Warszawska Mapa Skojarzeń – komentarz

W poniedziałek 20 stycznia opublikowaliśmy na blogu Warszawską Mapę Skojarzeńwynik naszej sondy internetowej, w której pytaliśmy Was o skojarzenia ze stołecznymi dzielnicami. I zawrzało: 600 udostępnień i niemal 800 polubień na Facebooku, ponad 5 000 wejść na bloga w ciągu jednego dnia, kilkanaście publikacji i setki komentarzy w internecie. I tak oto nasza Warszawska Mapa Skojarzeń poszła w świat i zaczęła żyć własnym życiem… Do dziś odnotowaliśmy 17 200 odsłon na blogu i 95 000 na Facebooku. 

Z uwagi na duży sukces Mapy postanowiliśmy uwiecznić ją na koszulkach

Skojarzeń ciąg dalszy

Z dużym zaciekawieniem obserwowaliśmy, jakie emocje pojawiały się u czytelników już po publikacji Warszawskiej Mapy Skojarzeń – pamiętaliśmy doskonale zażarte dyskusje towarzyszące omawianiu konkretnych dzielnic. Bacznie więc przyglądaliśmy się tym nowym skojarzeniom i historiom, które pojawiały się w Waszych komentarzach. Oto niektóre z nich:

„Dla mnie Mokotów to – dużo zieleni, Pola Mokotowskie, Morskie Oko. Włochy – tereny przemysłowe. Wola z fabrykami i niezagospodarowanym przez lata terenem. Żoliborz z inteligencją. Praga – ludzie napływowi, Zoo, miśki, cerkiew i stare kamienice. Ochota – uliczki willowe”.

„Praga prawdziwa, to fakt 🙂 chyba jako jedyna z dzielnic zachowała swój klimat, swoją historię. Mi kojarzy się ze sztuką, piękną architekturą i wódką, ale ze względu na konesera a nie inaczej 😀 Wreszcie ludzie przejrzeli na oczy – to znak, że jest lepiej i lepiej.”

„Ja mam u siebie zachody słońca:-) małym drukiem, ale są!”

„Jako że najbliżej mam Wawer, to skupię się na tej części. Skojarzenie „zamknięty przejazd kolejowy” mnie normalnie rozwaliło;-) Tam powinien być dopisek „zwłaszcza w Falenicy”. Nie wiem kto to tak ustawił, że zapory się opuszczają a pociąg jest jeszcze bardzo daleko. Jak ktoś nie musi przejeżdżać akurat w Falenicy, to lepiej jechać dalej i próbować przebić się gdzie indziej. A jak już trzeba stać, to najlepiej wyłączyć silnik bo szkoda paliwa.”

„Haha – 5 zł :))). Jestem z Woli i bym dodała bungee do mapy, zieleń ze względu na liczne parki, fajnie że jest PDT! A do Śródmieścia gdzie mieszkam, pasują nie tylko neony, ale i szmaty, które szpecą miasto od jakiegoś czasu, Hala Mirowska, Palma, KDT, życie nocne i 'drapacze chmur’…”

To na pewno 2013?

Dużym zaskoczeniem przy opracowywaniu Warszawskiej Mapy Skojarzeń była dla nas spora liczba haseł odnoszących się do miejsc, których już nie ma, a które najwyraźniej bardzo silnie zapisały się w świadomości warszawiaków. Odniósł się do tego jeden z internautów w swoim komentarzu: „Skocznia, kino Moskwa, Supersam? To na pewno 2013?…” Otóż zapewniamy i potwierdzamy – sondę przeprowadziliśmy w 2013 r. O czym świadczą również odniesienia do aktualnych wówczas tematów, jak np. nieszczęsne, wilanowskie 5 zł pani prezydent, czy pożary na Pradze.

Co pasuje idealnie, a czego zabrakło?

