utworzone przez Magda Liwosz | sty 23, 2015 | Artykuł, Felieton, Informacja, najpopularniejsze, Ogólne
Spotkamy się na placu Wilsona czy Łylsona? Mieszkamy na Wilanowie czy w Wilanowie? No i wreszcie… ile jest tych Pól Mokotowskich!? Przyglądamy się dziś warszawskim dylematom językowym.
Przyznam szczerze, że kiedy przeprowadziłam się do Warszawy ponad 5 lat temu sama często miałam pewne językowe wątpliwości. I niestety zasada „jest tak, jak mówi większość” tutaj się nie sprawdziła, bo na mieście mówi się różnie i da się słyszeć przeróżne wersje. Kto wprowadza ten zamęt? Wystarczy spojrzeć na komentarze pod artykułami dotyczącymi podobnych kwestii: jak zawsze wszystkiemu winni są przyjezdni, którzy „nie szanują tradycji”, również tych językowych! A może nie o poszanowanie tradycji tutaj chodzi tylko to, że język jako twór żywy zmienia się tak, jak zmienia się samo miasto?
Na Wilanowie czy w Wilanowie?
Zasady z pozoru są proste: w języku polskim „w” i „do” używa się najczęściej z nazwami miejscowości, zaś „na” z nazwami dzielnic. W praktyce niestety nie jest już tak prosto. Profesor Mirosław Bańko, autorytet w dziedzinie poprawności językowej z poradni PWN, tak wyjaśnia tę kwestię w kontekście Warszawy: „Prawdą jest, że nazwy dawnych podmiejskich miejscowości, łączące się z przyimkiem w, zaczynają wchodzić w związek z przyimkiem na, gdy miejscowości te przekształcą się w dzielnice miast.[…] Zgodnie z tą tendencję za jakiś czas pewnie będziemy pisać tylko „Mam dom na Wilanowie”. Na razie jednak dominuje konstrukcja z przyimkiem w, utrwalana w książkach i materiałach dla turystów, gdzie pisze się o pałacu w Wilanowie”*. I rzeczywiście wystarczy zajrzeć na oficjalną stronę Pałacu, gdzie czytamy: Muzeum Pałacu Króla Jana III Sobieskiego w Wilanowie. Wygląda na to, że zdecydowanie łatwiej i szybciej przeprowadzić zmiany administracyjne niż zmienić nawyki i tradycje językowe. Na to potrzeba czasu. Wilanów nie jest jednak jedyną dzielnicą, która należy do odstępstw od ustalonych reguł. Mówi się przecież „w Rembertowie”, „w Wawrze”, „w Ursusie”, „we Włochach” i „w Wesołej”. Co ciekawe, podobnie jest ze Śródmieściem – spotykamy się przecież „w Śródmieściu”, rzadziej „na Śródmieściu”:) Często mały przyimek, a tak wiele zmienia, co najlepiej widać na przykładzie Pragi – jadę na Pragę (warszawską) czy jadę do Pragi (czeskiej)?
Włochowianie nie Włosi
Jedną z ciekawszych nazw warszawskich dzielnic jest zdecydowanie nazwa Włochy, która na pierwszy rzut oka kojarzy się jednoznacznie. Nic bardziej mylnego: mieszkamy „we Włochach”, a nie Włoszech – choć może niektórzy włochowianie chętnie poszliby na taką zamianę, szczególnie na sezon zimowy;) Nazwy mieszkańców niektórych warszawskich dzielnic to zresztą też często nie taka oczywista sprawa, bo jak nazwać np. mieszkańców Wawra czy Miłosnej? Wątpliwości te rozwiewa Dorota Kostrzewa, doktorantka Instytutu Języka Polskiego na UW: „Nazwy mieszkańców np. Wawra, Miłosnej czy Wilanowa można utworzyć analogicznie do nazw włochowianin, mokotowianin i żoliborzanin. Do podstawy słowotwórczej wystarczy dodać – z uwzględnieniem alternacji – sufiks -anin/-anka, czyli: mieszkaniec/mieszkanka Wawra to wawrzanin/wawrzanka, Miłosnej – miłoszanin/miłoszanka, a Wilanowa (tak jak w przypadku Mokotowa) – wilanowianin/wilanowianka”.
