Do Wilanowa czy na Wilanów, czyli warszawskie dylematy językowe

Do Wilanowa czy na Wilanów, czyli warszawskie dylematy językowe

Spotkamy się na placu Wilsona czy Łylsona? Mieszkamy na Wilanowie czy w Wilanowie? No i wreszcie… ile jest tych Pól Mokotowskich!? Przyglądamy się dziś warszawskim dylematom językowym.

Przyznam szczerze, że kiedy przeprowadziłam się do Warszawy ponad 5 lat temu sama często miałam pewne językowe wątpliwości. I niestety zasada „jest tak, jak mówi większość” tutaj się nie sprawdziła, bo na mieście mówi się różnie i da się słyszeć przeróżne wersje. Kto wprowadza ten zamęt? Wystarczy spojrzeć na komentarze pod artykułami dotyczącymi podobnych kwestii: jak zawsze wszystkiemu winni są przyjezdni, którzy „nie szanują tradycji”, również tych językowych! A może nie o poszanowanie tradycji tutaj chodzi tylko to, że język jako twór żywy zmienia się tak, jak zmienia się samo miasto?

 Na Wilanowie czy w Wilanowie?

Zasady z pozoru są proste: w języku polskim „w” i „do” używa się najczęściej z nazwami miejscowości, zaś „na” z nazwami dzielnic. W praktyce niestety nie jest już tak prosto. Profesor Mirosław Bańko, autorytet w dziedzinie poprawności językowej z poradni PWN, tak wyjaśnia tę kwestię w kontekście Warszawy: „Prawdą jest, że nazwy dawnych podmiejskich miejscowości, łączące się z przyimkiem w, zaczynają wchodzić w związek z przyimkiem na, gdy miejscowości te przekształcą się w dzielnice miast.[…] Zgodnie z tą tendencję za jakiś czas pewnie będziemy pisać tylko „Mam dom na Wilanowie”. Na razie jednak dominuje konstrukcja z przyimkiem w, utrwalana w książkach i materiałach dla turystów, gdzie pisze się o pałacu w Wilanowie”*. I rzeczywiście wystarczy zajrzeć na oficjalną stronę Pałacu, gdzie czytamy: Muzeum Pałacu Króla Jana III Sobieskiego w Wilanowie. Wygląda na to, że zdecydowanie łatwiej i szybciej przeprowadzić zmiany administracyjne niż zmienić nawyki i tradycje językowe. Na to potrzeba czasu. Wilanów nie jest jednak jedyną dzielnicą, która należy do odstępstw od ustalonych reguł. Mówi się przecież „w Rembertowie”, „w Wawrze”, „w Ursusie”, „we Włochach” i „w Wesołej”. Co ciekawe, podobnie jest ze Śródmieściem – spotykamy się przecież „w Śródmieściu”, rzadziej „na Śródmieściu”:) Często mały przyimek, a tak wiele zmienia, co najlepiej widać na przykładzie Pragi – jadę na Pragę (warszawską) czy jadę do Pragi (czeskiej)?

IMGP0965

Włochowianie nie Włosi

Jedną z ciekawszych nazw warszawskich dzielnic jest zdecydowanie nazwa Włochy, która na pierwszy rzut oka kojarzy się jednoznacznie. Nic bardziej mylnego: mieszkamy „we Włochach”, a nie Włoszech – choć może niektórzy włochowianie chętnie poszliby na taką zamianę, szczególnie na sezon zimowy;) Nazwy mieszkańców niektórych warszawskich dzielnic to zresztą też często nie taka oczywista sprawa, bo jak nazwać np. mieszkańców Wawra czy Miłosnej? Wątpliwości te rozwiewa Dorota Kostrzewa, doktorantka Instytutu Języka Polskiego na UW: „Nazwy mieszkańców np. Wawra, Miłosnej czy Wilanowa można utworzyć analogicznie do nazw włochowianin, mokotowianin i żoliborzanin. Do podstawy słowotwórczej wystarczy dodać – z uwzględnieniem alternacji – sufiks -anin/-anka, czyli: mieszkaniec/mieszkanka Wawra to wawrzanin/wawrzanka, Miłosnej – miłoszanin/miłoszanka, a Wilanowa (tak jak w przypadku Mokotowa) – wilanowianin/wilanowianka”.

Pole jest tylko jedno

Choć może dla większości to oczywista oczywistość, wyraźnie podkreślamy: Pole Mokotowskie jest tylko jedno! Przedzielone wprawdzie aleją Niepodległości – co może być powodem całego zamieszania – ale mimo to niezmiennie jedno. A nie raz słyszymy, że ktoś się spotyka „na polach mokotowskich”. W razie wątpliwości zawsze warto odnieść się do nazwy stacji metra, która nie pozostawia żadnych złudzeń. Podobnie jak pól mokotowskich nie ma w Warszawie również… ulicy WołoWskiej, choć niektórzy usilnie próbują to zmienić 😉

Łilson i Łoszington?