„Fantastyczne skojarzenie Woli – najlepsze pączki 🙂 zgadzam się z tym, lepszych nigdzie nie jadłam”, pisze Kamiska. W innym komentarzu Agnieszka dorzuca: „o tak, tu są takie moje Bielany. Latarnie gazowe, las i karuzela.” Jednak niektórzy poczuli się nieco pokrzywdzeni: „Jako mieszkaniec Ochoty czuję się niedowartościowany, bo właśnie tu brakuje mi określenia ZIELEŃ. Swoją drogą szkoda, że kompletnie pominięto Odolany, niesamowity, dziki rejon, który sam w sobie zasługuje na oddzielne pole na tym obrazku…” Znaleźli się też tacy, którym na Kabatach zabrakło Tesco, na Pradze zoo (choć misie są!), na Mokotowie Regeneracji a na Pradze Południe Stadionu Narodowego.

Mapa i jej 5 minut

O to z czym kojarzą się warszawskie dzielnice pytano nie tylko w lokalnych mediach. „Ta mapa mi się kojarzy z tym, ze od wczoraj widziałem ja chyba na 5 stronach z tym samym pytaniem” – tak pewien internauta podsumował całe zamieszanie 🙂 O Warszawskiej Mapie Skojarzeń opowiadaliśmy m.in. w tych rozgłośniach radiowych: RDC, Radio Eska Rock, Radio Vox FM, Radio WAWA, Radio Plus i Czwórka Polskie Radio. Zaliczyliśmy nawet swój debiut telewizyjny w programie Zestaw Powiększony oraz w Qandransie Kultury. Ponadto doszły nas słuchy, że również inne miasta zainspirowane naszą Mapą postanowiły zapytać mieszkańców o ich skojarzenia.

O Warszawskiej Mapie Skojarzeń napisali m.in.: Onet.pl, NewsweekRadio ZetNaTemat.plGazeta WyborczaTVN WarszawaŻycie Warszawy, WawaLoveSWPS.

Informacja pojawiła się również na Wykopie.

Co dalej?

Internauci w swoich komentarzach podsuwali nam różne pomysły: mapa skojarzeń przedmieść Warszawy, mapa skojarzeń z rozbiciem na mniejsze części miasta – tego szczególnie domagali się mieszkańcy Saskiej Kępy… My dziś wiemy na pewno jedno: Warszawską Mapę Skojarzeń powtórzymy – za rok, może za kilka lat, żeby zobaczyć czy Supersam będzie nadal tak żywy w naszej pamięci i czy coś – a jeśli tak, to co – zastąpi 5 zł pani prezydent.

tvn24.pl

tvn24.pl

TVP Warszawa

Gazeta.pl

Krakowskie Przedmieście – salon Warszawy?

Znalazłam ostatnio tekst o Krakowskim Przedmieściu, który napisałam kilka lat temu. Chociaż mój stosunek do pewnych spraw się zmienił, tzn. nie podchodzę już do zmian w Warszawie tak emocjonalnie i naiwnie, to jednak chciałam Wam go zaprezentować. Dlaczego? bo mimo upływu czasu jest aktualny. Aktualny w kontekście pytania, jak Krakowskie Przedmieście powinno wyglądać? Komu powinno przede wszystkim służyć, mieszkańcom, czy turystom? Aktualny w kontekście zmian, jakie tam zachodzą i tego co w tym miejscu jest dopuszczalne, a co nie (mam na myśli niedawne otwarcie klubu go-go), tego co jest ładne, a tego co przypomina kiczowaty pasaż turystyczny z nadmorskiego kurortu (świetlne instalacje, powozy, choinki i misie). Aktualny także w kontekście mnożenia pomysłów na zagospodarowanie tej ulicy, jak ostatnie plany ponownego wprowadzenia linii tramwajowej. Jedno w moim podejściu od tamtego czasu na pewno się nie zmieniło, nadal nie mogę odżałować „Karalucha”.