Pole jest tylko jedno
Choć może dla większości to oczywista oczywistość, wyraźnie podkreślamy: Pole Mokotowskie jest tylko jedno! Przedzielone wprawdzie aleją Niepodległości – co może być powodem całego zamieszania – ale mimo to niezmiennie jedno. A nie raz słyszymy, że ktoś się spotyka „na polach mokotowskich”. W razie wątpliwości zawsze warto odnieść się do nazwy stacji metra, która nie pozostawia żadnych złudzeń. Podobnie jak pól mokotowskich nie ma w Warszawie również… ulicy WołoWskiej, choć niektórzy usilnie próbują to zmienić 😉
Łilson i Łoszington?
W opinii Rady Języka Polskiego z 2004 r. czytamy: „nazwa plac Wilsona jest tradycyjnie wymawiana z głoską [w’] (miękkie w) na początku od chwili nazwania tak tego obiektu topograficznego na warszawskim Żoliborzu w okresie międzywojennym. Wynika to z faktu, że nazwisko prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej Thomasa Woodrowa Wilsona zostało przyswojone do polszczyzny w wymowie spolszczonej”. Jednak dziś – ponad 10 lat później – znacznie częściej można usłyszeć angielską wymowę nazwy żoliborskiego placu szczególnie wśród przedstawicieli młodszego pokolenia. Czy więc dziś możemy stanowczo powiedzieć, że tylko jedna forma jest poprawna? Dorota Kostrzewa tłumaczy: „Co do wymowy nazwy placu Wilsona dziś językoznawcy uznają oba funkcjonujące w uzusie sposoby – zarówno [plac wilsona], jak i [plac łilsona] są poprawne. Mówi się nawet – nieoficjalnie – że po tym rozróżnieniu można rozpoznać rdzennych warszawiaków od osób mieszkających w stolicy od niedawna. Ci pierwsi zgodnie z tradycją mówią [wilsona], pozostali, tak jak nakazuje wzorcowa wymowa, „łilsona”. Te dwie równoprawne wymowy dotyczą tylko tego jednego nazwiska. Każdy inny Wilson powinien być wymawiany [łilson]”. Nazwa ronda Waszyngtona – a nie Łoszingtona – z kolei nie pozostawia żadnych wątpliwości: spolszczona wersja (również w pisowni) jest już tak głęboko zakorzeniona, że nikomu nawet nie przychodzi do głowy mówić inaczej.
Wielka czy mała?
Ci bardziej dociekliwi zastanawiają się też, jak to jest z pisownią niektórych warszawskich ulic. Czemu piszemy aleja Waszyngtona małą, a Aleje Jerozolimskie wielką literą? Dorota Kostrzewa wyjaśnia: „O tym, dlaczego „aleja” w nazwie aleja Waszyngtona pisana jest małą literą, a „aleje” w Alejach Jerozolimskich, decyduje to, czy słowo „aleja” wchodzi do nazwy czy nie. „Aleja” w liczbie pojedynczej funkcjonuje jak wyraz pospolity, tak jak „ulica” czy „plac”. W przypadku „Alej Jerozolimskich” jest inaczej – oba słowa tworzą całą nazwę.”
Czy Moko jest spoko?
Nowym trendem jest też skracanie nazw dzielnic, co da się zauważyć szczególnie wśród przedstawicieli młodszego pokolenia, którzy bywają lub mieszkają „na Moko” czy „na Żoli”. Osobiście – choć też mieszkam na Moko – tej wersji używam jedynie z lekko prześmiewczą intonacją 😉
Miasto żyje, więc żyje i język miasta. A że Warszawa dynamicznym miastem jest, nie dziwi fakt, że dynamizm ten widać również w języku i nie zawsze wszystko tak łatwo wpisuje się w ustalone reguły.
