Najbardziej wkurzyło mnie zamknięcie McDonalda na Świętokrzyskiej

Najbardziej wkurzyło mnie zamknięcie McDonalda na Świętokrzyskiej

Macie czasem tak, że odkrywacie jakiegoś wykonawcę, słuchacie jego płyty i nie dowierzacie? Wasze zmysły nie ogarniają tego, co słyszą, bo jest to tak dobre? Najpierw uderza was warstwa muzyczna, podkłady, a potem, po pierwszym szoku, zaczynacie wsłuchiwać się w słowa i brakuje ich wam, by opisać, jak dobre jest to, co słyszycie?

A potem przez kolejnych kilka tygodni katujecie tę jedną płytę, rano, kiedy jedziecie do pracy, w pracy, jeśli jest chwila, w drodze: z pracy, na spotkanie ze znajomymi, na basen, na spacerze i czekacie tylko, żeby znów jej posłuchać. I wasza ekscytacja nie słabnie z każdym odsłuchaniem, o nieee,  jest wręcz odwrotnie, ona rośnie, bo każdy kolejny odsłuch odkrywa przed wami jakiś genialny bas, efekt albo grę słów. I z radością stwierdzacie, że jeszcze może was coś zachwycić, a radość jest tym większa, że to polski artysta, młody artysta, który skoro tak zaczyna, to co będzie dalej?

„Trójkąt warszawski jest najprościej rzecz ujmując fabularną rap płytą. Opowiada o trzech bohaterach krążących po mieście szukając się nawzajem, uciekając od siebie.” Czytamy na stronie projektu, za którym stoi młody artysta, ukrywający się pod ksywką Taco Hemingway.

Płytę można pobrać tu: http://tacohemingway.com/

Ok+éadka

(materiały prasowe Taco Hemingway)

Trójkąt warszawski znajdował się między Kamieniołomami, Bistro a Przekąskami Zakąskami. Drogę do domu zgubiła tam niejedna osoba. Między wódką a piwem, między dniem a nocą. Pewnie każdemu z nas kiedyś zdarzyło się zgubić w Warszawie i każdy z nas miał swój trójkąt, który wciągał jak ten bermudzki. Nie dajcie się jednak zwieść pozorom, ta płyta to dużo więcej niż zapis weekendowego, stołecznego melanżu.

Z Taco Hemingwayem, a właściwie Filipem Szcześniakiem spotykam się w kawiarni kina Muranów. Słowa kluczowe naszej rozmowy to: Warszawa, wpi…l, złamane serca, alkohol, PKF, Kamieniołomy.

Wsiadamy do taksówki i dokąd jedziemy? Dokąd młodych wozi się?

Ostatnio czuję się poza obiegiem. Nawet pisząc niektóre fragmenty tekstów, musiałem dopytywać się młodszego znajomego. Dokąd bym teraz pojechał? Dużo moich znajomych przesiaduje na Kredytowej. Tam jest w miarę miło, zwłaszcza w ciągu lata.

Kogo byśmy tam spotkali?

Młodzież, która zazwyczaj studiuje dziwne rzeczy, ludzi, którzy się nudzą. Ja skończyłem już studia, ale pamiętam na I i II roku, ten czar nowo odkrywanego miasta, kiedy zaczyna się mieszkać samemu. To są ludzie, którzy przesiadują tam z nudów, ale mam nadzieję dobrze się bawią i życzę im wszystkiego dobrego.

O czym się rozmawia?

Zależy obok kogo staniemy. W moim towarzystwie dużo się teraz gada o umowach o pracę, na które wszyscy polują. Na pewno rozmawia się o miłościach, o złamanych sercach. Panuje przeświadczenie, że na takich melanżach dużo się krzyczy o niczym, ale ja jestem innego zdania. Sądzę, że każda rozmowa jest istotna, nawet jeżeli jest o niczym, nawet jeżeli ma to być tylko zajęcie czasu sobie i innej osobie, to i tak jest to miłe.

A może jest tak, że po kilku głębszych te rozmowy są prawdziwsze?

Bardzo możliwe, ale pytanie, czy nie są czasem za prawdziwe? Po alkoholu i innych używkach zdarza się ludziom mówić rzeczy, których nie powiedzieliby na co dzień. W niedzielę rano to nie jest już to samo miasto, co w sobotę wieczorem.

Przyjmijmy, że jest sobota wieczór, co nam zaserwują w barze?

Model wszechobecny w całej Polsce to: 4 zł za alkohol i 8 zł za cokolwiek do jedzenia. Mnie się to strasznie szybko znudziło. Dziwny jest ten nawrót na rzeczy polskie, do potraw, których współczesne pokolenie nie zna, jak jedzenie w galarecie. W Przekąskach była świetna biała kiełbasa, ale niczego innego nie byłem tam w stanie zjeść. Warszawa to jednak przede wszystkim wyjście z lokalu i szukanie kebaba, to jest paskudny nawyk tego miasta.

A Plan B? To też paskudny nawyk tego miasta?

Plan B jest bardzo ważnym miejscem na mapie Warszawy. Mimo że jest zupełnie nieszczególne, nie ma tam nic ciekawego, oprócz gigantycznej palarni w środku. Sądzę, że jest kluczowym miejscem dla pewnej grupy ludzi w stolicy. Ja nie jestem jego fanem, źle się czuję na placu Zbawiciela, ten tłok, to co się czasem dzieje pod Planem, sprawia, że czuję się tam klaustrofobicznie.

A gdzie mieści się „Trójkąt warszawski”?

„Trójkąt warszawski” to jest pierwsza piosenka, którą napisałem na tę płytę. Jeszcze parę lat temu, jak działały: Bistro, Zakąski i Kamieniołomy. Z takiego wieczornego snucia się pamiętam właśnie chodzenie pomiędzy tymi trzema miejscami. Tam dużo się działo, każde z tych miejsc miało inny charakter. W Kamieniołomach nie piło się wódki, bo była droga, do Bistro chodziło się na sam koniec, napić się piwa. To było takie wieczne chodzenie w tym trójkącie, bo, a to był jakiś znajomy, którego trzeba było przyprowadzić, a to znów spotkało się kogoś, gdzieś w drodze. Można się było zagubić, jak w trójkącie bermudzkim.

10403069_781953275208214_1803741297384702798_n

Taco Hemingway (fot. Jonasz Tołopiło)

W Warszawie trzeba być atletą?

To takie odwołanie do wszelkich bójek i bitek, oczywiście poalkoholowych, w których zdarzało mi się być uczestnikiem, ale zazwyczaj w roli dostającego wpi…l niż go eksportującego. Ten tekst („w Warszawie trzeba być atletą to przede wszystkim” przyp. I.K.) pada w kontekście Subawaya na Świętokrzyskiej, które jest wyjątkowym skupiskiem wpi…lu. To jest niesamowite co tam się dzieje. Jest czynne 24 godziny na dobę, są tam ciepłe kanapki, masa mięsa, i to coś budzi w ludziach. To plus alkohol, plus Mazowiecka, która jest tuż obok, która skupia konkretną klientelę. Kiedyś tam dostaliśmy z kolegą okrutny wpi…l, naprawdę okrutny, w samym lokalu. Wpi…l jest symptomatyczny dla Warszawy, ale też ok, to się dzieje na całym świecie.