krak2

(fot. Magda Liwosz)

———————————————————————————————————

Krakowskie Przedmieście, historyczne przedmieście Warszawy, droga na Kraków. Niemy świadek historii, który znajduje się na obowiązkowej liście „Co w Warszawie musisz zobaczyć.” Od kilku lat (po generalnym remoncie) i zmianie nawierzchni z asfaltu na chiński granit, renowacji zabytków m.in. kościoła Wizytek, rewitalizacji placu przed pałacem PAN, ustawieniu szklanych kloców z reprodukcjami obrazów Canaletta – salon Warszawy.

krak

(fot. Jarek Zuzga)

To nic, że trochę podrabiany (trochę odbudowany), bo większość turystów (i nie tylko) i tak nie wie, że po wojnie nic oprócz gruzów tu nie istniało. Więc, by ten salon warszawski podrasować jeszcze bardziej, w ramach remontu zniknęło smutne, szare jak przydworcowe, przejście podziemne (w którym można było kupić pyszne drożdżówki z wiśnią). Zniknął też bar mleczny „Karaluch”, ostoja głodnych studentów, którzy w zamian dostali elegancką piekarnię, w której bułka kosztuje tyle, co porządny obiad w barze. To wszystko, tak jak na salon przystało. I wszystkie te zmiany są ważne, są konieczne i mam nadzieję, że Krakowskie Przedmieście zawsze już będzie takie zadbane. Pytanie tylko, gdzie w tym salonie jest miejsce dla ludzi, którzy tu żyją, pracują i uczą się? Dla nich w codziennej rutynie mniej ważne jest czy Krakowskie Przedmieście jest ozdobą stolicy, i jaki granit pokrywa chodniki, ważniejsze jest to czy mają gdzie zjeść i odpocząć, bo dla nich jest to miejsce, w którym toczy się większa część ich życia. Czy ta część również musi być pokazowa? Chyba tak, bo w końcu na tym polega życie na salonach, na udawaniu.

Iza Kieszek

Zamiast podsumowania roku, czyli o największej przegranej Warszawy w 2013 roku

Najpierw chcieliśmy zrobić podsumowanie roku, ale w tym wyręczyły nas już inne media, poza tym tak naprawdę wolimy napisać o tym, co było – naszym zdaniem – największą porażką kończącego się 2013 roku w Warszawie.

To żadne zaskoczenie – chodzi o wielkoformatową reklamę. Jej obecność w Warszawie uznaliśmy za największą przegraną, bo chyba nie było roku, w którym tak wiele mówiłoby się o jej szkodliwości dla wizerunku miasta, i nie powstało tyle akcji sprzeciwiających się, mówiąc bezpośrednio – oszpecaniu miasta reklamami. No i nic. Reklamy wiszą, jak wisiały. A nawet jakby ich przybyło.

TNS zrobił niedawno badania, z których wynika, że popularne plandeki, czy też siatki zasłaniające elewacje, są  jedną z najmniej lubianych form reklamy. Ale to tylko badania. Piotr Henicz, wiceprezes Itaki, której olbrzymie reklamy wiszą na skrzyżowaniu Alej Jerozolimskich i Kruczej, mówi, że przecież to „reklama, dobrze zaprojektowana, z pięknym layoutem” [źródło]. I co my, biedne żuczki, mieszkańcy Warszawy, mamy powiedzieć? Reklamy Itaki co prawda zaszkodziły wizerunkowi firmy, wywołały burzę w socjalmediach, odbył się nawet jakiś happening protestacyjny, powstały antyprofile na Facebooku, ale i tak wiszą, zasłaniając „Smyk”, jeden z najpiękniejszych budynków handlowych w Warszawie. A nam pokazano, gdzie jest nasze miejsce.

