Co z tym parkiem, czyli słów kilka o Parku Natolińskim

Co z tym parkiem, czyli słów kilka o Parku Natolińskim

Co z tym parkiem, czyli słów kilka o Parku Natolińskim

Część budynków Kolegium na terenie Parku Natolińskiego - jakimś cudem nikt na mnie nie krzyczał, że robię zdjęcie

Park Natoliński owiany jest tajemnicą, ponieważ od czasu jego rewitalizacji przez Fundację Centrum Europejskie Natolin pozostaje niedostępny dla odwiedzających (poza nielicznymi spacerami wraz z przewodnikiem). Wokół zespołu parkowo-pałacowego rozciąga się również Las Natoliński posiadający status rezerwatu. Powstaje pytanie czy prawie całkowite zamknięcie Parku Natolińskiego dla warszawiaków (i nie tylko), jest rzeczywiście podyktowane ochroną przyrody czy też ma być to miejsce elitarne, dostępne jedynie dla nielicznych, czyli studentów i kardy profesorskiej Kolegium Europejskiego?

Trochę historii

Historia Parku Natolińskiego rozpoczęła się, gdy Jan III Sobieski kupił wieś Milanowo, w której skład wchodziła również część natolińskiego lasu, gdzie stworzył zwierzyniec i Bażantarnię. Na polecenie Augusta Czartoryskiego wybudowany również został Pałac Potockich. Podczas dziedziczenia samego pałacu oraz przyległego do niego terenu, przez kolejnych właścicieli zostały dobudowane oficyna, wozownia ze stajnią i domy dozorców. Wybudowano również świątynię dorycką, bramę i most mauretański oraz akwedukt rzymski. Powstał również pomnik-sarkofag Natalii Potockiej. Wszystkie zabytki przetrwały początkowy okres II Wojny Światowej, jednak niestety zostały prawie doszczętnie zniszczone przez Niemców podczas Powstania Warszawskiego. W 1945 roku Natolin upaństwowiono i przekazano Muzeum Narodowemu, dzięki czemu usunięto większość skutków wojennych zniszczeń. Niestety, z biegiem lat Pałac zaczął ponownie niszczeć. Dopiero w latach 90. XX w., po przejęciu Pałacu przez Fundację Centrum Europejskie, skutecznie zrewitalizowano Pałac i stan ten trwa do dziś. Nic tylko się cieszyć, ale…

Co z tym Parkiem?

Pałac Natoliński i jego przyległości zostały odrestaurowane, ale trudno się nimi cieszyć, skoro nie można go właściwie oglądać. To znaczy istnieje możliwość zwiedzania (od 2011 roku po interwencji władz Ursynowa w tej sprawie), ale jak piszą zainteresowani, możliwość dostania się na takie zwiedzanie graniczy z cudem, gdyż chętnych jest aż nadto, a liczba osób w grupie ograniczona do 20. Pytanie dlaczego tak właśnie jest. Teorii jest wiele. Według oficjalnych wypowiedzi obecnego burmistrza Ursynowa oraz przedstawicielki Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska celem takiego postępowania jest ochrona terenu rezerwatu, czyli pozostałości pradawnej puszczy mazowieckiej oraz około tysiąca drzew-pomników. Tylko dlaczego mieszkańcy nie mogą mieć dostępu do części pałacowej? Według władz Kolegium podyktowane jest to ochroną studiujących i mieszkających tam osób. Pytanie kto miałby im zagrażać i dlaczego?

Wśród samych mieszkańców Ursynowa zdania są również podzielone. Część chciałaby całkowitego udostępnienia Parku zwiedzającym. Inni natomiast zwracają uwagę na ryzyko zaśmiecania rezerwatu i zniszczenia jego naturalnego piękna.

Co o tym wszystkim sądzić?

A więc otwierać czy nie otwierać? Chciałoby się rzec „jestem za, a nawet przeciw”. Park i Rezerwat Natoliński jest jednym z kilku, do których wstęp jest wciąż zamknięty, a w tym wypadku wręcz zabarykadowany, ponieważ wejście na jego teren bez specjalnego pozwolenia jest niemożliwe. Wręcz można by zaśpiewać „moja stolica murem podzielona”. I tak jak przemawiają do mnie argumenty co do ochrony terenu Rezerwatu (zważywszy, że mam niestety okazję obserwować jak zaśmiecane są nadwiślańskie tereny obszaru Natura 2000 na Siekierkach), tak argument związany z ochroną studentów jest dla mnie mocno naciągany. W ten sposób tworzy się wrażenie specyficznej elitarności uczelni (prawie niczym Hogwart!), do której dostępu trzeba bronić przed tajemniczymi siłami zła. Cena odrestaurowania Pałacu i jego przyległości przez Centrum również wydaje się zbyt wysoka, jak na fakt, że podziwianie tego piękna jest tak niedostępne.

Co należałoby zrobić?

Czas przywrócić część Pałacową mieszkańcom – wszak bez problemu można zwiedzać Pałac na Wodzie w Łazienkach, czy ten w Wilanowie, a jeśli dobrze sobie przypominam, żadna uczelnia w Polsce nie jest tak zabarykadowana jak Kolegium. Nie widzę tutaj istotnych zagrożeń dla studentów, sądzę, że jest ono nie większe niż możliwość zamachu w metrze warszawskim, czy napadu na którąkolwiek (choćby zagraniczną szkołę). Oczywiście otwarcie Parku powinno odbyć się z należytą rozwagą i dbałością o część stanowiącą rezerwat, ponieważ jestem w stanie uwierzyć, że ludzie to jedyne stworzenia, które potrafią podcinać gałąź na której same siedzą. W tej materii rozumiem więc obawy Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska.