W opinii Rady Języka Polskiego z 2004 r. czytamy: „nazwa plac Wilsona jest tradycyjnie wymawiana z głoską [w’] (miękkie w) na początku od chwili nazwania tak tego obiektu topograficznego na warszawskim Żoliborzu w okresie międzywojennym. Wynika to z faktu, że nazwisko prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej Thomasa Woodrowa Wilsona zostało przyswojone do polszczyzny w wymowie spolszczonej”. Jednak dziś – ponad 10 lat później – znacznie częściej można usłyszeć angielską wymowę nazwy żoliborskiego placu szczególnie wśród przedstawicieli młodszego pokolenia. Czy więc dziś możemy stanowczo powiedzieć, że tylko jedna forma jest poprawna? Dorota Kostrzewa tłumaczy: „Co do wymowy nazwy placu Wilsona dziś językoznawcy uznają oba funkcjonujące w uzusie sposoby – zarówno [plac wilsona], jak i [plac łilsona] są poprawne. Mówi się nawet – nieoficjalnie – że po tym rozróżnieniu można rozpoznać rdzennych warszawiaków od osób mieszkających w stolicy od niedawna. Ci pierwsi zgodnie z tradycją mówią [wilsona], pozostali, tak jak nakazuje wzorcowa wymowa, „łilsona”. Te dwie równoprawne wymowy dotyczą tylko tego jednego nazwiska. Każdy inny Wilson powinien być wymawiany [łilson]”. Nazwa ronda Waszyngtona – a nie Łoszingtona – z kolei nie pozostawia żadnych wątpliwości: spolszczona wersja (również w pisowni) jest już tak głęboko zakorzeniona, że nikomu nawet nie przychodzi do głowy mówić inaczej.

Wielka czy mała?

Ci bardziej dociekliwi zastanawiają się też, jak to jest z pisownią niektórych warszawskich ulic. Czemu piszemy aleja Waszyngtona małą, a Aleje Jerozolimskie wielką literą? Dorota Kostrzewa wyjaśnia: „O tym, dlaczego „aleja” w nazwie aleja Waszyngtona pisana jest małą literą, a „aleje” w Alejach Jerozolimskich, decyduje to, czy słowo „aleja” wchodzi do nazwy czy nie. „Aleja” w liczbie pojedynczej funkcjonuje jak wyraz pospolity, tak jak „ulica” czy „plac”. W przypadku „Alej Jerozolimskich” jest inaczej – oba słowa tworzą całą nazwę.”

Czy Moko jest spoko?

Nowym trendem jest też skracanie nazw dzielnic, co da się zauważyć szczególnie wśród przedstawicieli młodszego pokolenia, którzy bywają lub mieszkają „na Moko” czy „na Żoli”. Osobiście – choć też mieszkam na Moko – tej wersji używam jedynie z lekko prześmiewczą intonacją 😉

Miasto żyje, więc żyje i język miasta. A że Warszawa dynamicznym miastem jest, nie dziwi fakt, że dynamizm ten widać również w języku i nie zawsze wszystko tak łatwo wpisuje się w ustalone reguły.

* źródło: Poradnia Językowa PWN

Tekst i zdjęcie: Magda Liwosz

W obronie Bemowa – i blokowisk ogólnie

W obronie Bemowa – i blokowisk ogólnie

Ktoś ostatnio powiedział, że Bemowo to slumsy – nie wiem do końca kto, ale chyba ktoś ważny, i powiedział to w ważnym medium, bo zrobiło się głośno. Zrodziła się z tego dyskusja, że to nieładnie, że mieszkańcy Bemowa poczuli się urażeni. Na ogół staram się nie zwracać uwagi na opinie, które generalizują i wrzucają bez większej refleksji wszystko do jednego worka, ale że sam się wychowałem na Bemowie, to zacząłem zastanawiać się, czy coś faktycznie może być na rzeczy. Bo w końcu jak coś w radiach i telewizjach mówią, to przecież mądre musi być.

Okolice bemowskiego Amfiteatru

Okolice bemowskiego Amfiteatru. Każde duże osiedle ma swoją „górkę”, która jest głównym punktem zabaw zimowych (i letnich też)

Dla jasności – slums (slams) wg Słownika Języka Polskiego, to dzielnica biedoty w wielkim mieście. Zadałem sobie pytanie: czy w ogóle w Warszawie są dzielnice nędzy? Prawdę mówiąc nie nazwałbym tak żadnej dzielnicy, ani osiedla. Owszem, śródmiejskie apartamentowce mają zapewne bogatszych lokatorów, niż bloki przy Ostrobramskiej, ale to nie jest tak, że tam mieszka biedota. Żyję w tym mieście już 38 rok, chodzę po blokowiskach w różnych dzielnicach, widzę, jakie tam np. parkują samochody. No dobrze, są pewnie relatywnie (statystycznie) gorsze, niż w Miasteczku Wilanów, ale nazywać to nędzą? Co więcej – jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że w nowych, tzw. luksusowych osiedlach mieszkańcy na ogół są mocno okredytowani, to nie zdziwiłbym się, gdyby ktoś mi powiedział, że mieszkańcy blokowisk-„slumsów” średnio więcej wydają na codzienną konsupcję, bo dużo rzadziej mają zaciągnięty kredyt we frankach na 35 lat.