Skrzyżowanie Kruczej i Al. Jerozolimskich. Fot. Jarek Zuzga

Podobny przykład to słynne już reklamowe rusztowanie w Dolinie Służewieckiej. W tym skądinąd ładnym miejscu, dokładnie na wysokości ulokowanego na wzniesieniu zabytkowego kościółka parafii św. Katarzyny, stanął stelaż z metalowych rurek, a na nim zawisła reklama firmy Beko. Po kilku dniach, w których przez facebook przetoczyła się fala protestów, firma Beko usunęła reklamę, i tym samym – choć w ostatniej chwili – wyszła z tej sytuacji z twarzą. Jednak zaraz potem w tym samym miejscu pojawiła się reklama kosmetyków firmy Świt, a obok niej zainstalowano patrol ochrony, która… zakazuje fotografowania reklamy, o czym przekonaliśmy się osobiście.

Reklama kosmetyków Świt w Dolinie Służewieckiej. Fot. M. L.

Próbowaliśmy porozmawiać z firmą Świt o zwykłej przyzwoitości, ale nie udało się – prośba nasza krążyła między działem PR a marketingiem i w końcu, mimo obietnic, nikt nie udzielił nam odpowiedzi. W świecie wielkich pieniędzy nie ma chyba miejsca na takie rozmowy.

Itaka i Świt to tylko przykłady, choć może jedne z tych bardziej bolesnych. Przyzwyczailiśmy się, że reklamy wiszą na Universalu, Metropolu, Rivierze, na placu Konstytucji, na pawilonie Cepelii, na wielu kamienicach, remontowanych, albo i nie, na dworcu centralnym i co jakiś czas na Pałacu Kultury. I będą tam wisieć, póki nie wejdzie w życie jakieś sensowne prawo, które nie będzie łatwe do ominięcia i którego egzekwowanie będzie skuteczne.

Ale do tego jeszcze długa droga, póki co wojna jest nierozstrzygnięta, a kolejne bitwy przegrywamy właśnie my – zwykli warszawiacy, zmęczeni wszechobecną reklamą, aktywiści, którym zależy, esteci, którzy wolą żyć w ładnej, niezamieconej przestrzeni.

Jarek Zuzga

Jazdów nam odjeżdża

W 1945 roku ok. 500 drewnianych domków przywędrowało do Warszawy, odbywając długą drogę z Finlandii przez Związek Radziecki, aż do naszej zburzonej stolicy. Rosjanie dostali je od Finów w ramach wojennych odszkodowań, a my od Rosjan – w ramach obowiązkowej wówczas przyjaźni. Ustawiono je w trzech miejscach: na Polu Mokotowskim, przy Szwoleżerów i na Ujazdowie. W dwóch pierwszych lokalizacjach już ich nie ma, ostały się tylko te na tyłach Parku Ujazdowskiego. Wiele wskazuje jednak na to, że stąd również wkrótce znikną.

Do domków, popularnie zwanych „fińskimi”, warszawiacy z początku odnosili się z rezerwą. Że nie wytrzymają zimy, że są za słabe konstrukcyjnie. Miały stać 10 lat, ale okazały się trwalsze niż przyjaźń polsko-radziecka, i przekornie stoją do dziś, choć ich liczba zmalała – obecnie jest ich nieco ponad 20. Wpisały się w miejski krajobraz, są wyjątkowe, bo tworzą enklawę spokoju i zieleni na uboczu, są pamiątką świadczącą o historii naszego miasta.