A co Wy o tym wszystkim myślicie?

Ostatni taki warsztat w Warszawie

Ostatni taki warsztat w Warszawie

Przypadek sprawił, że poznałem panią Irenę Kwapisz. W gorące popułudnie 2011 roku podjechałem pod kamienicę o numerze 41 przy Chłodnej. Cośtam miałem do załatwienia w okolicy. Postawiłem skuter pod niepozorną witryną z napisem Serwis Motocykli Kwapisz. Przez otwarte drzwi wyjrzała do mnie starsza pani, z pytaniem, czy ja do niej. Odruchowo coś bąknąłem, że nie, ale tak mnie od razu coś zastanowiło: „zaraz zaraz, ta będąca zdecydowanie w emerytalnym wieku osoba prowadzi serwis motocykli? Jak to?!”. Na szybko wymyśliłem jakąś gadkę o pogodzie, od słowa do słowa rozwinęła się rozmowa, pani zaprosiła mnie do środka.

Ul. Chłodna. Po lewej widoczna kamienica nr 41, gdzie od 1937 r. mieścił się Serwis Motocykli Kwapisz

Ul. Chłodna. Po lewej widoczna kamienica nr 41, gdzie od 1937 r. mieścił się Serwis Motocykli Kwapisz

I rzeczywiście – okazało się, że mająca już ponad 90 lat pani Irena prowadzi, jak najbardziej, serwis motocykli. Wiek to stan ducha – ona potwierdzała to całą swoją osobą: energiczna, uśmiechnięta, sympatyczna, elokwentna, w dodatku też elegancka, choć przecież byliśmy w warsztacie. Rozmawialiśmy ze dwie godziny. Pani Irena opowiedziała mi swoją historię: jak przed wojną, wraz z mężem, zaczynała pracę w warsztacie rowerowym na Woli. O tym, że już wtedy motocykl był jej pasją. Pokazywała czarno-białe zdjęcia ubranych w sportowe marynarki i zwiewne chusty motocyklistów na ulicy Chłodnej: „To był wyjazd na majówkę, pod Warszawę. Tak się wtedy ubieraliśmy na motor”. A ulica Chłodna, którą wówczas jeździły tramwaje, była wtedy bardzo modna: „Tu młodzież przychodziła do kawiarni, a nie na nudny, cukierkowy Nowy Świat. Tu było prawdziwe miasto” – wspominała.

A potem, jak zaczęła się wojna i Niemcy zrobili getto, to rodzina pani Ireny zamieniła się mieszkaniami z pewną rodziną żydowską mieszkającą przy Żelaznej, ratując tym samym ich życie (bo zostali po stronie aryjskiej, przy Grzybowskiej, skąd udało im się wyjechać). A rodzina pani Ireny, jako że byli Polakami, z getta zostali przesiedleni. I też przetrwali.

I jak wojna się skończyła, a wokół było pełno porzuconych, niesprawnych niemieckich motocykli, to warsztat pani Ireny przebranżowił się z rowerów na jednoślady mechaniczne. Pracy było dużo,  brakowało części zamiennych, dobry fachowiec był w cenie. Kamienica, w której był warsztat, cudem ocalała, można było działać pod dawnym adresem. Zresztą – inne lokalizacje nie wchodziły w grę – to miała być Wola, bo pani Irena do pracy chciała chodzić na piechotę – z domu przy Grzybowskiej. Może dlatego miała tak dobrą kondycję?

Gdy mąż pani Ireny zmarł, ani myślała, żeby porzucić zawód. Warsztat prowadziła odtąd sama.

Skrajna witryna po lewej stronie - tu był serwis motocykli (2013 rok)

Skrajna witryna po lewej stronie – tu był serwis motocykli (2013 rok)

„Gdzie się da, chodzę piechotą” – mówiła. Do pracy przychodziła nawet, gdy chwilowo nie było nic do roboty. „Kocham tu być, ta praca to dla mnie znakomity odpoczynek psychiczny i fizyczny” – wyznawała. Byłem pod wrażeniem, zazdrościłem jej siły i pogody ducha, która wręcz od niej emanowała. Choć sama mówiła o sobie skromnie: „stara jestem, odkąd przekroczyłam 90 lat, to nie naprawiam już całych motocykli, tylko części. Bo motor swoje waży, a trzeba go podnosić, przestawiać”. A motorowa pasja? „Już nie jeżdżę, bo do motoru potrzebny refleks. A ja się boję, że już go nie mam, jak kiedyś. Ale samochodem nadal jeżdżę”. Miałem jednak wrażenie, że pani Irena bez problemu poprowadziłaby motocykl przez Warszawę. Cieszyła się za to, że coraz więcej kobiet widać na motocyklach. „My to upinałyśmy włosy, a strój był taki, że ciężko było powiedzieć, czy jedzie chłopak, czy dziewczyna. A dziś to pięknie dziewczęta włosy rozpuszczają, i w kolorowych ubraniach jeżdżą” – zachwycała się.