* źródło: Poradnia Językowa PWN
Tekst i zdjęcie: Magda Liwosz
utworzone przez Jarek Zuzga | sty 16, 2015 | Felieton
Ktoś ostatnio powiedział, że Bemowo to slumsy – nie wiem do końca kto, ale chyba ktoś ważny, i powiedział to w ważnym medium, bo zrobiło się głośno. Zrodziła się z tego dyskusja, że to nieładnie, że mieszkańcy Bemowa poczuli się urażeni. Na ogół staram się nie zwracać uwagi na opinie, które generalizują i wrzucają bez większej refleksji wszystko do jednego worka, ale że sam się wychowałem na Bemowie, to zacząłem zastanawiać się, czy coś faktycznie może być na rzeczy. Bo w końcu jak coś w radiach i telewizjach mówią, to przecież mądre musi być.
Okolice bemowskiego Amfiteatru. Każde duże osiedle ma swoją „górkę”, która jest głównym punktem zabaw zimowych (i letnich też)
Dla jasności – slums (slams) wg Słownika Języka Polskiego, to dzielnica biedoty w wielkim mieście. Zadałem sobie pytanie: czy w ogóle w Warszawie są dzielnice nędzy? Prawdę mówiąc nie nazwałbym tak żadnej dzielnicy, ani osiedla. Owszem, śródmiejskie apartamentowce mają zapewne bogatszych lokatorów, niż bloki przy Ostrobramskiej, ale to nie jest tak, że tam mieszka biedota. Żyję w tym mieście już 38 rok, chodzę po blokowiskach w różnych dzielnicach, widzę, jakie tam np. parkują samochody. No dobrze, są pewnie relatywnie (statystycznie) gorsze, niż w Miasteczku Wilanów, ale nazywać to nędzą? Co więcej – jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że w nowych, tzw. luksusowych osiedlach mieszkańcy na ogół są mocno okredytowani, to nie zdziwiłbym się, gdyby ktoś mi powiedział, że mieszkańcy blokowisk-„slumsów” średnio więcej wydają na codzienną konsupcję, bo dużo rzadziej mają zaciągnięty kredyt we frankach na 35 lat.
Dochodzi do tego jeszcze jeden fakt – większość warszawiaków mieszka w blokach. Nic w tym dziwnego, bo budowane przez dziesięciolecia osiedla są ogromne i nieprędko (jeśli w ogóle kiedykolwiek) staną się marginesem stołecznej mieszkaniówki. Gdyby zatem mieszkała tam tylko biedota (przypominam definicję – slums to dzielnica biedoty), bylibyśmy – ogólnie – ubogim miastem. A tak nie jest, przynajmniej nie na tle Polski. Nie odnotowano też u nas zjawiska (przynajmniej nie na masową skalę) ucieczki mieszkańców z bloków do lepszych lokalizacji. Po przełomie 89 roku, po burzliwych latach 90. blokowiska okrzepły. Okazało się, że wcale nie grozi im zawalenie, że postoją jeszcze i 100 lat. Okazało się, że mogą być zadbane, czyste – owszem piękne nie są i nie będą, ale wystarczy, że są dobrze utrzymane. Mieszkają w nich kolejne już pokolenia warszawiaków, ludzi, którzy z tym miastem są związani na dobre i złe, a wśród nich są potomkowie budowniczych miasta, robotników fabryk, inteligencji, artystów – wszystkich właściwie klas społecznych. I dlatego właśnie na takim Bemowie częściej czuję, że jestem wśród „miejscowych”, niż na nowych osiedlach, gdzie większość lokatorów to przyjezdni. Nie mówię, że nowe osiedla są gorsze z tego powodu (bo jak wiedzą ci, którzy mnie znają, brzydzę się tym podziałem na lepszych i gorszych warszawiaków, jak często mówi się o „lokalsach” i przyjezdnych), ale chcę pokazać, że nazwanie bemowian biedakami jest nie tylko krzywdzące, ile po prostu zupełnie nietrafione. Jeśli mam być szczery, prawdziwą biedę widuję znacznie częściej w przedwojennych kamienicach Śródmieścia, niż na blokowiskach.