Niestety, tereny Ujazdowa są łakomym kąskiem dla deweloperów, to w końcu środek miasta, elitarna okolica z ambasadami, dobrze skomunikowana. No i doczekały się domki czasu, w którym zagrożono im rozbiórką – w listopadzie 2010 dzielnica Śródmieście rozpoczęła proces „porządkowania terenu”, który z grubsza miał polegać na eksmisji mieszkańców, wyburzeniu domków i przeznaczeniu terenów pod nowe inwestycje. Zrobił się szum, w obronie domków stanęli historycy, społecznicy, internauci. Niewiele to dało, aż do momentu, gdy sprawą zainteresował się ambasador Finlandii Jari Vilén – dzielnica wówczas wstrzymała działania. Tymczasem domki, które częściowo stały już puste, zostały spontanicznie objęte opieką przez animatorów kultury, którzy rozkręcili w nich wiele ciekawych inicjatyw. Tak powstał projekt „Otwarty Jazdów”. Jego twórcy liczyli, że kultura pomoże domkom w przetrwaniu, że zyskają poparcie warszawiaków, dzielnica się ugnie i w rezultacie Jazdów ocaleje.

W październiku minął termin, w którym „Otwarty Jazdów”, zgodnie z umową, miał prawo funkcjonować na terenie osiedla. Organizatorzy starają się o przedłużenie, ale sprawa grzęźnie w procedurach. Tymczasem idzie zima, a domki bez gospodarzy mogą jej po prostu nie przetrwać.

I co będzie dalej? Organizatorzy „Otwartego Jazdowa” namawiają miasto do podjęcia rozmów o przyszłości osiedla, zakładających różne scenariusze, w tym nawet przywrócenie osiedlu funkcji mieszkalnych. Nie upierają się przy swoich pomysłach – chcą tylko, żeby decyzja została podjęta w ramach społecznego dialogu, a nie wyłącznie według urzędniczych planów. W międzyczasie jednak trwa proces „porządkowania terenu” i może się okazać, że na wiosnę będzie pozamiatane – przedmiot dialogu przestanie istnieć.

Komentarz:

Zburzenie osiedla Jazdów to trochę tak, jak rozebrać osiedle „Przyjaźń” na Jelonkach. To osiedle-pomnik. Pamiątka. Miejsce wyjątkowe. Co więcej – są ludzie, którzy mają zapał i pomysł na tę przestrzeń. 

Pozbywając się domków, pozbędziemy się miejsca charakterystycznego. W zamian możemy zyskać co najwyżej poprawną, ale w większości niedostępną dla mieszkańców zabudowę komercyjną. Warto zastanowić się, czy o niej też pisano by w przewodnikach.

Tekst i zdjęcia: Jarek Zuzga

Powrót „Kameralnej”?

Powrót „Kameralnej”?

Jak to bywa przy sobocie, każdy czasem ma ochotę pójść na miasto i trochę się polampartować. W stolicy nie brakuje dobrych lokali z wódką i zakąską, a nowych ciągle przybywa. Nie da się jednak ukryć, że wielu mieszkańców Warszawy marzy o tym żeby choć jeden wieczór spędzić tak, jak to opisywał w swojej powieści Zły Leopold Tyrmand. Kto z nas, czytając wątki kawiarniano-restauracyjno-knajpniane z Martą i Halskim w roli głównej nie życzył sobie w skrytości podobnych przygód? „Rarytas”, bar kawowy „Pod Kurantami”, kawiarnia „Krysieńka” i oczywiście kultowa „Kamera”, jak pieszczotliwie nazywali restaurację jej stali bywalcy do którego grona należeli m.in.: Leopold Tyrmand, Marek Hłasko, Marek Nowakowski, Edward Stachura, a także Agnieszka Osiecka. „Kameralna” – imperium, wyspa zapomnienia, oaza wolności, królowa knajp. To tam najlepiej można było zapominać, jak pisał Tyrmand w Złym. Restauracja wraz z barem oraz klubem nocnym najpopularniejsza była w latach 50. i 60., ale także później bywało w niej tłoczno. Wiem od mojego taty, że jeszcze w początkach lat 80. w „Kameralnej” kelnerzy z typowo warszawskim sznytem proponowali bryzolka lub oranżadkę. Restauracja została zamknięta na początku lat 90.