Warszawa jest smutnym miastem?

Myślę, że to ta Warszawa nocna, rano wszystko wraca do normy. To płyta jest o rozczarowaniu. Nie sądzę jednak, że Warszawa jest smutniejsza niż inne miasta. Ludzie lubią mówić, że w Warszawie ludzie się spieszą albo w Warszawie dzieje się to i tamto, ja nie sądzę, że to miasto się jakoś strasznie różni. Po prostu tego nie wiem, dlatego staram się takich sądów nie wydawać. Nie żyłem nigdy w Poznaniu, więc nie wiem czy jest różnica. Smutna Warszawa chyba nie jest, wieczorami bywa, ale to zależy w jakiej się jest sytuacji. Są przecież ludzie, którzy są zaj…e weseli również.

Masz swoje ulubione miejsca w Warszawie?

Powiśle i Wisła. Zwłaszcza jak można siedzieć na tych kamiennych schodach. Muranów, jest spokojny i to lubię. Bardzo lubię „Paranę”. Nie mam jednak chyba czegoś takiego, że oddycham jakimś miejscem. Wszędzie się czuję w miarę ok. Chyba łatwiej mi powiedzieć o miejscach, których nie lubię.

Jakich?

Męczy mnie Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście, pewnie dlatego, że tam mieszkałem. Tam jest codziennie jakieś wydarzenie, jakieś maratony, turyści, to jest męczące. O!, ale bardzo lubię plac Konstytucji, tam nie ma nic do roboty, ale lubię tam po prostu stać i być. Choć strasznie wkurzają mnie te reklamy wielkoformatowe. Powiśle, w okolicach Szwoleżerów, też lubię, ale tam nie ma gdzie iść, kawę można wypić tylko ze stacji benzynowej.

No na Agrykoli jest „Źródełko”…

Tak, ale to nie to, tam zbiera się starsza, specyficzna klientela. To mnie boli w Polsce, jak się wraca z wakacji we Włoszech czy Hiszpanii, zawsze się mówi o tych wesołych staruszkach, którzy siedzą przed kawiarniami i piją podwójne espresso, cały dzień tam przesiadują. To jest bardzo miły widok, człowiek widzi wtedy swoją starość, ze znajomymi, przyjaciółmi, a w Polsce nie ma tego nawyku wychodzenia, to ma swoje powody oczywiście. O! dlatego strasznie lubię „Amatorską”, tam się spotykają starsze osoby. Ciekawa jest rewitalizacja barów mlecznych, miło by było, gdyby te wszystkie kawiarnie też dostały drugą młodość. Ale póki co ludzie są chyba zainteresowani tanim jedzeniem, a tanią kawą jeszcze nie.

Nostalgię czuć też na płycie. Skąd pochodzą przerywniki między utworami?

Wszystkie pochodzą z PKF. Bardzo dużo ich oglądam od paru lat. Staram się nie być zbyt nostalgiczny, bo to jest trucizna. Mój ulubiony fragment to ten, w którym wypowiada się Czesław Śliwa. To jest facet, który przed piosenką Trójkąt… mówi o lokalach. Udawał konsula austriackiego, jest jednym z najsłynniejszych peerelowskich oszustów. Zresztą na podstawie jego historii powstał film fabularny „Konsul”.

A kto odpowiadał za podkłady?

Mój przyjaciel, Maciej Ruszecki, który skończył prawo i mam zawsze wrażenie, że on to robi od niechcenia, ale też zawsze jestem zachwycony. Zrobił 4-5 piosenek, ale jest odpowiedzialny za warstwę muzyczną całości. Miksował wokale, dbał o warstwę dźwiękowa.

Będzie kolejna płyta?

Myślę, że tak. Ten projekt powstawał 3 lata.

To czuć, bo mówisz na płycie o miejscach, których już nie ma.

No właśnie pojawiały się zarzuty, że w jednym kawałku są Kamieniołomy i miejsca na Kredytowej. Założenie jest takie, że refreny są wspomnieniowe. Podmiot liryczny przypomina sobie stare lokale. Najbardziej mnie wkurzyło zamknięcie McDonalda na Świętokrzyskiej. Wspominałaś o tym tekście, że w Warszawie trzeba być atletą. Pierwotnie ten tekst brzmiał „dostać w pysk pod Makiem na Świętokrzyskiej, w Warszawie trzeba być bydlakiem to przede wszystkim”. Makiem-bydlakiem to się rymowało. A to jest tekst, o tym jak moi koledzy dostali straszny wpi…l pod McDonaldem, przy którym był taki dziwny klub, do którego się schodziło pod ziemię.

Underground…

Tak, tam się dziwni ludzie kręcili i tam moi koledzy dostali w mordę. Rozbiegli się po całym mieście i potem szukali się całą noc. McDonald został zamknięty a jako że to już była fabuła ze zwrotki, nie z refrenu, to musiałem mieć lokal, który istnieje. Całe szczęście ten Subway też mi pasował, bo tam też dostałem w mordę. Miasto, które się stale zmienia jest upierdliwe jeśli chodzi o pisanie.

A jaki jest temat płyty?

Złamane serca. Każdy w kimś. Ktoś w Tobie, Ty w kimś i tak się to kręci i kręci.

Każdy jest odrzucany.

Tak, każdy jest odrzucany i każdy odrzuca. Każdy importuje i eksportuje uczucia. Płyta jest o tym. Nie chciałem, żeby to była płyta o melanżu chociaż trochę tak wyszło.

Rozmawiała: Iza Kieszek

Taco Hemingway zagra koncert 24 kwietnia w klubokawiarni Towarzyska.

Sylwia Chutnik czy Marek Nowakowski? – Okno w Kampusie

W poniedziałek mieliśmy przyjemność gościć w Radiu Kampus. Iza Kieszek opowiadała o Warszawie w literaturze. Czy Marek Nowakowski to pisarz niedoceniany? Czy współcześnie powstają ciekawe książki o stolicy? Dlaczego Warszawa tak często pojawia się literaturze? Zapraszamy do odsłuchu.

 

IMG_20150224_215817

 

W tym mieście tego samego dnia możesz poznać kogoś ciekawego, a później dostać w łeb

wit

Witold Szabłowski (fot. archiwum prywatne)

 

O Warszawie, o której nie miał pojęcia, opowiedziała mu tłumaczka tureckiego. Najchętniej włóczy się po Starych Jelonkach. Rozmowa z reporterem Witoldem Szabłowskim.

 

Witold Szabłowski – dziennikarz związany z „Dużym Formatem”. Za swoje reportaże otrzymał wiele nagród dziennikarskich. Jest autorem trzech książek: „Zabójca z miasta moreli”, „Nasz mały PRL”, „Tańczące niedźwiedzie”. Pochodzi z Ostrowi Mazowieckiej, studiował w Warszawie i Stambule. Dziś mieszka na Pradze. 

Co Cię kręci w Warszawie?


Jej energia. To, że wystarczy pół roku nie odwiedzania jakiejś dzielnicy, a już wpadam na nowe sklepy, knajpy i budowy. To jeszcze jest takie miasto, że wstajesz rano, wychodzisz i równie dobrze możesz poznać kogoś ciekawego, co dostać w łeb. I oby jak najdłużej takie było.