Dochodzi do tego jeszcze jeden fakt – większość warszawiaków mieszka w blokach. Nic w tym dziwnego, bo budowane przez dziesięciolecia osiedla są ogromne i nieprędko (jeśli w ogóle kiedykolwiek) staną się marginesem stołecznej mieszkaniówki. Gdyby zatem mieszkała tam tylko biedota (przypominam definicję – slums to dzielnica biedoty), bylibyśmy – ogólnie – ubogim miastem. A tak nie jest, przynajmniej nie na tle Polski. Nie odnotowano też u nas zjawiska (przynajmniej nie na masową skalę) ucieczki mieszkańców z bloków do lepszych lokalizacji. Po przełomie 89 roku, po burzliwych latach 90. blokowiska okrzepły. Okazało się, że wcale nie grozi im zawalenie, że postoją jeszcze i 100 lat. Okazało się, że mogą być zadbane, czyste – owszem piękne nie są i nie będą, ale wystarczy, że są dobrze utrzymane. Mieszkają w nich kolejne już pokolenia warszawiaków, ludzi, którzy z tym miastem są związani na dobre i złe, a wśród nich są potomkowie budowniczych miasta, robotników fabryk, inteligencji, artystów – wszystkich właściwie klas społecznych. I dlatego właśnie na takim Bemowie częściej czuję, że jestem wśród „miejscowych”, niż na nowych osiedlach, gdzie większość lokatorów to przyjezdni. Nie mówię, że nowe osiedla są gorsze z tego powodu (bo jak wiedzą ci, którzy mnie znają, brzydzę się tym podziałem na lepszych i gorszych warszawiaków, jak często mówi się o „lokalsach” i przyjezdnych), ale chcę pokazać, że nazwanie bemowian biedakami jest nie tylko krzywdzące, ile po prostu zupełnie nietrafione. Jeśli mam być szczery, prawdziwą biedę widuję znacznie częściej w przedwojennych kamienicach Śródmieścia, niż na blokowiskach.

Pokolenia warszawiaków wychowały się na takich osiedlach. Na zdjęciu jeziorka na Wawrzyszewie.

Pokolenia warszawiaków wychowały się na takich osiedlach. Na zdjęciu jeziorka na Wawrzyszewie.

Na pewno przemawia przeze mnie sentyment, który mam, i do Bemowa, i do blokowiska jako takiego. W końcu wychowałem się na takim. Znam ich wady i zalety. Owszem – ogrom osiedli, zwłaszcza tych z wielkiej płyty, budowanych w późniejszych latach peerelu, potrafi przytłaczać. Owszem – paradoksalnie pomimo wielkich przestrzeni między blokami, trudno tu zaparkować samochód – zapchane są wszystkie możliwe uliczki, auta stoją pod klatkami schodowymi – problemu tego nie przewidzieli projektanci osiedli, bo przecież to były czasy, gdy na 100 mieszkań przypadało pewnie ze 30 pojazdów, i to nie były bynajmniej olbrzymie SUVy, jak dziś.  Oczywiście, że – delikatnie mówiąc – spieprzono rewitalizację bloków, obklejąjąc je styropianem pokrytym szpachlą w majtkowych kolorach. Prawda – nie zna życia ten, kto choć raz nie wiercił dziury w ścianie w bloku z wielkiej płyty. Nie ma co udawać, że i z bezpieczeństwem jest gorzej, niż na osiedlach nowych, chronionych, zamkniętych (choć dość często słyszę, że jest to tylko iluzja, bo w zamkniętych osiedlach występuje zjawisko zmniejszonej czujności mieszkańców, co ułatwia pracę złodziejom, a kamery i ochrona jeszcze ten efekt potęgują). Wreszcie – owszem, wiem, że mieszkania w blokowiskach, nawet te duże (bo przecież nasze bloki mają i zawsze miały mieszkania także 4 i 5-pokojowe), są nieustawne, mają często dziwne proporcje (małe kuchnie, wielkie przedpokoje), że nawet dysponując odpowiednimi środkami ciężko je przebudować na designerski apartament.

Ale to na blokowiskach do dziś są Podwórka, i celowo to piszę przez duże „P”. Tam się spędzało dzieciństwo, i widzę, że tak jest i dziś. Przed blokami zawsze są wielkie place, trawniki, wydeptane boiska, place zabaw i niekończące się asfaltowe alejki, po których pędziło się na złamanie karku pierwszym, komunijnym rowerem. Tam dzieciaki bawiły się (i bawią nadal!) całe dnie, i wcale nie pod okiem czujnych rodziców. To właśnie blokowiska uczyły życia, tam się odbywały pierwsze wyprawy, najpierw za blok, potem za górkę (każde osiedle miało swoją górkę), potem na ulicę. To na Bemowie właśnie można do dziś usłyszeć ogłuszające „mamo, zrzuć picie!” albo „Stasiek obiad!”. Nie ma tu płotów, które nagle odcinają jedne dzieciaki od drugich. Blisko jest do szkoły, do przedszkola, są wszystkie możliwe sklepy, bazary. Jest gdzie usiąść, są ławeczki, są siłownie plenerowe, stoliki do ping-ponga, do gry w szachy, i emeryci i dzieciaki mają co robić. Domy kultury też przetrwały i dziś oferują mnóstwo, czasem nawet bezpłatnych zajęć, mają dofinansowania z Ratusza czy tam z Unii, wszystko jedno, ważne, że można dziecko zapisać na zajęcia muzyczne czy sportowe. Komunikacyjnie też nie jest źle – do przystanku blisko, jeżdżą tramwaje, autobusy, infrastruktura przecież budowana tu jest od dziesięcioleci.  Ursynowska „sypialnia” od lat korzysta z dobrodziejstw metra, od jakiegoś czasu też Wawrzyszew, a bemowskie „slumsy” będą przecież następne. Na osiedlach zadbano o zieleń, powstały skwery, parki, a Bemowo zafundowało sobie nawet amfiteatr ze sztucznym strumykiem i wcale ambitnym programem.