Potem pani Irena opowiedziała mi, że jest trochę zmęczona mediami, które swojego czasu, zwęszywszy „temat”, często ją odwiedzali, robili wywiady, reportaże. „To nie dla mnie. Jak tylko się da, proponuję dziennikarzom, żeby rozmawiali z moją wnuczką”. Weronika Kwapisz przejęła po babci fascynację motocyklami. Gdy rozmawialiśmy, akurat była w motocyklowej podróży po Europie.

Z szacunku dla pani Ireny nie napisałem wówczas artykułu o niej i o serwisie. Ale od tamtego czasu, gdy przejeżdżałem Chłodną, zaglądałem przez szybę sprawdzić, czy pani Irena jest. I zawsze cieszyłem się, gdy widziałem przy warsztacie jakiś ruch.

Ale ostatnio coś się zmieniło. Warsztat był zamknięty, a szyby zaklejone papierem. A w końcu pojawił się na drzwiach nekrolog – pani Irena zmarła w wieku 96 lat. Zrobiło mi się bardzo smutno. Odeszła wspaniała osoba, ale odszedł też kawałek naszej historii, Warszawy, Woli… Lokal wystawiony jest na wynajem, w środku – pusto. Znikły czarno-białe zdjęcia w ramkach, zostały ślady na ścianach.

W maju 2016 roku na drzwiach serwisu zawisł nekrolog

W maju 2016 roku na drzwiach serwisu zawisł nekrolog

Ale przejeżdżając Chłodną zatrzymajcie się na chwilę pod numerem 41 i wspomnijcie, że tu właśnie, od przedwojny do niedawna pracowała pani Irena Kwapisz, a z jej warsztatu wyjechały setki „uzdrowionych” jednośladowych pacjentów.

Tekst i zdjęcia: Jarek Zuzga

Mokot(o/ó)wka

Mokot(o/ó)wka

Na początku kwietnia pisaliśmy o obchodach 100 lecia przyłączenia Warszawy kilku dzielnic. Jedną z nich był Mokotów. Niedawno, bo 18 czerwca, z tej właśnie okazji odbyła się impreza plenerowa nazwana Mokotówką.

Trochę historii

Nim jednak przejdziemy do opisu wydarzeń Mokotówki, zatrzymajmy się nieco nad samym Mokotowem. Trwają dysputy na temat pochodzenia nazwy dzielnicy. Pierwsza z koncepcji mówi, iż Mokotów pochodzi od „wczesnośredniowiecznej, rodzimej nazwy Mokot, nawiązującej do wyrazów pospolitych takich jak <<moknąć>> i <<mokry>>”.* Druga zawiera domniemanie, że „pierwotna nazwa <<Mokotowo>> pochodzi prawdopodobnie od imienia pruskiego właściciela wsi – Mokoto lub Mokot”.**

„Warszawskość” Mokotowa rozpoczęła się 8 kwietnia 1916 roku, kiedy to gubernator Warszawy – niemiecki generał Hans Hartwig von Beseler – podpisał dekret o przyłączeniu do Warszawy 82,1 km² podmiejskich terenów, w tym Mokotowa. Mokotów wówczas nie był jeszcze samodzielną dzielnicą, ale wraz z Ochotą, Czerniakowem, Sielcami, Siekierkami i kilkoma innymi folwarkami stał się częścią Dzielnicy Południowej. „Mokotów, za sprawą światłych mieszkańców zabiegających o przyłączenie tego terenu w obręb wielkiej Warszawy już od schyłku XIX wieku, w raporcie dla przyszłej stolicy, wniósł m.in.: elektrownię, gmach kooperatywy Społem, dwie kolejki wąskotorowe oraz liczne, dobrze zorganizowane zakłady przemysłowe.”*** Poniżej możecie przyjrzeć się jak wyglądały wspomniane obiekty i jak rozwijał się Mokotów w różnych dziedzinach życia.

IMG_20160618_162625 IMG_20160623_215625_033 IMG_20160618_162613 IMG_20160618_162606 IMG_20160618_162520 IMG_20160618_162530 IMG_20160618_162601 IMG_20160618_162544 IMG_20160618_162537

Mokotówka

Mokotówka

 

Mokotów dziś

Obecnie Mokotów jest jedną z największych dzielnic Warszawy, a większość warszawiaków chciałaby stać się jego mieszkańcami (zajął on I miejsce w Plebiscycie Czytelników Gazety Wyborczej na najchętniej zamieszkiwaną dzielnicę).**** Jest to prawdopodobnie spowodowane bliskim sąsiedztwem Centrum Warszawy, jego dobrym skomunikowaniem (metro i tramwaje) oraz położeniem na rozległych terenach malowniczej skarpy wiślanej. Dzięki temu Mokotów posiada wiele terenów zielonych, w tym parków (najpopularniejsze z nich to: Pole Mokotowskie, Park Arkadia zlokalizowany przy Królikarni, Park Morskie Oko łączący się z Parkiem Promenada czy Park Dreszera), oraz posiadający największy w Warszawie (19,5 ha) zbiornik wodny – Jeziorko Czerniakowskie, które posiada status rezerwatu przyrody.