Czego nie lubisz w Warszawie?

Ja jestem bardziej z Warszawy Stadionu Dziesięciolecia niż Stadionu Narodowego. Bardziej z tej bazarowej, kolorowej, z klimatem, pełnej cudzoziemców, od tych z lekko ciemną karnacją, po tych ze skośnymi oczami. Nie lubię, jak ten klimat zostaje zastąpiony przez sterylne postaci w sterylnych uniformach,  jak na Stadionie Narodowym. I nie lubię tego, że tak popularne są tu osiedla grodzone. Nie rozumiem, dlaczego słoiki, które przyjechały,  jak ja, z otwartych przestrzeni małych miast, tak chętnie zamykają się później za strzeżonym przez ochroniarza płotem.

Co w Warszawie Cię ostatnio zaskoczyło?

Negatywne zaskoczenie jest takie, że przestał działać Klub Karuzela na osiedlu Przyjaźń. Klub, który kiedyś służył budowniczym Pałacu Kultury, a potem studenciakom – takim jak ja – z akademików na Starych Jelonkach. Ale zaraz po nim przyszło pozytywne zaskoczenie – grupa zapaleńców, razem z Bemowskim Domem Kultury, będzie Karuzelę reaktywować, szukając dla niej miejsca na mapie współczesnej, kulturalnej  Warszawy. Jadę nawet na otwarte spotkanie organizacyjne w tej sprawie, choć od lat już mieszkam na Pradze, ale Karuzela to spora i ważna część mojego życia. Pamiętam, jak byłem na pierwszym roku studiów pan od xero pokazywał nam tam pieczątkę z napisem „Aleksander Kwaśniewski. PRZEWODNICZĄCY”. Czemu przewodniczył przyszły prezydent, trudno dociec, ale pieczątka została tam jak cenna relikwia.

Twoje ulubione miejsce w Warszawie, do którego idziesz, gdy masz ochotę powłóczyć się z rękami w kieszeniach to…

Właśnie Stare Jelonki.

Pamiętam, jak któregoś dnia, gdy jeszcze mieszkałem tu jako student, przed oknami przemaszerował nam pochód ochroniarzy i kilku ważnych mężczyzn ewidentnie z kraju afrykańskiego. Potem okazało się, że to… prezydent Mali, który mieszkał na naszym Osiedlu, gdy studiował w Warszawie historię. Był wyraźnie wzruszony. Podobnie dziś i ja się wzruszam, jak chodzę alejkami Jelonek, otoczonymi domkami z syberyjskiej sosny.

Ulubione miejsce na posiadówki ze znajomymi to…

Wyluzowane, praskie knajpy. Wśród nich wyróżniłbym „W Oparach Absurdu” na Ząbkowskiej – za fajną atmosferę i barmana z mojego miasta, z którym mogę obgadać wspólnych znajomych z liceum.

Czy Twoim zdaniem w Warszawie są miejsca, gdzie mogłyby narodzić się rewolucje?

Nie widzę takich miejsc, ludzie w swojej masie nie są dziś zainteresowani rewolucjami. A szkoda. Szkoda, że nie wybuchnie mała rewolucja na Bazarze Różyckiego, który ma sto lat pięknej tradycji, gdzie biło serducho prawobrzeżnej Warszawy, a który dziś zdycha.

Najbardziej fascynujący warszawiak, którego poznałeś, to…

Małgorzata Łabędzka-Koeherowa, tłumaczka tureckiego poety Nazima Hikmeta Borzęckiego. Poznałem ją, gdy była już po dziewięćdziesiątce i opowiedziała mi o Warszawie, której nie znałem. A także o tym nieznanym tureckim poecie, który dla Turków był najważniejszym poetą XX wieku, a który miał polskie nazwisko i… pomieszkiwał w polskim Sejmie. Hikmeta-Borzęckego i jego tłumaczkę opisałem w książce „Zabójca z miasta moreli”.

Najbardziej intrygująca historia, którą słyszałeś na Pradze to…


Historia rodziny nożowników z Ząbkowskiej, którą opowiedział mi pan dzielnicowy. Raz przyniósł mandat za przekroczenie prędkości gdzieś na wschodzie Polski. Poczęstowałem go herbatą, a on odwdzięczył się tą historią. Najbardziej frapujące było to, że działa się współcześnie.

Pamiętasz ten moment, kiedy  postanowiłeś zamieszkać w Warszawie? Kiedy to było? I dlaczego wybrałeś Warszawę?


Przyjechałem tu studiować nauki polityczne. Studiowałem tak skutecznie, że do dziś od polityki staram się trzymać tak daleko, jak to tylko możliwe. Wybrałem czysto pragmatycznie: myślałem, że jak dam sobie radę tutaj, to dam i wszędzie indziej.

Jakie były Twoje pierwsze wrażenia? Polubiłeś od razu to miasto?

Warszawa była dla mnie za duża, a że przyjechałem z Ostrowi Mazowieckiej, zacząłem tu sobie wydzielać „małe Ostrowie”, kawałki, które były dla mnie do ogarnięcia. Z panią ekspedientką, która wie, jak mam na imię, zaprzyjaźnionym warzywniakiem etc. Jak udało mi się coś takiego zbudować, było już dobrze.

Czujesz, że Warszawa to Twoje miejsce na Ziemi?

Tak. Nie bardzo chciałbym mieszkać gdzie indziej. Podoba mi się ten ruch i energia.

Jak nie Warszawa, to…

Buenos Aires.

Co widzisz ze swojego okna na Pradze?

Podwórko z kamienicy na Brzeskiej. Z dziurami po kulach.

Twoje miejsca na Pradze to…

Cerkiew – bo przypomina, że kiedyś nie mieszkali tu sami Polacy. Bar mleczny naprzeciwko misiów – bo bary mleczne to bardzo sympatyczna instytucja. I dzikie plaże nad Wisłą.

Gdzie jest Twoje ulubione okno, z którego patrzysz na Warszawę? Co przez nie widać?

Wielkie okno w Agorze, z którego pięknie widać panoramę miasta. Kiedyś pani okulistka powiedziała mi, że jak się dużo siedzi przy komputerze, to raz na godzinę trzeba podejść do okna i patrzeć w jakieś punkty daleko na horyzoncie.
Sporo fajnych miejsc odkryłem dzięki tej okulistce i dzięki temu oknu.

Fantastyczna Warszawa – rozmowa z Pawłem Duninem-Wąsowiczem

Z Warszawy pociągi jeżdżą na Księżyc – o fantastycznych wizjach stolicy rozmawiamy z Pawłem Duninem-Wąsowiczem, pisarzem, wydawcą, szefem miesięcznika „Lampa”, warszawiakiem od pokoleń.

227921_1029185380420_4760_n

Kwestionariusz Okna na Warszawę
Warszawa to miasto… owszem.
W Warszawie lubię…  nie wiem.
Warszawę kocham i szanuję… tak.
W Warszawie nie lubię… nie wiem.
Prawdziwy warszawiak to… nie ma takich.
Moje ulubione miejsce w tym mieście… akwedukt przy fosie na Cytadeli.
Jeśli nie Warszawa, to… Kraków albo Lublin.