Na blokowiskach zawsze blisko do sklepu. Jelonki Północne

Na blokowiskach zawsze blisko do sklepu. Jelonki Północne

To właśnie blokowiska wyrobiły w nas – warszawiakach – nawyk wzajemnego pomagania sobie we wszystkim. Za komuny, gdy wszystkiego brakowało, pożyczało się od sąsiada cukier na szklanki. Sam tak chodziłem pożyczyć korkociąg (gdy ojciec nie mógł się uporać z korkiem jakiejś nieszczęsnej, zdobytej cudem butelki importowanego, węgierskiego wina), a rzeczony sąsiad, człowiek charakterny i warszawiak od pokoleń, wprawnym ruchem zakladał buty, brał wspomniane narzędzie, kieliszek i mówił mi „to ja sam przyniosę”. To wspólnie z sąsiadami podpisywało się listy protestacyjne do administracji, że winda nie działa, że coś cieknie, że tynk się sypie („co pan chce, nowe jest, to się sypie” – mówił w komedii Stefana Barei obywatel Dąbczak, grany przez fantastycznego aktora Jerzego Dobrowolskiego). W blokach mieszkało się wtedy na dobre i złe, a jak coś złego się działo, to się mieszkańcy potrafili solidarnie zorganizować i problem rozwiązać. Efekt tej – nieco przymusowej – integracji czuć do dziś. Na nowych osiedlach właściwie tego nie ma, i uwierzcie mi – nie mówię tego o tak, tylko na podstawie własnych, codziennych obserwacji.

"Osiedle Młodych" przy Grenadierów na Pradze Południe. W takich domach mieszkali i mieszkają przedstawiciele wszystkich klas społecznych

„Osiedle Młodych” przy Grenadierów na Pradze Południe. W takich domach mieszkali i mieszkają przedstawiciele wszystkich klas społecznych

I chyba właśnie z tych wszystkich powodów, które – przyznaję, trochę nieobiektywnie tu wymieniłem – okazało się (na szczęście!), że nasze blokowiska złapały drugi oddech, i całkiem dobrze sobie radzą. I w blokach nadal mieszka mnóstwo ludzi, którzy zapewne spokojnie mogliby wejść w kredyt na dwa pokoje z garażem w osiedlu o nazwie villa-plaza-cośtam, ale tego nie robią, bo nie mają takiej potrzeby. To właśnie – jak sądzę – jest charakterystyczne dla mieszkańców miast europejskich, że nie chodzi o mieszkanie w luksusach, tylko o mieszkanie w mieście. Tu, gdzie jest wszystko co potrzeba w zasięgu ręki – sklep, szkoła, kawiarnia, teatr. A mieszkać można w wynajmowanym M2 w bloku, bo przecież i tak jest to tylko jeden z wielu elementów naszego życia. I tak właśnie jest na naszych blokowiskach.

Nie obrażajmy zatem blokowisk, czy bemowskich, czy innych. To w nich tkwi potencjał i energia tego miasta, to w nich żyją ludzie, którzy to miasto tworzą.

Tekst i zdjęcia: Jarek Zuzga

Marzenia zamiast kiełbasy (wyborczej)

Marzenia zamiast kiełbasy (wyborczej)

Czas teraz taki, że różni ludzie mówią/obiecują (niepotrzebne skreślić) różne rzeczy, a wszystko to po to, aby było nam w Warszawie lepiej, piękniej itp., itd., a przy okazji, by deko sympatyków i poparcia zdobyć. W takich oto okolicznościach pozwalam sobie na subiektywną listę tematów, którymi w Warszawie zająć się warto. Wyszło ich osiem, ale nie jest to lista zamknięta i oczywiście nie wyczerpuje spraw wartych uwagi. Ale pomarzyć dobra rzecz.

Plac Przystankowy (dawniej Defilad)

Temat i miejsce tyleż trudne, co omówione na wiele możliwych sposobów. A to miało być wielkomiejsko, z wieżowcami, które przesłonią PKiN, a to ze stołecznym central parkiem. Wirtualnie było tam już wiele, realnie wciąż mamy wspaniały parking oraz przystanek busów. Tak, wiem – dekret Bieruta, niejasne prawa własnościowe. Ale nie wymagam cudów. Chcę tylko, żeby ktoś uczciwie, z pomysłem, planem i determinacją zajął się tym miejscem – było nie było centrum miasta. Tak, aby stało się przestrzenią iście miejską, dostępną, wspólną dla mieszkańców i gości, którzy właśnie tu często stawiają swoje pierwsze kroki w Warszawie. To miejsce wciąż ma ogromny potencjał i marzy mi się, aby w końcu ktoś się nim zajął. Czas skończyć z mówieniem i produkowaniem kolejnych wizji.

Warszawa parkingami i busami stoi. Także w samym centrum.

Plac Parkingowy (dawniej Konstytucji)

O placach ostatnio głośno, bo i temat ważny i poważny. Warszawa ma wiele placów, które wymagają uwagi, dziś piszę o tylko o trzech. Kiedyś Plac Konstytucji miał być punktem docelowym pochodów pierwszomajowych kroczących szeroką Marszałkowską, pierwotnie na placu planowano nawet fontannę. Obecnie mamy gigantyczny parking i miejsce nieprzyjazne, przez które przejeżdża się szybko i szybko o nim zapomina. A przecież to miejsce ma ogromny potencjał i przestrzeń, w którą warto byłoby wprowadzić życie, a przez to ożywić całą wymierającą Marszałkowską. Na początek warunek jest jeden: wyprowadzić stąd parking (pod ziemię?) i wpuścić tam ludzi. Może paradoksalnie będzie to recepta na tak liczne w okolicy pustostany?