Mokotówka

Co nieco dowiedzieliśmy się o przeszłości i teraźniejszości Mokotowa, przejdźmy więc do istoty tego reportażu, czyli Mokotówki. Impreza odbywała się na terenie dwóch parków: Promenady i Morskiego Oka. Dzięki tzw. wyspom tematycznym, między innymi wyspie Kultury, Nauki, Aktywności Społecznej, Dzieci, Smaków, Sportu czy Wyspy Historii, każdy z obecnych mógł znaleźć dla siebie coś ciekawego. Ponadto w specjalnym namiocie o nazwie „Konsultacje społeczne” można było poznać projekty zgłoszone w ramach budżetu partycypacyjnego. Mnie z wspomnianych „wysp” przypadły najbardziej do gustu pokaz jeździectwa szwoleżerów (konie to zdecydowanie piękne zwierzęta, a do tego w ruchu prezentują się jeszcze lepiej, zwłaszcza gdy dosiadają je żołnierze), możliwość przyjrzenia się zabytkowym rowerom „Łucznik” produkowanym w latach 1929-1939 przez Fabrykę Broni w Radomiu, czy grupowe warsztaty na których można było nauczyć się jak piec chleb. Nie zabrakło także atrakcji dla dzieci, a jako, że we mniej, jak pewnie w każdym, pozostała cząstka dziecka, z chęcią przyglądałam się: wyrabianiu pamiątkowej monety, mobilnemu planetarium z którego dochodziły wyraźne odgłosy odbywającego się wewnątrz pokazu, czy prezentacji możliwości drukarki 3D w wykonaniu studentów Politechniki Warszawskiej. Studenci zachwycali dzieci drukowanymi w mgnieniu oka fantastycznymi ludzikami – oj widziałam w oczach jednego z chłopców błysk nadziei, że i on kiedyś będzie miał taką drukarkę, dzięki której jego kolekcja ludzików znacznie by się powiększyła.

IMG_20160618_172414 IMG_20160618_172458 IMG_20160618_172717 IMG_20160618_175447 IMG_20160618_192437

Ważna była dla mnie również prezentacja filmu o Siekierkach, bo jak już kiedyś wspominałam, sama jestem mieszkanką Siekierek. Film powstał na bazie nadesłanych przez mieszkańców do Domu Kultury Dorożkarnia (który jest głównym twórcą przedsięwzięcia) krótkich filmików, ukazujących ulubione miejsca Siekierczan i Siekierczanek. Fakt, że Siekierki zostały przedstawione w filmie z perspektywy etiud tanecznych wykonywanych przez profesjonalnych tancerzy czyni go zdecydowanie awangardowym. Mam nadzieję, że uda nam się niebawem uzyskać zgodę tancerzy na opublikowanie go na naszym blogu lub fanpage’u. Mam również nadzieję na stworzenie wraz z Dorożkarnią, dzięki poznaniu na Mokotówce jej dyrektorki, kilku ciekawych projektów. Śledźcie więc nasz fanpage pilnie!

IMG_20160618_165111

Ucieszyła mnie również obecność na Mokotówce naszych znajomych, czyli Stowarzyszenia Gwary Warszawskiej, od których otrzymałam w prezencie jako reprezentantka Okna znaczek „Pardon”, który teraz dumnie zdobi „tablicową ścianę” w moim domu. Podczas rozmowy z Martyną Goździuk, przewodniczącą Stowarzyszenia, wyraziłam nadzieję, że ponownie uda nam się zacieśnić wzajemną współpracę Gwary Warszawskiej z Oknem na Warszawę, bo jak głosi ich hasło Warszawa jest klawa!, a co za tym idzie wszak obydwu grupom Warszawa leży na sercu 🙂

Dla łasuchów, czyli i dla mnie, znalazły się rozmaite smakołyki. Było stoisko na którym można było posilić się „na wytrawnie” oraz stoisko jednej z warszawskich cukierni, na którym posmakowałam Mokotówki, czyli ciastka stworzonego z okazji jubileuszu Mokotowa. Jak głosi oficjalny opis ciastka zaczerpnięty ze strony Dzielnicy: „<<Mokotówka>> to kompozycja delikatnego kremu budyniowego, ciemnego biszkoptu, orzechów włoskich oraz musu ze świeżych malin. Ciastko zwieńczone jest czekoladową tabliczką z logiem, powstałym specjalnie z okazji 100-lecia Mokotowa„.***** Achhhh mniam, palce lizać… A że słodyczy nigdy za wiele i jak to na urodzinach zwykle bywa, nie mogło zabraknąć urodzinowego tortu Mokotowa, czyli Wielkiego Tortu Stulecia, którym częstowali Burmistrz Mokotowa Bogdan Olesiński i Prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz. Oj, trzeba było się spieszyć i przeciskać w tłumie bo chętnych do jego spróbowania było wielu, przez co tort znikał w mgnieniu oka.

Na zakończenie imprezy odbył się koncert na plenerowej scenie, podczas którego wystąpiły gwiazdy wieczoru: Ewa Bem, Kuba Badach oraz Wojciech Gogolewski z El Jazz Big Band.