Od jakiegoś czasu dochodziły mnie plotki o tym, że lokal ma wrócić na dawne miejsce i kiedy tylko nadarzyła się okazja postanowiłam sprawdzić na ile ten powrót się udał. Zapowiadało się nieźle, neon nad wejściem, takim sam jak w Złym, zaprasza do wejścia do restauracji. Niestety po przekroczeniu progu jest tylko gorzej i gorzej. Sale świecą pustkami. Wnętrze zostało urządzone w trudnym do określenia stylu (podobno z zachowaniem odniesień do oryginalnego lokalu), który bardziej jednak przypomina sale weselną, aspirującą do klimatów pałacowych. Wszystkie pomieszczenia oświetlone są dość jasnym światłem, które nie zachęca do zapominania. Nawet karta, w której wszystkie napoje zawdzięczają swoje nazwy utworom Hłaski, nie przekonuje do pozostania. Nie przekonują też ceny, warszawscy hulacy, przyzwyczajeni do wódki i zakąski za kilka złotych nie będą chcieli płacić ponad 10 zł za same nóżki czy śledzika. Żal, wielki żal, tak spartolić szansę na świetne miejsce, które niesione legendą mogłoby znów gromadzić tłumy. Z nowej „Kameralnej” wyszliśmy tak szybko, jak weszliśmy.

PS Gdyby Marek Hłasko wciąż żył i dziś odwiedził swój ulubiony lokal, to prawdopodobnie szybko udałby się do pobliskiej „Mety” i zamówił duuuużą wódkę, aby odreagować traumę wizyty w „Kameralnej”, co też i my uczyniliśmy.

Iza Kieszek

Fabryka nie dla wrażliwych

W to miejsce trafiłem zupełnie niespodziewanie. Wśród bloków Grochowa, tuż obok linii kolejowej, parę kroków od ulicy Szaserów, stoi sobie stary budynek, a w nim najdziwniejsza fabryka jaką widziałem.

Jakub Urbański, pomysłodawca, właściciel i szef fabryki, jest praktycznie monopolistą. Swoje produkty sprzedaje w całej Polsce, konkurencji nie ma, na brak roboty nie narzeka. Zawód, który uprawia, wymaga pasji i z pewnością odwagi. Trzeba mieć do tego serce, a on z pewnością je ma – przekonałem się, gdy oprowadzał mnie po tym miejscu, nazwanym, zgodnie z profilem działalności, Fabryką Owadów. Hoduje się tu, mówiąc językiem laika, robaki.

Jakub Urbański przed wejściem do Fabryki Owadów.

Fabryka mieści się na piętrze w budynku, w którym są różne biura, a nawet klub bokserski. Nikt jeszcze nie skarżył się na owadzie sąsiedztwo, przeciwnie – bokserzy przychodzą tu po treningach brać prysznic. Robaków się nie boją. „Czy zdarzyło się, żeby owady się rozeszły po budynku?” – pytam. Nie, co najwyżej po samej Fabryce, to się zdarza. Ale drzwi są szczelne, zresztą czuć to od razu po ich przekroczeniu, gdy nagle klimat zmienia się w tropikalny. Jest wilgotno i ciepło. Zewsząd słychać ćwierkanie, piski, cykanie i inne dziwne odgłosy, które owady potrafią wydawać.

Biegają, skaczą, tupią. I jest ich mnóstwo!

Jakub jest przesympatyczny. Z pasją opowiada o swojej firmie, choć z pewnością robi to po raz kolejny, bo bywali tu już dziennikarze, a nawet ekipy filmowe. W firmie pracuje dziesięc osób, w tym ośmiu mężczyzn, ale nie dlatego, że panie boją się robaków, tylko po prostu dlatego, że pojemniki z owadami są ciężkie i trzeba je często przenosić. Wszyscy uwijają się jak mrówki. Zamówień jest mnóstwo – owady kupują ogrody zoologiczne i prywatni właściciele. Głównie na pokarm dla jaszczurek, żab czy pająków, czasem do hodowli. Jest też nowa klientela – restauracje. Niektóre owady są jadalne, i ponoć bardzo smaczne, polscy smakosze dopiero to odkrywają.