Auta, widzę auta, dużo aut. Parking na Placu Konstytucji.

Plac Samochodowy i Autobusowy (dawniej Bankowy)­­­

W wielu miejscach Warszawy doskwiera inwazja banków, tu, mimo nazwy, akurat nie ­­­­mamy tego problemu. Mamy za to auta, dużo aut. I jeszcze autobusy. I metro. Wspaniale. Gdzie w tym wszystkim miejsce dla ludzi? Jak to gdzie – pod ziemią! Czy ktoś widział na placu Bankowym pieszych? Owszem są, przebiegający podczas przesiadki metro-tramwaj-autobus. Autobusem i autem można podjechać niemal pod sam Ratusz, ale może warto byłoby otworzyć się na pieszych nieco bardziej i wyprowadzić ich spod ziemi? Czy tylko ja mam wrażenie, że są oni w tym miejscu intruzami, a okolicą rządzą auta?

Porządne dworce autobusowe: Wschodni i Zachodni

Czy zdarza Wam się wyjeżdżać poza Warszawę autobusem? Ja czasem próbuję, choć przyznaję, nie jest to łatwe. Tak, to prawda, nieco się już zmieniło – nie ma dworca PKS Stadion, na którym podróżny tonął w błocie, ew. lawirował między straganami. Co mamy do dyspozycji? Dworzec Wschodni, Zachodni i szereg innych przystanków i przystaneczków różnych prywatnych przewoźników, które są rozsiane po całym mieście. Zdaję sobie sprawę, że miasto Warszawa i PKS to dwie odrębne instytucje, ale wydaje mi się, że dla miasta, ba, stolicy nawet, ośrodka akademickiego, rynku pracy (wymieniać dalej?) jednym z ważniejszych zadań jest zapewnienie dostępności z/do dla wszystkich zainteresowanych i rzetelnej informacji na temat skąd, czym i dokąd można się dostać/wydostać. Obecnie nic takiego nie istnieje. Pozdrawiam wszystkich podróżujących!

Rowery, rowerzyści 

Tu dużo się dzieje i właśnie dlatego piszę. Veturilo jest? Jest. Ścieżki są? Są, albo się robią. Ludzie jeżdżą? Jeżdżą. Pełnomocnik jest? Jest. No to o co mi chodzi? Ano właśnie. Sama jeżdżę, bo lubię: komunikacyjnie, dojazdowo i rekreacyjnie też się zdarza, więc wiem jak jest.
Dlatego poproszę o:

  • dokończenie ważnych ciągów ścieżek i uzupełnienie brakujących odcinków, to nam wszystkim ułatwi życie (przykład pierwszy z brzegu – brakujący odcinek przy Puławskiej od ul. Dolnej do +/- Rakowieckiej),
  • sprawne przeprowadzanie remontów i prac (odcinek przy Waryńskiego to już szczęśliwie chyba 5 miesiąc),
  • unikanie ‘kwiatków’ i absurdów przy budowie ścieżek (np. przy Placu Konstytucji/ul. Śniadeckich – przystanek autobusowy jest dobre 10 metrów od przejścia dla pieszych na ścieżce, o stłuczkę czy nieprzyjemną sytuację nietrudno),
  • sensowną edukację i rowerzystów, i kierowców, i pieszych. Bo skoro daliśmy już infrastrukturę i dalej nad nią pracujemy (co się chwali), to zadbajmy także, aby dobrze nam się te infrastrukturę współużytkowało.

Co autor tego fragmentu ścieżki miał na myśli?

Bilety komunikacji miejskiej

Po kilku kolejnych reformach zostały nam w kategorii krótkookresowej jedynie bilet dobowy i weekendowy. Czy to dobre i wystarczające rozwiązanie? Niekoniecznie. Warto rozważyć wprowadzenie biletów wieloprzejazdowych, które wykraczałyby poza 1 dzień, a nie ograniczałyby użytkownika do weekendu lub miesiąca. Może rozwiązaniem byłyby doładowywane kwotowo karty, np.  na 10, 20 i 50 zł, do wykorzystania przez dowolny okres (np. jeden miesiąc), z których każdorazowo przy skasowaniu pobierana byłaby kwota biletu? Przy takich rozwiązaniach standardem jest też to, że na im większą kwotę ładujesz, tym taniej w ostatecznym rozrachunku kosztuje bilet. Warszawa promuje komunikację miejska i rowerową, warto zatem szukać rozwiązań dających użytkownikom większą elastyczność z ich korzystania, szukać inspiracji w Polsce, i na świecie, i wprowadzać je u nas.

Reklama w przestrzeni publicznej

Niby reklamy i siatki wielkoformatowe się nie podobają, a jednak wciąż wiszą (i dostają na to zgody). Niby nie chcemy zaśmiecania przestrzeni publicznej, a wciąż pojawiają się coraz to bardziej wymyślne formy nośników, które wyrastają często w najmniej oczekiwanych miejscach (i dostają na to zgody). Pisaliśmy o tym na łamach Okna na Warszawę często i nie chcemy, żeby tak było. Potrzebne są skuteczne rozwiązania miejskie. Chcemy oglądać miasto i miejsca, a nie kolejne komunikaty reklamowe. Naprawdę.