IMG_20160618_180702 IMG_20160618_180812

Przyznam, że największe wrażenie zrobił na mnie spektakl Videoteatru Poza pt. Sny o mieście W. Przeplata się w nim wiele odniesień do historii i teraźniejszości Warszawy. Jak możemy przeczytać na stronie Teatru, w przedstawieniu tym „mity i tragedie Warszawy przeplatają się i tworzą mocno skontrastowany, prześmiewczy video-kobierzec w hołdzie dla miasta (…)”. Patronem spektaklu stał się E. T. A. Hoffmann, wybitny niemiecki romantyk, który przebywał w Warszawie wraz ze swoją polską żoną Michaliną w latach 1804-1807. Na kanwie wizji przyszłości miasta tych postaci żyjących w XIX wieku, odbywa się całe wideoprzedstawienie. Robi ono mocne wrażenie – nie polecam wybrania się na przedstawienie z dziećmi (Sny o mieście W, można jeszcze obejrzeć po wcześniejszym skontaktowaniu się z Teatrem – więcej informacji tutaj), bo późniejsze koszmary nocne są jak najbardziej prawdopodobne. Jest tak ponieważ Sny dają lekko psychodeliczne wrażenie – ciemna sala wypełniona kilkoma telewizorami, z których wyświetlane są różne obrazy.

IMG_20160618_193822

Widz może czuć się nawet delikatnie osaczony wizjami Hoffmana i jego żony. W jednej z wizji Hoffmann relacjonuje widzenie z szklanej kuli, w którym dostrzega bombardowanie miasta. Jego żona nieustannie przelewa chochlą czerwoną ciecz w stołowej wazie – prawdopodobnie jest to odniesienie do wielokrotnego przelewu krwi warszawiaków. W jednej ze scen warszawska Syrenka, której ogon złożony jest z łusek pocisków karabinu, leży przebita mieczem i broczy krwią. Możecie więc domyślić się, że jest tajemniczo i mrocznie, ale więcej szczegółów już nie zdradzę, sami obejrzyjcie Sny o mieście W. W ramach zachęty napiszę, ze fragmenty Snów możecie obejrzeć również tutaj.

Można rzec: „Koniec i bomba, a kto nie był ten trąba”, ale jest jeszcze nadzieja, bo to nie koniec obchodów 100-lecia stołeczności Mokotowa. Zapraszamy więc do śledzenia oficjalnej strony obchodów, no i oczywiście obejrzenia „na żywo” spektaklu Sny o mieście W.

*/*** Źródło: http://stolatmokotowa.waw.pl/historia-mokotowa-2/

** Źródło: https://pl.wikipedia.org/wiki/Mokot%C3%B3w

**** Źródło: http://www.mokotow.waw.pl/strona-6-o_mokotowie.html

***** Źródło: http://www.mokotow.waw.pl/aktualnosc-1143-mokotowka_zabawa_stulecia.html

Tekst i zdjęcia: Iza Wojtal

Trzy kolory: Jelonki

Trzy kolory: Jelonki

Jelonki to typowe warszawskie osiedle z wielkiej płyty. Najstarsze bloki pochodzą z lat 70. ubiegłego wieku. W tamtych czasach osiedla projektowano jako całość, i mimo masy bezsensownych rozwiązań urbanistycznych, całość (przynajmniej na makietach) wyglądała zgrabnie – geometrycznie rozrzucone budynki tonęły wśród zieleni, alejek, pagórków, uzupełnionych ławeczkami i placami zabaw. W praktyce wyglądało to nieco inaczej, ale nie o tym chciałem pisać. Felieton ten będzie o jelonkowych kolorach.

Wychowałem się na Jelonkach, a dokładniej – w ich północnej części, ograniczonej ulicami Powstańców Śląskich, Górczewską, Lazurową i Człuchowską. Jak każdy dzieciak, miałem „swoją” część osiedla, na której czułem się jak w domu, oraz dalsze rewiry, do których zapuszczałem się rzadziej i nigdy samemu. Podział na swoje i obce na Jelonkach pokrywał się ściśle z obszarem występowania kolorów elewacji bloków. Kolory były – jak w filmie Kieślowskiego – trzy (choć nie tworzyły francuskiej flagi): brązowy, niebieski i zielony. I najważniejsze: barwy elewacji nie były, jak dziś, wynikiem stosowania farby, lecz tworzyły je miliony małych ceramicznych kafelków. Należy dodać, że nie były to kolory jednolite, tylko z danej tonacji – niebieski miał zakres od błękitu do granatu, brązowy – od jasnego piaskowego po ciemny brąz, podobnie zielony. We wszystkich trzech przypadkach uzupełnieniem był kolor czarny. Kafelki miały rozmiar ok. 2x2cm, niektóre były matowe, inne – szkliste.

Trzy kolory, które określały naszą jelonkową rzeczywistość

Trzy kolory, które określały naszą jelonkową rzeczywistość

Kafelkowa mozaika była permanentnie związana z betonową płytą, w takiej gotowej postaci przyjeżdżały one z fabryki. Czasem, choć rzadko, zdarzało się, że pojedynczy kafelek odpadł od płyty, i znalezienie takowego w trawie było dla nas – osiedlowych dzieciaków – gratką. Nosiliśmy je w kieszeniach jak skarb, błyszczały się ładnie w słońcu, wyglądały trochę jak cukierki, trochę jak szlachetne kamienie. Największym wyróżnieniem było znalezienie kafelka z „obcego” rejonu. Wymienialiśmy się z nimi jak kapslami, zakopywaliśmy pod szkiełkiem w ziemi tworząc tzw. „widoczki” (zwane też „sekretami”).