Jest Pan autorem książki ”Warszawa fantastyczna”, w której zebrał Pan wizje przyszłej Warszawy pojawiające się w fikcjach literackich. Która z tych wizji najbardziej Pana zaskoczyła, która była dla Pana najciekawsza, najbardziej spektakularna?

Mam szczególny sentyment do opowiadania Zdzisława Domolewskiego „Garnitury trumienne” opublikowanego w 2002 r. wiosną w dwóch odcinkach w „Nowej Fantastyce”. Wizja rozpoczynającej się w Warszawie rury, którą pociągi jeżdżą na Księżyc, po tamtejszy piasek przedłużający życie, jest tam próbą naśladowania hipotetycznej powieści fantastycznej, jaką mógł pisać w 1939 kilkunastoletni marzyciel – syn żydowskiego krawca z Żelaznej.

Pracuje Pan teraz nad atlasem fantastycznym Polski. Czy zauważył Pan jakąś specyfikę fantastycznych wizji Warszawy na tle innych miast?

Warszawa jako stolica jest częściej niż Kraków obiektem fantastyki modernizacyjnej, pozytywnych wizji przyszłościowych science fiction. Fantastyka niesamowitości, szczególnie horror, odwołuje się w przypadku Warszawy najczęściej do stosunkowo niedawnych historii z czasów powstania w getcie 1943 i powstania warszawskiego 1944.

Jest Pan wydawcą i autorem książek, ale także bibliofilem i kolekcjonerem, zwłaszcza druków mało znanych czy zapomnianych autorów. Jaka jest Pana książkowa mapa Warszawy? Którą bibliotekę najbardziej Pan lubi, które księgarnie i antykwariaty Pan najczęściej odwiedza?

Kiedyś byłem bywalcem Biblioteki Publicznej na Koszykowej, teraz rzadko tam trafiam – bywam raczej w Narodowej i BUW. Co do antykwariatów – zależy czego szukam. Największy wybór tytułów beletrystycznych PRL-owskich i z III RP i po rozsądnych cenach ma obecnie Antykwariat Grochowski przy Kickiego, ale przedwojenne książki i czasopisma kupowałem raczej w antykwariatach Logos i Kosmos w Al. Ujazdowskich, Tom na Żelaznej czy Gryf na Dąbrowskiego na Mokotowie. Z kolei na Andersa powstał niedawno antykwariat specjalizujący się w fantastyce. Niezły też jest ten przy Pięknej, na rogu z Poznańską.

Jaka jest Pańska „lokalna ojczyzna” w Warszawie?

Wychowałem się na Zatrasiu, a od 15 lat mieszkam po drugiej stronie Broniewskiego – na Sadach Żoliborskich. Z naturalnych względów interesują mnie wszelkie zdjęcia brzydszych oblicz Pięknego Brzegu, jak na przykład dawne Miasteczko Powązki, Wrząca Górka czy Marymont. W odróżnieniu od gustownej zabudowy Żoliborza właściwego, mało komu chciało się fotografować tę niegustowną i relikty fotograficzne miejsc obecnie zabudowanych blokami są stosunkowo rzadkie.

Rozmawiała Małgorzata Chomicz-Mielczarek

Fot. Paweł Dunin-Wąsowicz

Warszawa szyje!

W najnowszych Rozmowach przy Oknie rozmawiamy z Agnieszką Świetlik i Anną Nowicką o Warszawie i życiu… tzn. szyciu!

1011117_252536811579784_1628386209_n

Znak rozpoznawczy grupy „Warszawa szyje”, wielka uszyta mapa miasta, aut. Anna Sławińska

 

Warszawa to miasto... pełne ciekawych miejsc i ludzi, stylów życia z których można czerpać inspiracje.

W Warszawie lubię… różnorodność.

W Warszawie nie lubię… braku tolerancji.

Prawdziwy warszawiak to…każdy, kto czuje się warszawiakiem. Każdy, kto tu mieszka jest częścią miasta, tworzy je każdego dnia.

Moje ulubione miejsce w tym mieście… okolice Myśliwieckiej i park Rydza-Śmigłego.

Jeśli nie Warszawa, to… gdziekolwiek, byle z maszyną do szycia.

 


 

Skąd pomysł na założenie grupy “Warszawa szyje”?

Wszystko zaczęło się w… Szczecinie. Ania wzięła udział w spotkaniu członkiń grupy „Szczecin szyje”, a jej założycielka Julia Jędruszkiewicz, namówiła ją, aby założyła warszawską odnogę projektu –  w spotkaniu wzięło udział kilka osób z Warszawy, które chciały dołączyć do szczecińskiej grupa, a ponieważ grupa z założenia miała być lokalna, to nie bardzo było w niej miejsce dla osób z innych miast. I tak od słowa do słowa powstała „Warszawa szyje”. Ania napisała do osób ze spotkania w Szczecinie, Julia zrobiła reklamę na swoim blogu i po 24 godzinach grupa liczyła już ponad 100 osób. Po dwóch tygodniach do grona administratorów dołączyła Aga. Półtora roku od daty założenia w grupie jest prawie 4000 osób.

Jaki cel mają Wasze działania?

Tworzymy portal, który zrzesza pasjonatów zajmujących się szyciem hobbystycznie i zarobkowo. Pokazujemy ciekawe inspiracje, dzielimy się informacjami o unikatowych materiałach, promocjach w sklepach, propagujemy rękodzieło. Nasza prężnie działająca grupa wciąż się rozrasta, wychodząc setki kilometrów poza granice Warszawy, jej członkowie rozsiani są po całym świecie, czerpiąc garściami inspiracje, a jednocześnie garściami te inspiracje „wrzucając”. Pracujemy nad tym, żeby w naszej grupie (oraz na jej stronach internetowych) spotykały się osoby szyjące, uczące się szycia oraz firmy, które dostarczają tkanin i akcesoriów oraz zapewniają kursy i szkolenia.

Dlaczego Waszym zdaniem coraz więcej osób próbuje własnych sił w szyciu i projektowaniu ubrań?

W świecie pełnym powtarzalnych wzorów i produkowanych na skalę masową ubrań, coraz więcej z nas chce mieć w swojej szafie coś unikatowego. Takie rzeczy cieszą jeszcze bardziej, jeśli są wykonane własnoręcznie. Większość z nas zaczynała od prostych poprawek, ale apetyt rośnie w miarę… szycia. Im więcej potrafimy, tym więcej chcemy szyć, tym bardziej puszczamy wodze fantazji, szukamy niepowtarzalnych wzorów, tkanin. Dzięki temu, że jest nas tak dużo, motywujemy się wzajemnie, pogłębiając przy okazji swoją wiedzę, a moda na szycie zatacza coraz szersze kręgi.

Opowiedzcie, jak na co dzień wygląda Wasze zaangażowanie w projekt?