Bilbordoza w pełnej krasie.

Zakochaj się w Warszawie! Serio?

Jak podaje strona warszawa2016.pl: „Zakochaj się w Warszawie” to tytuł stołecznej kampanii promocyjnej, której głównym celem jest zaprezentowanie pozytywnej energii i potencjału Warszawy oraz jej mieszkańców. Znakiem „Zakochaj się w Warszawie” były firmowane wszelkie przedsięwzięcia i imprezy kulturalne, a także starania miasta o uzyskanie tytułu Europejskiej Stolicy Kultury 2016. Tytułu nie zdobyliśmy i warto rozważyć, czy to hasło jest najbardziej trafionym i słusznym w przypadku stolicy i do kogo właściwie jest kierowane?  Mam sporo wątpliwości. Ale to już temat na oddzielny materiał.

Tekst: Ania Rostkowska, fot.: Jarek Zuzga

PS. powyższy tekst nie jest elementem kampanii wyborczej i nie stanowi głosu po parcia dla żadnego z kandydatów/ugrupowań. To tylko moje prywatne marzenia. Ale może usłyszą o nich Ci, którzy mogą przekuć je w konkret?

 

Tytuł Miastoszpeciciela roku dla PKO BP – komentarz

Tytuł Miastoszpeciciela roku dla PKO BP – komentarz

Poprzez konsekwentne zasłanianie wielkoformatową reklamą symbolicznego dla Warszawy budynku Rotundy, bank PKO BP doprowadził do przyznania mu tytułu Miastoszpeciciela roku 2014, przyznawanego przez stowarzyszenie „Miasto moje a w nim”. Tym samym zaprzepaścił pozytywny efekt, który zyskał w ubiegłym roku organizując akcję „Rotunda 2013”, w której warszawiacy głosowali, jaką funkcję ma pełnić budynek po planowanej rewitalizacji. 

Plandeka zasłaniająca niemal całą Rotundę dała bankowi PKO PB tytuł Miastoszpeciciela roku 2014. fot. Jarek Zuzga

Prawdę mówiąc, już wtedy, gdy bank ogłosił projekt, na który składały się konsultacje społeczne i eksperckie dotyczące wyboru funkcji, jakie miałaby spełniać nowa Rotunda (po rewitalizacji), dziwiło, skąd takie nagłe zainteresowanie opinią warszawiaków. Firma od lat przecież ignorowała głosy krytykujące używanie budynku jako wieszaka reklamowego. W dodatku raport, który powstał po konsultacjach, nic odkrywczego nie wniósł – Rotunda jest lubiana, warszawiacy chętnie się przy niej spotykają, niechętnie zaś patrzą na wiszące na niej plandeki. Prawdę powiedziawszy trudno było się spodziewać innych wniosków, ale przynajmniej można powiedzieć, że konsultacje były. I co dalej? Ano nic. Rotunda na razie się nie zmienia, owinięta jest reklamą jak zawsze.

W komentarzach internautów pod licznymi artykułami dotyczącymi tytułu Miastoszpeciciela pojawia się często pytanie, czemu akurat dostało się bankowi PKO BP, skoro na tle innych firm, w zasłanianiu budynków reklamami nie jest on jakimś wyjątkiem? Organizatorzy w werdykcie uzasadniającym przyznanie bankowi niechlubnego tytułu, jako jeden z argumentów podali fakt, że „PKO Bank Polski jest spółką z udziałem Skarbu Państwa i z tego powodu firma powinna przykładać większą wagę do wartości ważnych dla społeczeństwa, takich jak wspólna przestrzeń i piękno krajobrazu”. Wydaje się, że to słuszne uzasadnienie, właśnie najwięksi powinni być przykładem dla innych. Szlachectwo zobowiązuje – głosi porzekadło. Bank w odpowiedzi przysłał organizatorom oświadczenie, że przecież przykłada wagę do wartości społecznych, gdyż „siatki na Rotundzie nie są nośnikiem treści reklamowych, lecz edukacyjnych”. Prawdę mówiąc, jeśli wisząca na ikonie modernizmu plandeka to edukacja, to strach pomyśleć, jaka szkoła za tym stoi. Iza Kieszek z Okna na Warszawę, zajmująca się PR-em w kulturze, tak komentuje odpowiedź banku: uważam, że bank nie włożył wystarczająco dużo wysiłku w skomentowanie tej sytuacji. Ale cieszę się, że przeczytałam ich odpowiedź, bo dzięki niej dowiedziałam się, że siatki na Rotundzie są nośnikami treści edukacyjnych, a nie reklamowych – jak do tej pory myślałam; od razu ich wartość estetyczna się zmieniła…

Może jednak za dużo wymagamy – w końcu PKO BP to nie instytucja dobroczynna, tylko nastawiony na zysk komercyjny bank. Choć akurat w biznesie ważne jest liczenie się ze statystykami – a te, wg niedawno przeprowadzonych badań TNS, mówią, że najbardziej nielubianą formą reklamy są wielkoformatowe plandeki zasłaniające budynki.