W którymś momencie dzieciństwa zorientowałem się, że nasze osiedlowe kafelki są wyjątkowe, bo większość bloków w Warszawie była wówczas po prostu szara – betonowa. A my mieliśmy kolory i to nie z byle czego zrobione. Odrobina szlachectwa w peerelowskiej rzeczywistości. Kafelki zbierałem, miałem całą kolekcję odcieni, układałem je sobie na biurku w różne wzory. Nie wiem, czy to nie dzięki nim zacząłem zauważać i doceniać wszystko, co estetyczne. Dziś jestem z zawodu projektantem graficznym – kto wie, czy nie zawdzięczam tego właśnie tym małym ceramicznym płytkom z dzieciństwa?

Największa (i najstarsza) część osiedla była brązowa, najmniejsza – niebieska. Moim regionem był brąz – i rzeczywiście – to kolor decydował, gdzie kończyła się nasza mała ojczyzna. Póki było się w „brązowej” części, było się u siebie. Wybierając się do kolegi z „brązowego” bloku, choćby położonego wiele ulic dalej, nie trzeba było mówić rodzicom. Swojska, bezpieczna okolica. Niebieska część osiedla była stosunkowo blisko mojego podwórka, ale chodziło się tam rzadziej i zawsze trochę z duszą na ramieniu. Brązowe bloki nie lubiły się z niebieskimi. Nikt nie wiedział czemu, ale też nikt specjalnie nie wnikał. Na „niebieskie” szło się w grupie, albo z rodzicami. Na rowerze przejeżdżało się bez zatrzymanki. Nie, że było jakoś groźnie – po prostu tak było „od zawsze”. Na klepisku, które oddzielało nas od „niebieskich”, toczyliśmy bitwy z obcymi rzucając bomby (przedziurawione foliowe torebki wypełnione piaskiem, które lecąc „dymiły”) i kryjąc się w porozrzucanych wokół betonowych prefabrykatach. Wojny te ustały po katastrofie w Czarnobylu, gdy po osiedlu rozeszła się wieść o skażonym piachu.

jelonki2

Jeden z „brązowych” bloków, który na szczęście do dziś nie został ocieplny

Najdalej mieliśmy na „zielone bloki”. Miałem chyba 7 albo 8 lat, gdy pierwszy raz tam poszliśmy z kolegami. Zielona część osiedla była najładniejsza, bo prócz koloru elewacji, który kojarzył się z wiosną, najwięcej też mieli prawdziwej zieleni. Od nich oddzielał nas wielki pas pustej przestrzeni, na którym stały pozostałości przedwojennych ogrodniczych wsi – kilka zrujnowanych domków z czerwonej cegły otoczonych drzewkami owocowymi. Mieszkali tam jeszcze autochtoni; gdy zakradaliśmy się po kuszące, apetyczne jabłka, strzelali do nas z wiatrówek nabitych solą. Postrzał taki był niezwykle niemiły, skóra piekła wiele dni – na szczęście mi się ani razu nie dostało. Dziś po tych domkach nie ma śladu, w ich miejscu powstał Amfiteatr Bemowo i Park Górczewska.

Ale wróćmy do kolorów. Zielone bloki były dla nas takim trochę zakazanym owocem, bo nie dość, że daleko, to jeszcze wyjątkowo fajne towarzystwo wtedy tam mieszkało. Lubiliśmy się. Więc kiedy tylko się dało, i rodzice pozwolili – jechaliśmy tam na naszych składakach (dla niewtajemniczonych: popularnych rowerach typu „Wigry 3”), i spędzaliśmy całe popołudnia. Do domu wracaliśmy po ciemku (bez lampek, bo nawet jeśli ktoś takową miał, to nigdy nie działała), licząc na to, że rodzicielstwo nie będzie zbyt wściekłe za zbyt późny powrót.

Kolorowy podział Jelonek Północnych obowiązywał również w szkole. Na osiedlu były wówczas dwie wielkie podstawówki, i w każdej, w sposób naturalny, towarzystwo dzieliło się na tych z brązowych, zielonych czy niebieskich bloków. I co ważne: podział ten nie był dla nikogo krzywdzący. Choć konflikty terytorialne owszem, zdarzały się, nie było podziału na lepszych i gorszych. W szkole byliśmy razem, po lekcjach wychodziliśmy grupując się w trzy ekipy – każda szła w swoją stronę. Gdy poznawało się nowego kolegę, pierwszym pytaniem było zawsze: „gdzie mieszkasz?” „Tam za górką, na niebieskich blokach” – odpowiadał nowopoznany kolega (każde osiedle miało swoją górkę, na ogół usypaną z gruzów po budowie, pełniącą funkcję rozrywkową, ale też orientacyjną). W połowie lat 80. oddano do użytku trzecią szkołę, w „zielonej” części osiedla, i wtedy też nastąpił podział klas, część uczniów poszła do nowej szkoły, a że był to czas pierwszych przyjaźni i sympatii, wielu z nas boleśnie to przeżyło.