Pokolenia warszawiaków wychowały się na takich osiedlach. Na zdjęciu jeziorka na Wawrzyszewie.
Na pewno przemawia przeze mnie sentyment, który mam, i do Bemowa, i do blokowiska jako takiego. W końcu wychowałem się na takim. Znam ich wady i zalety. Owszem – ogrom osiedli, zwłaszcza tych z wielkiej płyty, budowanych w późniejszych latach peerelu, potrafi przytłaczać. Owszem – paradoksalnie pomimo wielkich przestrzeni między blokami, trudno tu zaparkować samochód – zapchane są wszystkie możliwe uliczki, auta stoją pod klatkami schodowymi – problemu tego nie przewidzieli projektanci osiedli, bo przecież to były czasy, gdy na 100 mieszkań przypadało pewnie ze 30 pojazdów, i to nie były bynajmniej olbrzymie SUVy, jak dziś. Oczywiście, że – delikatnie mówiąc – spieprzono rewitalizację bloków, obklejąjąc je styropianem pokrytym szpachlą w majtkowych kolorach. Prawda – nie zna życia ten, kto choć raz nie wiercił dziury w ścianie w bloku z wielkiej płyty. Nie ma co udawać, że i z bezpieczeństwem jest gorzej, niż na osiedlach nowych, chronionych, zamkniętych (choć dość często słyszę, że jest to tylko iluzja, bo w zamkniętych osiedlach występuje zjawisko zmniejszonej czujności mieszkańców, co ułatwia pracę złodziejom, a kamery i ochrona jeszcze ten efekt potęgują). Wreszcie – owszem, wiem, że mieszkania w blokowiskach, nawet te duże (bo przecież nasze bloki mają i zawsze miały mieszkania także 4 i 5-pokojowe), są nieustawne, mają często dziwne proporcje (małe kuchnie, wielkie przedpokoje), że nawet dysponując odpowiednimi środkami ciężko je przebudować na designerski apartament.
Ale to na blokowiskach do dziś są Podwórka, i celowo to piszę przez duże „P”. Tam się spędzało dzieciństwo, i widzę, że tak jest i dziś. Przed blokami zawsze są wielkie place, trawniki, wydeptane boiska, place zabaw i niekończące się asfaltowe alejki, po których pędziło się na złamanie karku pierwszym, komunijnym rowerem. Tam dzieciaki bawiły się (i bawią nadal!) całe dnie, i wcale nie pod okiem czujnych rodziców. To właśnie blokowiska uczyły życia, tam się odbywały pierwsze wyprawy, najpierw za blok, potem za górkę (każde osiedle miało swoją górkę), potem na ulicę. To na Bemowie właśnie można do dziś usłyszeć ogłuszające „mamo, zrzuć picie!” albo „Stasiek obiad!”. Nie ma tu płotów, które nagle odcinają jedne dzieciaki od drugich. Blisko jest do szkoły, do przedszkola, są wszystkie możliwe sklepy, bazary. Jest gdzie usiąść, są ławeczki, są siłownie plenerowe, stoliki do ping-ponga, do gry w szachy, i emeryci i dzieciaki mają co robić. Domy kultury też przetrwały i dziś oferują mnóstwo, czasem nawet bezpłatnych zajęć, mają dofinansowania z Ratusza czy tam z Unii, wszystko jedno, ważne, że można dziecko zapisać na zajęcia muzyczne czy sportowe. Komunikacyjnie też nie jest źle – do przystanku blisko, jeżdżą tramwaje, autobusy, infrastruktura przecież budowana tu jest od dziesięcioleci. Ursynowska „sypialnia” od lat korzysta z dobrodziejstw metra, od jakiegoś czasu też Wawrzyszew, a bemowskie „slumsy” będą przecież następne. Na osiedlach zadbano o zieleń, powstały skwery, parki, a Bemowo zafundowało sobie nawet amfiteatr ze sztucznym strumykiem i wcale ambitnym programem.