Fragment raportu TNS "Reklama w przestrzeni publicznej" z 2013 roku

Fragment raportu TNS „Reklama w przestrzeni publicznej” z 2013 roku

Czy zatem słuszne jest przekazywanie właśnie za pomocą takiego kanału treści „edukacyjnych”? Widać marketingowcy banku uznali, że tak. A żeby jeszcze bardziej uzasadnić obecność plandeki na elewacji Rotundy, w komunikacie stoi: „Siatka na budynku pełni bowiem funkcję zastępczej klimatyzacji, której z uwagi na stan techniczny obiektu nie można zainstalować”. Jak z tym polemizować? Dach Rotundy nie utrzyma klimatyzatora? Nawet budki warzywne sobie z tym radzą. Zapewne jednak bank ma odpowiednią ekspertyzę potwierdzającą taki stan rzeczy. Natomiast czy to oznacza, że plandeki znikną na zimę?

Jeszcze jednym argumentem, którego w komentarzu do werdyktu używa PKO BP jest stwierdzenie, że „odsłonięcie zniszczonej elewacji budynku nie wpłynęłoby na poprawę jakości przestrzeni publicznej centrum Warszawy”. Faktem jest, że o gustach się nie dyskutuje, i być może bankowym planistom faktycznie reklama podoba się bardziej, niż elewacja Rotundy. Można co najwyżej ubolewać, że tak jest. Ale zgrzyt powstaje w momencie, gdy czytamy bankowe komunikaty, że Rotunda to ikona polskiego modernizmu. Czy ikony –  nawet te zniszczone – powinno się zasłaniać? Aleksandra Stępień, jedna z organizatorek konkursu, mówi: w Miastoszpecicielu w ogóle nie chodziło estetykę – bankowi się wydaje, że wybraliśmy najbrzydszą reklamę, a więc o gustach się nie dyskutuje. Tymczasem chodzi o znalezienie granic: co jest normą, a co nie, czemu one przebiegają tak, nie inaczej, co możemy zrobić, żeby to zmienić.

Rodzi się zatem pytanie, czy konkurs „Miastoszpeciciel” może w ogóle mieć jakikolwiek wpływ na poprawę estetyki krajobrazu miejskiego? Albo inaczej – czy zdobywca tego – kłopotliwego przecież tytułu – poczuje się zobowiązany, żeby wyjść z tego z twarzą i jakoś zażegnać powstały negatywny efekt wizerunkowy? Patrząc na reakcję PKO BP z punktu widzenia PR-owca uważam, że jest daleka od ideału, ale, w kontekście wizeunku banku, zgrabna – mówi Ania Rostkowska z Okna na Warszawę, z zawodu specjalistka ds. PR.  Jakie bank miał możliwości? Teoretycznie mógł: 1. kajać się, bić w piersi i obiecywać, że już nie będzie (nierealne);  2. wypierać się, negować i podważać wartość i rangę konkursu (co byłoby strzałem do własnej bramki),  3. wybrać w miarę bezpieczną drogę środka – i tak właśnie zrobił, co z punktu widzenia interesu PKO jest sensowne. Trudno byłoby oczekiwać bicia w piersi i przeprosin, zabrakło tu jednak chęci dialogu. Organizatorzy konkursu zapewne też nie spodziewali się, że po werdykcie bank posprząta swoje reklamy (warto tu dodać, że reklamy banku praktycznie cały czas wiszą również na pobliskim biurowcu zasłaniając całkowicie jego elewację. No, ale ten przynajmniej nie jest „ikoną modernizmu”). 

Tuż obok Rotundy wielkoformatowe reklamy PKO BP widzą praktycznie cały czas. Fot. Jarek Zuzga

Tuż obok Rotundy wielkoformatowe reklamy PKO BP wiszą praktycznie cały czas. Fot. Jarek Zuzga

W jednym z komentarzy, które pojawiły się ze strony banku, znalazł się istotny fragment. Otóż głosi on, że „przed rozpoczęciem procesu rewitalizacji przeprowadziliśmy badanie wśród mieszkańców stolicy na temat wykorzystania Rotundy jako nośnika różnorodnych treści, np. edukacyjnych, związanych z dziejami Polski. Uczestnicy badania odnieśli się pozytywnie do takiej propozycji, nie byli też przeciwni obecności samych reklam PKO.” Pytanie – czy będą to znowu reklamy stale wiszące wokół elewacji? Niepokojący jest brak wyraźnej deklaracji, że zrewitalizowana Rotunda będzie budynkiem bez reklam – zauważa Ania Rostkowska – mimo to bank jest tu na pozycji wygranej, po pewne kroki ku zmianie Rotundy poczynił i odbyły się one przy zaangażowaniu różnych grup społecznych

A propos tego zaangażowania – strona internetowa, na której internauci wypełniali elektroniczne ankiety, wygląda dziś jak po ataku hakerskim, próżno szukać na niej jakichkolwiek informacji o projekcie „Rotunda 2013”. Chaotyczne i niegramatyczne treści (jeden z lżejszych przykładów: „Dziś Rotunda jest miejscem, które służy do skupiania się całych stad młodzieży, którzy skupiają się, w tym miejscu, by spotykać się towarzysko ze sobą.”), dziwne zdjęcia, brakujące elementy. 

Co zatem z postawionym wcześniej pytaniem o sens konkursu Miastoszpeciciel? Jego niekwestionowaną zasługą jest fakt wywołania dyskusji, którą możemy obserwować w środkach przekazu. Dyskusja z kolei zwiększa świadomość problemu w społeczeństwie, i może doprowadzić, prędzej czy później, do regulacji prawnych, ograniczających liczbę i powierzchnię reklam wielkoformatowych w mieście. Tak zrobiła ostatnio czeska Praga, gdzie radni wprowadzili zakaz umieszczania reklam większych niż 6 metrów kwadratowych. Obstawiamy, że czeska „edukacja” na tym nie ucierpi.