Jelonkowy trójpodział zaczął zacierać się u schyłku peerelu, gdy na rozległych podwórkach-placach (tam, gdzie toczyliśmy piaskowe wojny) zaczęły powstawać nowe bloki. Były one zwykle tynkowane na biało, i zakłócały naszą kolorystyczną jednolitość. W dodatku na nasze mozaikowe bloki spadła plaga ociepleń. Powoli, lecz konsekwentnie kolorowe kafelki znikały pod blaszanym „sidingiem” a później – styropianową pastelozą. Co gorsza – kolory ocieplonych elewacji nie były już spójne. W blokach zawiązywały się wspólnoty mieszkaniowe, a każda miała inną wizję co do koloru swojej elewacji. Powstało mnóstwo wzorzystych koszmarków opartych w większości na majtkowo-jogurtowej kolorystyce i dziwnych geometrycznych wzorach.

Niedawno zrobiłem sobie sentymentalny spacer po starej okolicy. Ze smutkiem stwierdziłem, że spośród (tak licznych przecież) niebieskich i zielonych budynków nie ostał się żaden (!) z oryginalną elewacją. Wszystkie przykryte są styropianem i barankowym tynkiem. Przetrwało tylko kilka brązowych – jakim zresztą cudem, nie wiem. Wybudowano za to mnóstwo nowych budynków, o bardzo różnej architekturze.

Nie ma już kolorowych Jelonek, kawałka mojego dzieciństwa. Szkoda. Może kiedyś, za jakieś 50 lat (bo ponoć blokowiska przetrwają jeszcze dłużej), ktoś odkryje, że pod warstwą brudnego tynku kryją się owe magiczne kafelki i napisze w internecie (o ile ten będzie istniał), że warto je odsłonić i wyeksponować?

Tekst i zdjęcia: Jarek Zuzga

(Pod)warszawska majówka

(Pod)warszawska majówka

Tegoroczna majówka w toku. Jeśli zostaliście w mieście i szukacie pomysłu na krótki, jednodniowy wypad poza miasto to mamy dla Was propozycję, którą sami wypróbowaliśmy i która dobrze się sprawdziła. Całość zajęła niecałe 8 godzin, przejechaliśmy niewiele ponad 100 km w dwie strony – wycieczka choć krótka, dostarczyła jednak wielu wrażeń.

1. Pałac Bilińskich w Otwocku Wielkim – oddział Muzeum Narodowego w Warszawie (ok. 30 km na południe od Warszawy)

To jedna z niewielu tak dobrze zachowanych na Mazowszu póżnobarokowych siedzib magnackich wzniesiona dla marszałka wielkiego koronnego Kazimierza Bielińskiego. Kolejnym właścicielem był jego syn – Franciszek, od którego urzędu wywodzi się nazwa naszej ulicy Marszałkowskiej. W latach powojennych mieścił się tu dom poprawczy dla dziewcząt, tu internowano Lecha Wałęsę, tu bawili się premierzy i pierwsi sekretarze, kiedy budynek stał się własnością Urzędu Rady Ministrów. Po zmianach ustrojowych w Polsce pałac został przekazany Kancelarii Prezydenta. Z oryginalnego wystroju pałacu nic się do dziś nie zachowało. Jednak bez obaw – zwiedzający nie podziwiają tu pustych ścian.  Od 2004 roku działa tu Muzeum Wnętrz, Oddział warszawskiego Muzeum Narodowego, które warto zobaczyć. Pałacyk położony jest w wyjątkowo malowniczej scenerii na wyspie na jeziorze Rokola. Idealne miejsce na spokojny odpoczynek i piknik. Jest też gdzie napić się całkiem smacznej kawy.

DSC00789 DSC00807 DSC00796 DSC00795

Z Otwocka Wielkiego kierujemy się na południowy wschód, za 14 km docieramy do miejscowości Podbiel.

2. Bagno Całowanie – wieża widokowa w Podbieli

To jeden z największych kompleksów torfowisk niskich na Mazowszu o powierzchni ponad 1000 ha, położony na terenie Mazowieckiego Parku Krajobrazowego. Obszar bagna został objęty programem Natura 2000. Można tu podczas spaceru ścieżką przyrodniczą usłyszeć i zobaczyć przeróżne gatunki ptaków, a przy odrobinie szczęścia podpatrzeć bobry czy  łosie. To miejsce jest też ostoją rzadkich gatunków motyli. My mieliśmy bliskie spotkanie z… żurawiem, w dodatku przy klimatycznym akompaniamencie rechoczących żab. Pewnie zastanawiacie się, skąd pochodzi ta całuśna nazwa bagna? Tak nazywa się pobliska wieś – do początku XVIII w. własność rodziny Całowańskich. My jednak wolimy inne, znacznie ciekawsze wytłumaczenie: otóż na bagnach rosło kiedyś dużo paproci zwanej nasięźrzałem pospolitym, która słynęła z niezwykłej mocy wabienia kawalerów. Wystarczyło zerwać paproć o północy, rozebrać się do naga, rozpuścić włosy, pocałować roślinę i wypowiedzieć  specjalne zaklęcie;)

DSC00877 DSC00874 DSC00868

Po tym bardzo bliskim spotkaniu z naturą kierujemy się do Czerska (ok. 20 km na zachód).

