin dziennie, więc jeśli zapewnia mu się w międzyczasie dostateczną ilość ruchu, nie będzie narzekał. Aktualnie w Schronisku na Paluchu przebywa ok 700 zwierząt. Nikt mnie nie przekona, że psu będzie lepiej w schroniskowej klatce niż w najmniejszym choćby mieszkaniu, ale ze swoim człowiekiem.

Wątpliwość numer dwa była trochę nakręcana przez znajomych: „nie będzie ci się chciało wstawać rano i chodzić na te spacery” „co z wyjazdami na weekend”? Nie było to całkiem bezpodstawne. Należę do osób, które rano ok. 10 razy przełączają budzik, bo jeszcze tylko „5 minut”. Na weekendy z kolei wyjeżdżam dość często. Miałam więc spore obawy, czy ich słowa nie okażą się prorocze. A tu niespodzianka! Spacery to najlepsza część dnia i najfajniejszy benefit z posiadania czworonoga. Naprawdę! Odkrywam takie miejsca na moim osiedlu, o których istnieniu nie miałam wcześniej pojęcia. Spacery szybko przestały być obowiązkiem, a stały się przyjemnością. Nawet jeśli pada, przecież „nie ma złej pogody, jest tylko złe ubranie”. A jeśli muszę wyjechać poza miasto, czy wyskoczą mi niespodziewane nadgodziny w pracy, możliwości jest wiele: znajomi, petsitterzy, czy córka sąsiada, która chce dorobić po szkole, a lubi psy. Jest w czym wybierać. Nie ma sytuacji bez wyjścia.

Zulę znalazłam w internecie na facebooku Fundacji Judyta z Sochaczewa. Była znajdą z nieznaną przeszłością, w klatce spędziła 2 tygodnie do czasu odkarmienia szczeniaków. Po prawie roku rozważania „za i przeciw”, obejrzenia trzystu tysięcy zdjęć i przeczytaniu dwustu tysięcy historii, podjęłam szybką decyzję. Psychologowie przekonują, że psy mają terapeutyczny wpływ na ludzi, uczą dużej wrażliwości i otwartości. Potwierdzam. Moje kontakty z sąsiadami ograniczały się do niedawna do zdawkowego „dzień dobry” na klatce. Nagle pojawił się sierściuch i wszystkim rozwiązały się języki. Mnie też! Po paru miesiącach znam historie wszystkich psów w okolicy, a amatorzy piwka z pobliskich ławek to nasze ziomki. Są też tacy, którzy może nie zagadują, ale obdarzą uśmiechem, a to też miłe. Koniec z anonimowością na dzielni. Czasem unikamy z Zulą innych psiarzy, bo miewa dni intensywnego obszczekiwania swoich psich kumpli, więc czasami wolę skręcić w inną stronę i uniknąć interakcji. Ostatnio jednak jedna z sąsiadek z pobliskiego bloku – właścicielka dwóch terierów zapytała lekko oburzona: a co pani tak często przed nami ucieka?

Dużą popularnością cieszą się sąsiedzkie grupy psiarskie. U nas to Psy z Parku Morskie Oko czy Wataha Stary Mokotów – można umówić się tam na wspólne spacery, zapytać o najlepszego weta na dzielni, znaleźć petsittera z okolicy czy podzielić się karmą „na spróbowanie”. Czasami trzeba się skrzyknąć w słusznej sprawie, bo np. jest pies, który boi się mężczyzn, więc właściciele proszą o pomoc kilku obcych panów i zapraszają na spacer, żeby oswoić lęki pupila.  Miasto ogólnie wydaje się bardziej przyjazne psom. Coraz więcej knajp z radością wita czworonogi, a nawet te, które specjalne się nie pozycjonują jako przyjazne psom, chętnie wystawiają dla nich miskę z wodą. Znalazłam nawet takie miejsca, które serwują menu z przekąskami dla psich towarzyszy! Darmowe czipowanie, dofinansowanie sterylizacji to też konkretne korzyści, z których można skorzystać w Warszawie.

Nie jest jednak tylko tak kolorowo. Od kiedy mieszkam w moim obecnym mieszkaniu nie wykonałam tylu interwencyjnych telefonów do administracji, co w ciągu ostatnich miesięcy. Kilka telefonów dotyczyło m.in. umieszczenia wokół mojego bloku tabliczek „Posprzątaj po swoim psie”, bo smutne fakty są takie, że nadal wielu właścicieli nie sprząta po swoich pupilach. A to jedynie daje silny argument osobom, które nie chcą psów w przestrzeni miejskiej, bo widzą w nich głównie „obsrywaczy” trawników. Czy nie widziałam tego wcześniej? Biorąc pod uwagę ilość czasu, jaką teraz spędzam na spacerach, to chyba naturalne, że widzę wyraźniej i więcej. Pies mnie zdecydowanie „uaktywnił społecznie”, więc i w tym widzę spory benefit.

Jedną z najważniejszych komend, której musi się nauczyć każdy pies w mieście to niewątpliwie komenda „zostaw”. Nie przestaje mnie szokować to, co ludzie wyrzucają przez swoje okna! Skóra z wędzonej makreli, spleśniały chleb czy surowe mięso mielone to częste „rarytasy”. Na szczęście ruszają już akcje edukacyjne na ten temat. Bo choć „dokarmiacze” chcą pewnie dobrze i nie mają złych intencji, to ogromnie szkodzą zwierzętom i trzeba o tym mówić dużo i głośno. Na stronie stowarzyszenia Miasto jest nasze możecie pobrać fajne grafiki, które warto zawiesić na tablicy ogłoszeń na klatce czy w miarę możliwości gdzieś na podwórku, bo zwierzęta to nie śmietnik.

To trudne tematy i zgadzam się, że trzeba uświadamiać i edukować, bo pies wnosi do społeczeństwa naprawdę więcej niż zabrudzone trawniki! Może to zbyt uproszczone myślenie, ale skoro naukowo dowiedziono pozytywny wpływ zwierząt domowych na ludzi to czy więcej zwierząt w miastach nie oznacza więcej pozytywnych, otwartych i aktywnych – a co za tym często idzie również zdrowszych – ludzi? No i jeszcze kwestia bezpieczeństwa: zawsze milej przejść wieczorem przez osiedle, kiedy dookoła spacerujący ludzie z psami, prawda?

Gdzieś kiedyś przeczytałam, że każdy pies zasługuje na dom, a każdy dom na psa. Decyzja o posiadaniu zwierzaka nie może być jednak pochopna czy kierowana emocjami, bo zwierzę to nie zabawka, którą można oddać czy przypiąć na łańcuchu gdzieś w lesie, jak się znudzi. Zulę adoptowałam 6 miesięcy temu po około roku rozważania wszystkich „za i przeciw”. Pies zmienił moje życie – nie na prostsze, ale na pewno na lepsze.

Dziękuję za pomoc Oli – właścicielce Fibi i Magdzie – właścicielce Feli.

Tekst: Magda Liwosz, zdjęcia: Magda Liwosz, Asia Giza-Gołaszewska, Magda Mojska, Jarek Zuzga