To szlachetny gatunek karaczana, który świeci w nocy.

Jakub pokazuje kolejne pomieszczenia, w których od podłogi po sufit stoją plastikowe pudła z owadzią menażerią. „Jesteśmy najlepszym klientem Ikei” – śmieje się, bo faktycznie, szwedzkie pudełka na drobiazgi idealnie sprawdzają się jako terraria. Owady mieszkają w nich pośród ziemi, kory drzewnej, liści i foremek do transportu jajek. Jedzą głównie owoce – zużycie jabłek w fabryce jest ogromne. Piją też wodę podawaną w postaci galaretki, bo w zwykłej zdarzały się wypadki utonięć. Prawie wszystkie pochodzą z egzotycznych krajów. Są tu: świerszcze, karaczany, karaluchy, modliszki, drewnojady, muszki, mączniaki i cała masa innych robaków, których nazw nie pamiętam. Niektóre są piękne, niektóre potrafią świecić albo śpiewać, ale są też takie, których wygląd może u wrażliwszej osoby wywołać zawał serca. Przekonuję się, że stonogi są fantastyczne i mają bardzo przyjazne pyszczki. A modliszki przyglądają się mi z zaciekawieniem. Niektóre owady biegają sobie swobodnie, Jakub ostrzega – „jak odłożysz kurtkę na krzesło, to z pewnością coś od nas wyniesiesz”.

Owady mieszkają w specjanie przerobionych pudełkach z Ikei.

Prócz typowo komercyjnej działaności, Jakub organizuje też zajęcia charytatywne dla dzieci, podczas których młode pokolenie przekonuje się, że nie taki robak straszny, jak go malują. Zresztą – 4-5-latki w ogóle nie boją się robaków, bawią się z nimi, nadają im imiona. Organizuje warsztaty kulinarne, z robakami w roli głównej – a jakże. Użycza też owadów do filmów i sesji zdjęciowych – jeden z podopiecznych zagrał niedawno w teledysku zespołu Hate. Niektóre stworzenia mieszkają w Fabryce czysto gościnnie –  np. pająki (ptaszniki) czy młody kameleon. Ta praca to jednocześnie hobby.

Mieszkańcy gościnni: młody kameleon…

… i futrzane pająki-ptaszniki.

Pytam o plany na przyszłość. Jakub chce rozwinąć firmę, a zarobione pieniądze przeznaczyć na egzotyczne podróże, które uwielbia, i z których przywozi coraz to nowsze gatunki owadów. Kiedyś wywołał panikę w bazie namiotowej w Nambii, bo trzymał świeżo znalezione karaluchy w słoiku we wspólnej toalecie. Ciekawe przygody miewał też na przejściach granicznych – wyobrażam sobie celników otwierających pudła pełne tupiących karaczanów wielkości dłoni. Przywozi nie tylko owady – w jednym z pomieszczeń na podłodze leżą wielkie drewniane rzeźby-słupy z Papui – to kolejna pasja właściciela. Przyznać trzeba, że w takiej pracy nie można się nudzić.

Niektóre owady są spore, ale z bliska wcale nie takie straszne.

Można byłoby spędzić tu długie godziny, ale pracownicy mają sporo roboty i nie chcę im przeszkadzać. Robię trochę zdjęć, owady wdzięcznie pozują. Jakub wprawnie bierze je na ręce. „Nie gryzą?” – pytam. Nie, żaden z nich nie jest niebezpieczny dla ludzi. To pokojowo nastawione robaki. Mimo to cieszę się, że w kurtce żadnego nie wyniosłem.

Stonoga, która okazała się być całkiem sympatycznym zwierzęciem.

Zielona modliszka wpatruje się w swojego opiekuna.

Tekst i zdjęcia: Jarek Zuzga