Na blokowiskach zawsze blisko do sklepu. Jelonki Północne
To właśnie blokowiska wyrobiły w nas – warszawiakach – nawyk wzajemnego pomagania sobie we wszystkim. Za komuny, gdy wszystkiego brakowało, pożyczało się od sąsiada cukier na szklanki. Sam tak chodziłem pożyczyć korkociąg (gdy ojciec nie mógł się uporać z korkiem jakiejś nieszczęsnej, zdobytej cudem butelki importowanego, węgierskiego wina), a rzeczony sąsiad, człowiek charakterny i warszawiak od pokoleń, wprawnym ruchem zakladał buty, brał wspomniane narzędzie, kieliszek i mówił mi „to ja sam przyniosę”. To wspólnie z sąsiadami podpisywało się listy protestacyjne do administracji, że winda nie działa, że coś cieknie, że tynk się sypie („co pan chce, nowe jest, to się sypie” – mówił w komedii Stefana Barei obywatel Dąbczak, grany przez fantastycznego aktora Jerzego Dobrowolskiego). W blokach mieszkało się wtedy na dobre i złe, a jak coś złego się działo, to się mieszkańcy potrafili solidarnie zorganizować i problem rozwiązać. Efekt tej – nieco przymusowej – integracji czuć do dziś. Na nowych osiedlach właściwie tego nie ma, i uwierzcie mi – nie mówię tego o tak, tylko na podstawie własnych, codziennych obserwacji.
„Osiedle Młodych” przy Grenadierów na Pradze Południe. W takich domach mieszkali i mieszkają przedstawiciele wszystkich klas społecznych
I chyba właśnie z tych wszystkich powodów, które – przyznaję, trochę nieobiektywnie tu wymieniłem – okazało się (na szczęście!), że nasze blokowiska złapały drugi oddech, i całkiem dobrze sobie radzą. I w blokach nadal mieszka mnóstwo ludzi, którzy zapewne spokojnie mogliby wejść w kredyt na dwa pokoje z garażem w osiedlu o nazwie villa-plaza-cośtam, ale tego nie robią, bo nie mają takiej potrzeby. To właśnie – jak sądzę – jest charakterystyczne dla mieszkańców miast europejskich, że nie chodzi o mieszkanie w luksusach, tylko o mieszkanie w mieście. Tu, gdzie jest wszystko co potrzeba w zasięgu ręki – sklep, szkoła, kawiarnia, teatr. A mieszkać można w wynajmowanym M2 w bloku, bo przecież i tak jest to tylko jeden z wielu elementów naszego życia. I tak właśnie jest na naszych blokowiskach.
Nie obrażajmy zatem blokowisk, czy bemowskich, czy innych. To w nich tkwi potencjał i energia tego miasta, to w nich żyją ludzie, którzy to miasto tworzą.
Tekst i zdjęcia: Jarek Zuzga
utworzone przez Jarek Zuzga | lut 18, 2014 | Artykuł, Felieton, Fotografia, Ogólne
Kiedy ostatnio byliście na Kruczej? My kilka dni temu i to co zobaczyliśmy mocno nas zaskoczyło. Po Marszałkowskiej, o której pisano już wiele, Krucza jest kolejną śródmiejską ulicą, która umiera i straszy. Szczególnie źle i przygnębiająco wygląda odcinek od Alej Jerozolimskich do ul. Wilczej, lewa pierzeja ulicy. Puste witryny, powyklejane foliami okna, bazgroły na ścianach, opuszczone sklepy i lokale gastronomiczne, niektóre jeszcze z szyldami, inne już tylko z ogłoszeniami: do wynajęcia, przetarg, podnajmę, przepraszam, nieczynne do odwołania …
Na jednej z witryn, na barze Kruczek, ktoś bardzo wymownie wykleił napis: Dying street. Nic dodać, nic ująć. Czy tak powinno wyglądać centrum miasta?
Miejmy nadzieję, że taki stan nie potrwa długo.
Tymczasem zapraszamy Was na krótki foto spacer…
Macie pomysł ja ożywić Kruczą? Czekamy na Wasze komentarze.
Anna Rostkowska