Praca nad grupą, fanpagem, stroną internetową to praca, którą wykonujemy cały czas, 7 dni w tygodniu. Administrowanie tak licznej, nieustannie powiększającej się grupy to tylko część naszych obowiązków. Rozwijamy też nasz fanpage, dbając o to, by dostarczał naszym fanom rzetelnych informacji ze świata nici i igieł. Organizujemy spotkania, kursy szycia i konstrukcji, bierzemy udział w akcjach charytatywnych (np. wspieramy akcję “Uszyj jasia”), organizujemy “wspólne szycia” i konkursy, a wszystkie nasze dokonania zapisujemy i gromadzimy na stronie internetowej.

Rozmawiała: Magda Liwosz

Warszawa jest przez cały czas nieznana

fotka_056-1

Dlaczego Małgorzata Karolina Piekarska napisała varsavianistyczny kryminał o duchach? 

Małgorzata Karolina Piekarska – pisarka, blogerka, dziennikarka prasowa i telewizyjna, prezes Oddziału Warszawskiego Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Autorka książki. „Czucie i wiara”- varsavianistycznego kryminału o duchach.

Warszawa to przede wszystkim moje miasto rodzinne, z którym jestem bardzo związana emocjonalnie. Kiedyś pewien czytelnik z przekąsem zapytał mnie, za co kocham Warszawę. W pytaniu była niezwykła pogarda dla tego miasta. Nie mógł zrozumieć, że Warszawa to po prostu moja mała ojczyzna, a jak kiedyś powiedział Seneka: „Ojczyznę kocha się nie dlatego, że wielka, ale dlatego, że własna”. Warszawa to po prostu moja mała ojczyzna i nie umiem bez niej żyć. Dwa tygodnie poza Warszawą sprawiają, że gdy wracam z podróży, to się cieszę z tego, że wracam, jak kompletna wariatka.

W Warszawie lubię właściwie wszystko. Dlatego, że jest to miasto bardzo różnorodne. Jest tu metropolia, są tu małe miasteczka, a nawet wsie, jak np. Siekierki czy daleka część Młocin. Są parki, pola, lasy, woda i właściwie jak ktoś bardzo chce, to może nigdy stąd nie wyjeżdżać, bo znajdzie tu przekrój całej geografii świata. Nawet i górka się jakaś znajdzie i nie mam na myśli tylko Szczęśliwickiej.

W Warszawie nie lubię… No z tym jest problem. Ja w ogóle bardzo rzadko czegoś nie lubię. Wielu mówi, że nie lubi pośpiechu. Ale ja i ten pośpiech lubię. Miasto żyje szybszym rytmem, a wielkomiejski gwar i pośpiech są jego częścią. Nie mogę nie kochać tego pośpiechu, tak charakterystycznego dla tego miasta.

Prawdziwy warszawiak to taki, który kocha to miasto. Nie ma znaczenia gdzie się urodził i jak długo tu mieszka. Kocha – to jest warszawiakiem. Nie kocha – to żadne metryki mu nie pomogą. Sam siebie swoim stosunkiem do miasta już określa jako obcego. Domyślam się, że pytanie ma na celu nawiązanie do dyskusji o słoikach, ale wielkie miasto zawsze przyciąga przyjezdnych, więc słoiki to norma na świecie. Nie tylko w Warszawie.

Moje ulubione miejsce w tym mieście. Mam tych miejsc bardzo, ale to bardzo dużo. Kocham Żoliborz, bo tam się wychowałam. Moje dzieciństwo to kwadrat między Broniewskiego, Przasnyską, Krasińskiego i Elbląską, czyli Zatrasie. To dalsze kwadraty z Sadami Żoliborskimi, okolicami placu Wilsona, Inwalidów, Lelewela, Słonecznego, Henkla etc. Gdy przyjeżdżam na Żoliborz, szukam miejsc, w których kiedyś się bawiłam i z którymi łączą mnie silne wspomnienia. Kryjówki z dzieciństwa, randki z chłopakami, czy plotki z koleżankami. Także wypady rowerowe. Mam sentyment do Bemowa, bo właśnie tam w dzieciństwie jeździliśmy na rowerach podglądać przez krzaki startujące samoloty. Oczywiście na teren lotniska wdzieraliśmy się przez dziurę w siatce.
Uwielbiam Czerniaków i Sadybę. To miejsce dzieciństwa mojego Ojca. W parku, który dziś jest im. doktora Czesława Szczubełka, mam zdjęcie w wózku i zdjęcie na kolanach u prababci Karolci, po której mam drugie imię. Blok Sadyby Oficerskiej to blok, w którym mieszkała babcia Janina Piekarska. Byłam tam niedawno u jej dawnych sąsiadów odebrać fotografie, które znalazły się u nich w piwnicy. Po 40 latach szłam tymi samymi schodami, co kiedyś do babci i serce biło mi wprost niesamowicie. Czerniaków i Sadyba to także fort im. Jana Henryka Dąbrowskiego, w którym w czasie powstania warszawskiego mieściło się dowództwo batalionu Oaza, w którym walczył mój dziadek. A po wojnie tata walczył o powstanie tam oddziału Muzeum Wojska Polskiego i Muzeum Katyńskiego. Uwielbiam tam przyjeżdżać i oglądać samoloty, działa czy czołgi. Czerniaków to kościół pw. świętego Antoniego Padewskiego w parafii pw. Świętego Bonifacego, czyli prawdziwy szkielet w trumnie! Zawsze robił na mnie wrażenie. To jeden z najpiękniejszych barokowych kościołów Warszawy. Często pokazuję go znajomym. Jest też siłą rzeczy bohaterem jednego z rozdziałów mojej książki kryminalnej pt. „Czucie i wiara”, która ukaże się w maju nadchodzącego roku, a którą poświęciłam nowym legendom warszawskim. To za jego sprawą moim ulubionym architektem związanym z Warszawą stał się Tylman van Gameren, a fundator tego kościoła – Stanisław Herakliusz Lubomirski – stał się jedną z ulubionych postaci historycznych.

Na Mokotowie, którego częścią są Sadyba z Czerniakowem, jest też ulica Puławska – jedna z najdłuższych w Warszawie. Na tej ulicy w małym domku, który mam na obrazie, urodził się mój tata. Tu umarł mój pradziadek Antoni, którego tak, jakbym znała, bo zostało po nim kilka notesów wierszy i listów, więc świetnie wiem, jaki był. Zawsze o nim myślę jadąc Puławską i patrząc na miejsce, w którym stał dom, w którym umarł w 1922 roku. Patrzę też na kościół św. Michała, w którym była msza żałobna za jego duszę, a który wprawdzie został po wojnie zbudowany od nowa, ale dzwonnica nadal przy nim stoi.

Jadę i myślę, że jestem i Żoliborzanką i Mokotowianką i od ponad piętnastu lat Saskokępianką i to taką z dziada pradziada. Bo Saska Kępa gdzie mieszkam w domu po prababci też jest takim moim miejscem na ziemi.

Opowiedz o swojej Saskiej Kępie.

To jest klasyczne małe miasteczko. Z małomiasteczkowymi plotkami spowodowanymi wiedzą kto z kim i co robi. Jest też w cieniu metropolii. Kina nie ma, jak klasyczne małe miasteczko. Ma dom kultury, księgarnie, swoją elitę intelektualną i swoich meneli, którzy nadają Kępie kolorytu. Mam tu swoje ulubione knajpki.

Które?