Kasa z nadbudową

Kasa z nadbudową

Z pewnością znacie ten piękny budynek, a jeśli nie – przypomnijmy pokrótce jego historię:

Budynek Kasy Pożyczkowej Przemysłowców Warszawskich znajduje się na rogu ulic Złotej i Zgoda, został zaprojektowany przez wybitnego architekta Stefana Szyllera i wybudowany w latach 1890-1901. W dwudziestoleciu międzywojennym znajdował się na nim słynny neon: „Polacy, bogaćcie się”. W trakcie wojny budynek został uszkodzony, ale nie został zniszczony. Później przez wiele lat stał pusty i zaniedbany i na przemian zasłaniany płachtami reklamowymi, różnej maści „nośnikami reklamowymi” oraz oklejany plakatami  – niszczał. Mimo to wciąż zachowały się piękne, choć zaniedbane detale architektoniczne i imponujące wnętrza, które zobaczyć mieli okazję nieliczni. Zabytkowy gmach, mimo upływu ponad stu lat i dwóch wojen wciąż robi wrażenie.
W 2000 r. budynek  kupiła firma Relax Film, która od kilku lat prowadzi remont gmachu, w efekcie którego ma się on zmienić w nowoczesny biurowiec z dwukondygnacyjnym podziemnym parkingiem. Od tego momentu minęło 14 lat, jak sytuacja wygląda obecnie?

Kasa Pożyczkowa Przemysłowców Warszawskich

Kasa Pożyczkowa Przemysłowców Warszawskich przy ul. Złotej 1 z widoczną po lewej stronie nadbudową, fot. A.Rostkowska

Od jakiegoś czasu, jak gdyby nigdy nic, znad gmachu Krajowej Kasy Oszczędności (zwanej również Kasą Pożyczkową Przemysłowców Warszawskich), która od kilku takt jest w remoncie, wyrasta znienacka takie coś, formalnie – nadbudowa. Ta żelbetonowa konstrukcja przypomina nieco nadziemny parking samochodowy, nad dach zabytku wystaje na całe piętro i – nie da się ukryć – zaburza linię okolicznych budynków i zaczyna nad nimi dominować. Nie wygląda to dobrze. Dach nowej części ma mieścić podobno centralę klimatyzacyjną i kotłownię gazową… Jeszcze kilka lat temu (w 2007 r.) w jednym z wywiadów inwestor zapewniał, że „nie będzie widać części technicznej, ani ostatniej kondygnacji dobudówki – zasłoni je frontowa kamienica”. Jak widać gołym okiem – nadbudowa jest doskonale widoczna… Próbowaliśmy dotrzeć do aktualnej wizualizacji budynku, niestety bezskutecznie.

Lubimy jak Warszawa się zmienia i  rzeczy piękne odzyskują dawny blask, nie tracąc przy tym, dlatego z uwagą i zainteresowaniem przyglądamy się temu procesowi i czekamy na efekt prac.

Miejmy także nadzieję, że remont kamienicy i sąsiednia budowa na ulicy Przeskok spowodują także prace remontowe w tej części ulicy Złotej, która, mimo że leży w samym sercu miasta, jest bardzo zaniedbana i już od dawna prosi o uwagę.

Kasa Pożyczkowa Przemysłowców Warszawskich

Obecny remont gmachu współfinansuje miasto, fot. A.Rostkowska

Jeden z pięknych zachowanych detali, który nawet po tylu latach daje wyobrażenie o świetności budynku przed laty, fot. A.Rostkowska

Kasa Pożyczkowa Przemysłowców Warszawskich

Nadbudowa Kasy Pożyczkowej Przemysłowców Warszawskich – widok od strony skrzyżowania z ul. Jasną (fot. A.Rostkowska)

zlota-detal

Jeden z detali budynku – stan w roku 2009, obecnie rzeźba jest odnowiona, fot. J.Zuzga

Anna Rostkowska

Czarne kruki nad Kruczą

Czarne kruki nad Kruczą

Kiedy ostatnio byliście na Kruczej? My kilka dni temu i to co zobaczyliśmy mocno nas zaskoczyło. Po Marszałkowskiej, o której pisano już wiele, Krucza jest kolejną śródmiejską ulicą, która umiera i straszy. Szczególnie źle i przygnębiająco wygląda odcinek od Alej Jerozolimskich do ul. Wilczej, lewa pierzeja ulicy. Puste witryny, powyklejane foliami okna, bazgroły na ścianach, opuszczone sklepy i lokale gastronomiczne, niektóre jeszcze z szyldami, inne już tylko z ogłoszeniami: do wynajęcia, przetarg, podnajmę, przepraszam, nieczynne do odwołania …

Na jednej z witryn, na barze Kruczek, ktoś bardzo wymownie wykleił napis: Dying street. Nic dodać, nic ująć. Czy tak powinno wyglądać centrum miasta?

Miejmy nadzieję, że taki stan nie potrwa długo.

Tymczasem zapraszamy Was na krótki foto spacer…

Macie pomysł ja ożywić Kruczą? Czekamy na Wasze komentarze.

Anna Rostkowska