Najczęściej bywam w Cafe Espresso na Rondzie Waszyngtona gdzie są domowe obiady. Lubię Fregatę na Międzynarodowej gdzie jest jak u mamy. Gdy żył jeszcze Pan Henio (teraz knajpkę prowadzi żona), to kiedy dowiedział się, że jestem bardzo chora, przysłał mi do domu pierogi i rosół. We Fregacie napisałam kilka książek. A swoje małe i duże sukcesy świętuję w Pikanterii na Walecznych, gdzie jest i kruszon i kwas chlebowy i domowe wino z czarnego bzu i „zboczone śliwki” i deska serów lub wielki półmisek mięs pod tytułem „towarzysze pomóżcie”, którym każdy się naje, jak, nie przymierzając, świnia. I jeszcze jest bardzo fajna atmosfera. Lubię też „Pstrąga” w Parku Skaryszewskim. Zresztą… zorganizowaliśmy tam z mężem wesele na koszt gości. Poszliśmy przed ślubem do właścicieli i powiedzieliśmy, że chcemy tu mieć wesele. Byli zaskoczeni, że pod chmurką i na koszt gości, ale wyjaśniliśmy, że takie wesele to dobry sprawdzian tego, kto nam dobrze życzy. My tylko prosimy, by niczego nie zabrakło. W efekcie bawili się z nami także zwykli parkowi goście, a właściciele z wdzięczności, że był tłum klientów podarowali nam butelkę Rakiji. Oboje z mężem lubimy tam przychodzić i powspominać.

Lubię też Ursynów, bo kojarzy mi się ze Stanisławem Bareją i jego serialami i patrzę na to przez pryzmat Balcerka, który wstydził się powiedzieć „Natolin”. I mogłabym tak jeszcze wymieniać i wymieniać…

Jeśli nie Warszawa to… góry. Marzę, by kupić domek w górach, by mieć samotnię do swobodnego pisania. Koniecznie drewniany. Niestety to górskie miejsce, które podoba mi się najbardziej, czyli Kotlina Kłodzka, jest od Warszawy potwornie daleko. Najbliższe góry od Warszawy to Świętokrzyskie, a one, choć bardzo piękne, to jednak tego czegoś nie mają. Pozostaje więc jazda w bliższe miejsca, w których gór nie ma. Ogromnym sentymentem darzę Radziejowice, gdzie w pałacu Krasińskich spędziłam całe dzieciństwo. Teraz takie chwile spędzam w Oborach gdzie jest (na razie jest) Dom Pracy Twórczej im. Bolesława Prusa, a ja jako członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich mam tam zniżki i mogę sobie zarezerwować pokój, pojechać i spokojnie pisać. Co chętnie robię, gdy tylko mam czas.

Jak narodził się pomysł napisania warszawskiego kryminału o duchach?

Pomysł powstał dość dawno podczas tworzenia cyklicznego programu telewizyjnego „Detektyw Warszawski, czyli na tropie miejskich tajemnic”. Tylko wtedy jeszcze nie wiedziałam, że będzie o duchach. Chciałam napisać książkę, w której byłoby o takich codziennych-niecodziennych rzeczach z Warszawy. Chodzimy koło nich i nie zastanawiamy się na przykład nad tym, ze miasto upamiętnia nie tylko żyjące, ale i fikcyjne postaci. Wszystko nabierało realnych kształtów dość powoli. Nieżyjący już reżyser Tomasz Zygadło pokazał mi kiedyś przystanek tramwajowy na Targówku. Powiedział, że to jest fascynujące, że jest przystanek, choć tramwaj nie jeździ, bo torów jest tylko kilkadziesiąt metrów. Pojechaliśmy tam nawet i zrobiłam wtedy pierwsze zdjęcia przystanku. Tomek powiedział, że chciałby zrobić o tym fabularyzowany dokument. Żeby rzecz zahaczała o lata 20-te i wszystko tak się wiązało w całość, by ludzie wierzyli, że to prawda i tylko wybitni intelektualiści i znawcy tematu wiedzieli, że są to po prostu tzw. „jaja”. Tomek pokazał mi wtedy swój film „Prawdziwa historia guźca”, w którym opowiadał o tym guźcu, który kiedyś uciekł z ZOO. Świetne to było. Gdy profesor Janusz Stanny na plakacie ze zdjęciem Arnolda Schwarzeneggera z gołą klatką piersiową zrobił na tej klacie Arnolda kilka kresek flamastrem i powiedział, że to jest ukryty symbol guźca, w podświadomości rozpoznawany przez kobiety jako coś atrakcyjnego i dlatego ta klata Arnolda je fascynuje, mało nie spadłam z krzesła. Tomaszowi udało się nakłonić, by największe autorytety mówiły niezwykle poważnie rzeczy, które on sam wymyślił. I tak pod wpływem tego, co zobaczyłam w filmie o guźcu, wizyty na przystanku tramwajowym na Wysockiego, szperaniu w źródłach itd. napisałam „Tajemnicę przystanku tramwajowego”. Ten rozdział opublikowałam już po śmierci Tomasza, bo w styczniu 2013 roku na swoim blogu. Ku memu zdumieniu tekst (wraz z przedrukami etc.) przeczytało do dziś ponad 400 tys. czytelników. Wielu pisało do mnie wierząc, że to… prawdziwa historia, bo przecież pomnik jest i przystanek też jest! Ponieważ wtedy też odezwał się do mnie portal Targówek.info, który, zafascynowany pomysłem, uznał go za świetną promocję dzielnicy i spytał o zgodę na przedruk opowiadania, więc wróciłam do pierwotnego zamysłu stworzenia książki ze zmyślonymi legendami o miejscach, które codziennie mijamy. Duchy zrodziły się później, ale dość szybko i w sposób naturalny. Uznałam, że zjawiska paranormalne zawsze ludzi fascynowały. Nawet, jak nie wierzymy w duchy i szukamy dla jakichś zjawisk logicznego wytłumaczenia, to też jest to jakaś próba oswojenia ducha, a więc dopuszczanie go do nas. A duchy to się same proszą, by zrobić z nimi kryminał.

Twoja książka „Czucie i wiara” składa się z kilkunastu rozdziałów. Każdy z nich został poświęcony innej dzielnicy, innemu okresowi historii miasta czy historii Polski. Czy podczas szukania informacji do poszczególnych części powieści odkryłaś coś zaskakującego o Warszawie?

Ustalmy najpierw jedno. Mnie generalnie jest trudno zaskoczyć i zadziwić. Mam takiego kumpla, nota bene jednego z bohaterów tej książki, którego ulubione powiedzenie brzmi: „od kiedy pierś teściowej wkręciła się w wyżymaczkę nic mnie nie zadziwi”. Mnie niewiele dziwi jeśli idzie o Warszawę. Nie dziwią mnie fakty, historie, dramatyczne losy miasta i jego mieszkańców i tak dalej. Jeśli już cokolwiek mnie dziwi to fakt, że Warszawa jest cały czas nieznana dla nas – mieszkających tutaj. Robiąc tzw. kwerendę gadałam z dziesiątkami varsavianistów, przewodników miejskich i historyków i każdy coś wiedział o mieście, czego nie wiedział ktoś inny. Napisano o tym mieście setki książek, a nadal nie da się jednemu człowiekowi pomieścić w swojej głowie całej wiedzy o tym mieście. Mało tego! Umysł choć ma ogromne możliwości, gdy jakiejś wiedzy nie używa, to ją spycha w głąb i potem trzeba ją z niego wydobywać niemal widłami. Ja tak z różnych ludzi wydobywałam to widłami, bo pytałam o rzeczy, które napisali 30 lat temu i specjalnie dla mnie musieli sobie pewne fakty przypominać.

Jesteś autorką bloga genealogicznego o rodzinie Piekarskich. Dlaczego postanowiłaś zająć się historią swoich przodków?

To są rzeczy, które mnie od zawsze ciekawiły i ja się zawsze tym zajmowałam. Teraz tylko zrobiłam z tego portal. To się wzięło z prostych dziecięcych myśli, co było przed nami i co będzie po nas. Z analizy sensu pewnych popularnych powiedzeń i bon motów. Na przykład: „Nie było nas – był las. Nie będzie nas – będzie las.” Albo: „Gdy gaśnie pamięć ludzka – dalej mówią kamienie.” Gdy byłam mała, ciągle analizowałam, aż do bólu głowy, po co jest świat i po co jest człowiek. Chyba jako nastolatka doszłam do przekonania, że jest to inteligentny rodzaj wirusa, który niszczy planetę i samego siebie. Ponieważ przez wieki wmawiano nam, że człowiek to brzmi dumnie, że Bóg stworzył człowieka na swój obraz i podobieństwo, więc we mnie to analizowanie człowieczeństwa sięgało do korzeni. Chciałam przestać czuć się, jak wirus. Stąd konieczność odpowiedzenia najpierw samej sobie na pytanie – kim jestem i czemu taka jestem. Kiedy doszłam do wniosków, że prawdą jest, że wpływ na nas mają wychowanie, środowisko, ale i… geny, to naturalne się stało, że chciałam zobaczyć co mam po swoich przodkach w tych genach. Które cechy po nich odziedziczyłam. Oczywiście porównywałam najpierw twarze – te cechy zewnętrzne. Pamiętam, że dokonane w wieku nastu lat odkrycie, że nie mam w sobie nic z pięknej prababci Karolci z Przybytkowskich Adamskiej, a sporo z brzydkiej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich, było bolesne. No, ale ważne są też te cechy wewnętrzne. Ich wspólnotę z przodkami odkryć trudniej. Pierwsze odkrycie przyszło jakoś na początku liceum, gdy czytałam „Quo vadis”. Czytałam egzemplarz, który należał do pradziadka Antoniego Adamskiego. W książce były naniesione przez niego ołówkiem komentarze, a na końcu napisane: „Przeczytałem i nie raz zapłakałem”. Komentarze były dla mnie fascynujące, a fakt, że ja też płakałam przy „Quo Vadis” sprawił, że już wiedziałam, że ten pradziadek i ja mamy ze sobą jakieś wspólne cechy. Potem, gdy miałam 19 lat, „odkryłam” listy ze szkoły morskiej w Tczewie Zbigniewa Piekarskiego, czyli brata mojego dziadka Bronisława. Zbyszek był niezwykle wrażliwy. Czytając listy ja się z nim „zaprzyjaźniłam”. No i miał talent literacki i literackie zapędy. Została po nim jednoaktówka, kilka wierszy i te niesamowite listy. Powiesił się mając 19 lat w szkole morskiej, bo zakochał się w mojej babci Janinie z Adamskich Piekarskiej, a jego rodzony brat, czyli wspomniany mój dziadek Bronisław, się z nią żenił. To jest też temat mojej książki „Dziewiętnastoletni marynarz”. Ponieważ wtedy otarłam się o Karola Olgierda Borchardta, a także o postaci historyczne, więc uświadomiłam sobie, że każdy jest zakorzeniony w historii, bo tworzą ją nawet zwykli ludzie. Borchardt zresztą znał z opowieści szkolnych historię tragicznej śmierci mojego stryjecznego dziadka. Potem nadeszły inne odkrycia.

A jak się zrodził pomysł na sam portal?

Gdy zostałam zupełnie sama z małym synem, to rodzinne papiery z masą listów pisanych przez jednych przodków do drugich były moimi jedynymi prawdziwymi przyjaciółmi. Poznałam dobrze swoje prababki, pradziadków i powinowatych. W chwilach, gdy życie dało mi w kość, te twarze patrzące ze ścian przestały być dla mnie anonimowe. Zaczęły żyć we mnie, a ja wyobrażałam sobie, co by mi poradzili, gdyby żyli naprawdę i gdybym ich o tę radę spytała. Kiedyś napisałam do jednej z gazet na walentynki artykuł o miłości mojego pradziadka Antoniego Adamskiego i prababci Leokadii Karoliny z Przybytkowskich. Wiedziałam o nich dużo, bo pozostał po obojgu plik listów. Gdy poznałam mojego męża Zacharjasza Muszyńskiego, który jest z zawodu aktorem, on przeczytał ten artykuł i powiedział, że chciałby z tego zrobić monodram. Udało nam się to w 2013 roku. Mąż dostał na to stypendium artystyczne z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. I wystąpił na scenie w roli mojego pradziadka Antoniego Adamskiego w spektaklu „Listy do Skręcipitki”. Okazało się wtedy, że listy, które mnie potwornie wzruszały, wzruszyły i jego i reżyserkę Małgosię Szyszkę. Pamiętam moment, kiedy mój mąż strasznie szlochał w kuchni. Ja tam wpadam spytać co się stało, a on przygotowywał ten ostatni akt, kiedy pradziadek nie może wrócić z wygnania do ukochanej Warszawy i pisze w liście: „Czyście się mnie tam wszyscy wyparli? Czasem mi się zdaje, że Polski nigdy nie zobaczę.” Zacharjasz siedział nad tym aktem i wchodził w rolę aż po prostu pękł. A przecież czytał to na wydruku. Ja czytałam oryginały, czyli pożółkły papier zapisany atramentem, który rozmazały łzy – prawdopodobnie mojej praprababci Emilii z Wróblewskich Adamskiej.
Od spektaklu była krótka droga do strony z blogiem. Po prostu Jolanta Adamiec-Furgał, która robi dla TVP taki program „Saga rodów” zobaczyła spektakl, a potem zaproponowała mi nakręcenie ze mną „Sagi rodu Piekarskich”. Ponieważ po nagraniu mieszkanie wyglądało jak po rewizji NKWD, bo wszystkie papiery były na wierzchu, więc stwierdziłam, że przed schowaniem ich – poskanuję. A jak poskanowałam, to postanowiłam upublicznić, by i inni mieli z tego jakiś pożytek. Czułam, że najpierw niektórzy znajomi traktowali mnie, jak wariatkę, ale z czasem, gdy portal zaczął zyskiwać czytelników zauważyłam, że to podejście do mnie i mojej „zabawy” się zmienia. Myślę, że prawie 150 tysięcy odwiedzin w ciągu roku dało niektórym do myślenia, bo to sporo, jak na taki niszowy projekt. A fakt, że za portal i publikacje dziękowali mi niektórzy historycy, bo mogli poszerzyć swoją wiedzę o jakieś dokumenty, jest dla mnie największą nagrodą.
W badaniu swoich korzeni, przodków, genealogii jest wiele fascynujących rzeczy. Ja lubię te, które uczą pokory. Po pierwsze zawsze w przeszłości wynajdziemy coś niefajnego. Ja nie tylko odkryłam to, że brat dziadka się powiesił. To, że Eligiusz Niewiadomski zabójca Gabriela Narutowicza był moim powinowatym, też nie było dla mnie nowością. Od zawsze patrzę na Zachętę przez pryzmat jego czynu. Natomiast odkryłam, że szwagier praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich, a dziadek mojej ukochanej walecznej ciotki Steni z Ruszczykowskich Krosnowskiej, literat Antoni Skrzynecki, był pisarzem antysemickim. Pisał świetnie, ale ideologicznie nie jest to fajne. Napisał on m.in. książkę, która dla wielu jej czytelników nadal jest fascynująca. Publikowana była w odcinkach w gazecie, jak to zazwyczaj w XIX wieku. Nosi tytuł „Warszawa 2000”. Powstała w 1900 roku, a jej autor był jednym z pierwszych polskich pisarzy futurologów. W jego wizji Warszawa w roku 2000 jest miastem, w którym mieszka milion czterysta tysięcy Żydów i językiem urzędowym jest jidysz. Autor umarł w 1923 roku, więc nie przewidział holocaustu… Może opublikuję tę powieść w odcinkach na blogu? W końcu i tak prawa autorskie do niej dawno wygasły, a jakby nie wygasły, to i tak jestem jedynym spadkobiercą jego jedynej wnuczki. Tylko publikacja wymaga ręcznego przepisania z mikrofilmów. Ale jakby co, to chciałabym to zrobić z dobrymi historycznymi przypisami. Z rysem historycznym i szkicem o polskim dziewiętnastowiecznym antysemityzmie, którego się teraz tak często wypieramy.

Genealogia ma też aspekt krajoznawczy, który również uczy pokory. Zupełnie inaczej patrzę na Warszawę, od kiedy wiem gdzie konkretnie mieszkali moi przodkowie. Inaczej też patrzę na niektóre inne miasta, wsie, czy regiony Polski od kiedy wiem, kto z przodków co tam robił. Myśl, że byli, że żyli… no i że przeminęli, a my teraz chodzi po tych miejscach i nie jesteśmy świadomi nie tylko ilu ich było przed nami, ale jakie mieli plany, marzenia, ani nawet jak żyli, a za tym idzie prosta refleksja, że o nas też świat zapomni. To bardzo, ale to bardzo uczy pokory i sprawia, że świat np. celebrytów zachowujących się tak, jakby ich popularność miała być wieczna, śmieszy mnie chyba bardziej niż przeciętnego człowieka. Chciałabym odwiedzić te wszystkie miejsca związane z rodziną, ale im bardziej ją poznaję tym więcej tych miejsc… a życie jedno. Chcę się wybrać do Turku, gdzie urodził się mój trzy razy pra Józef Faustyn Gorczycki. Ostatnio przejeżdżałam przez Kalisz. Siostra mojej praprababci Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska, której pamiętnik w odcinkach opublikowałam na portalu, opisywała spalenie Kalisza w 1914 roku. Przybycie tam sto lat później było wzruszające. A pani z Informacji Turystycznej Kalisza, kiedy powiedziałam po co przyjechałam i żeby mi na planie pokazała gdzie to jest, była wyraźnie zadowolona, że ktoś przyjechał w takim celu. A ja chciałam zobaczyć uliczki, którymi biegała Jadwiga. Chciałam zobaczyć jej dom. Przeznaczony jest do rozbiórki, więc refleksji uczących pokory było moc. Poszłam też zobaczyć jedyny ślad po Leonie Nieszkowskim bracie mojego pięć razy pra. Leon w tymże Kaliszu był w 1 połowie XIX wieku prezydentem. Był wyznania kalwińskiego (jak wszyscy Nieszkowscy) i ocalał jego grób na miejscowym cmentarzu. Leon był ojcem najpiękniejszej kaliszanki Pauliny Nieszkowskiej, która nie wiadomo jak wyglądała, ale przeszła do historii jako ta, z którą tańczył Fryderyk Chopin, o czym sam napisał w jednym z listów. Bratem jej ojca, czyli tegoż Leona Nieszkowskiego, był mój pięć razy pra – Stanisław. To z jego wnuczką Konstancją ożenił się wspomniany już Józef Faustyn Gorczycki – nota bene ojciec Jadwigi i mojej brzydkiej praprababci Stanisławy Anny Sabiny i Marii żony Antoniego Skrzyneckiego i jeszcze innych dzieci.

Ponieważ to jest wątek, który mogłabym długo ciągnąć, więc powiem tylko, że trzy historie (nie wiem czy mówić w kategorii „aż” czy „tylko” trzy) wzięte z moich „badań” genealogicznych stały się zalążkiem rozdziałów w książce „Czucie i wiara”. Wola i rodzinne groby kalwińskie Nieszkowskich – przenoszą nas do powstania styczniowego. Praga Południe i romans przekonanej o swoim wdowieństwie prababci Karolci z Przybytkowskich Adamskiej z kuzynem Leonem Piaseckim przenoszą w rok 1915, kiedy wysadzany w powietrze jest Most Poniatowskiego. A wspominany przeze mnie Antoni Skrzynecki i anegdota o nim jego wnuczki Steni, zaowocowały rozdziałem o Wilanowie, którego głównym bohaterem jest duch szacha perskiego. To jego po pałacu oprowadzał w 1886 roku Antoni Skrzynecki. Chciałam, by czytelnicy książki spojrzeli na miasto, jak na miejsce, które „nie takie rzeczy widziało”.

Jakie masz plany na najbliższy rok? Czego można Ci życzyć?

Chcę przede wszystkim skończyć trzecią część „Klasy pani Czajki”, czyli „Licencję na dorosłość”. I jeśli się uda „Siłaczy”, czyli ostatnią część trylogii kryminalnej dla gimnazjalistów, którą rozpoczęłam powieścią „Tropiciele”. W 2015 mają się ukazać moje książki „Czucie i wiara” nakładem wydawnictwa LTW, ale też „Kamerą i piórem” nakładem wydawnictwa Stopka. Mam nadzieję, że wszystko to się stanie zgodnie z planem. Chciałabym też nadal tak regularnie prowadzić swój portal genealogiczny. No i podołać obowiązkom prezesa Oddziału Warszawskiego Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, bo zostałam wybrana, a to praca społeczna, zaś ta jak wiadomo zawsze jest jednak trochę niewdzięczna.

Jest jeszcze jedna rzecz. Dosłownie dwa dni temu okazało się, że mój mąż tym monodramem „Listy do Skręcipitki”, opartym o listy pradziadka do prababci wygrał Entrée, czyli festiwal teatralny w Chorzowie. Główną nagrodą jest półroczna współpraca i praca nad nowym spektaklem, którego scenariusz muszę stworzyć. Proszę mi życzyć, by mi na to wszystko starczyło siły.

Rozmawiała Małgorzata Chomicz-Mielczarek, fot. Adam Kozak (http://adamkozakfoto.wordpress.com)