3. Zamek Książąt Mazowieckich w Czersku

Czersk jest dziś niewielką wioską, ale w czasach panowania książąt mazowieckich był obok Płocka największym ośrodkiem władzy na Mazowszu, dlatego tutejszy zamek to pozycja obowiązkowa w przewodnikach po ziemi mazowieckiej. Ta potężna ceglano-kamienna budowla stanęła tu w latach 1388–1410, jednak w czasie Potopu Szwedzkiego zamek doznał potężnego uszczerbku. Wspomniany wyżej marszałek wielki koronny Franciszek Biliński (ten od Marszałkowskiej) podjął próby jego odbudowy. Do dzisiaj zachowana jest większość murów zamku oraz wszystkie wieże – Brama, Południowa i Zachodnia. Można wdrapać się na jedną z nich i podziwiać sympatyczny widok na okolicę.

DSC00887DSC00894

Wracamy do Warszawy, którą lubimy za to jaka jest – wiadomo, ale lubimy też za to, że można na krótko z niej wyskoczyć i oderwać się na chwilę od miejskiego zgiełku, podglądając żurawie, po to by szybko za nią zatęsknić i wrócić z radością.

Tekst i zdjęcia: Magda Liwosz

 

Gdzie przeszłość łączy się z teraźniejszością

Gdzie przeszłość łączy się z teraźniejszością

Zapraszamy do przyjrzenia się obiektowi zlokalizowanemu przy Rakowieckiej 21. Neogotycki budynek, wpisany na listę warszawskich zabytków, dziś stoi pusty, a jego stan – przede wszystkim zewnętrzny – nie jest najlepszy.

Obecny wygląd fasady budynku

Kilkukrotnie próbowano go sprzedać, jednak prawdopodobnie jego stan i wymogi konserwatorskie – konieczność wykonania prac renowacyjnych w ciągu roku od zakupu nieruchomości – oraz bardzo wysoka cena (ponad 34 mln zł), skutecznie odstraszały potencjalnych nabywców. Ostatecznie budynek stał się własnością skarbu państwa, a konkretnie Ministerstwa Kultury, za ułamek poprzedniej ceny (około 13 mln). Ministerstwo z kolei przekazało go Zespołowi Szkół Muzycznych nr 1. Obecnie Zespół zajmuje część obiektu Akademii Teatralnej, mieszczącego się przy ul. Miodowej.

Korzystając z informacji dostępnych w sieci dowiedzieliśmy się, że istnieją plany renowacji i przebudowy budynku przy Rakowieckiej 21 pod nową lokalizację Zespołu Szkół. Jednakże udało nam się jedynie odnaleźć (powstałe we wrześniu 2015 roku) wizualizacje przyszłego wyglądu budynku wykonane przez Konior Studio (jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś więcej na temat szczegółów koncepcji projektu zapraszamy na stronę KoniorStudio.

Odnowiona fasada budynku

Odnowiona fasada budynku

Dobudowana część szkoły

Dobudowana część szkoły

Wnętrza

Wnętrza

 

Sala koncertowa

Sala koncertowa

Od tego momentu minęło już nieco czasu i wydawało się, że kwestia przebudowy utknęła w martwym punkcie. Jest jednak nadzieja – dzięki kontaktowi z Zespołem Szkół Muzycznych dowiedzieliśmy się, że projekt powoli zmierza ku realizacji. Oznacza to więc, że opiekuńczo-wychowawcza rola budynku, który od zawsze był związany z dziećmi i młodzieżą, będzie kontynuowana.

Gmach przy Rakowieckiej 21, projektu Władysława Kozłowskiego (współprojektanta m.in. Hal Mirowskich), powstał w latach 1899-1901 na zlecenie Warszawskiego Towarzystwa Dobroczynności, by stworzyć tam sierociniec dla dziewcząt. Jeszcze przed II wojną światową był siedzibą męskiego gimnazjum, które już po wojnie zostało przekształcone w dziewięcioklasową szkołę podstawową. Ostatnimi jego „lokatorami” były: Dom Dziecka nr 4 oraz Warszawskie Centrum Pomocy Rodzinie. Budynek ostatecznie opustoszał w 2009 roku i stan ten trwa do dziś, choć jak przekonaliśmy się osobiście, ma on często tymczasowych lokatorów w postaci ekip filmowych, które wykorzystują przepastne (jego powierzchnia to 8454 m2!) i charakterystyczne przestrzenie jako plan filmowy.

W rozmowie z administratorem budynku, Panem Robertem Michalskim, który w imieniu Zespołu Szkół Muzycznych nim zarządza, poznaliśmy kilka szczegółów dotyczących renowacji budynku. Konior Studio do końca bieżącego roku ma wykonać szczegółowy projekt przebudowy i rozbudowy obiektu. Następnie ma odbyć się proces przetargowy, który wyłoni wykonawcę wspomnianego projektu. Jak wspomniał Pan Michalski, ostatni z etapów jest dość żmudny i czasochłonny, co oznacza, że trudno określić jednoznacznie kiedy możemy spodziewać się odnowy i ponownego „ożycia” budynku.

Na koniec zapraszamy do zapoznania się z galerią przestawiającą przestrzenie i przekazującą nieco klimat dawnego sierocińca przy Rakowieckiej 21. W tym miejscu pragniemy podziękować Zespołowi Szkół Muzycznych za umożliwienie nam udokumentowania tej fascynującej „podróży” przez niezwykłe przestrzenie budynku. Jednocześnie mamy nadzieję, że w przyszłości będziemy mogli zrealizować fotoreportaż ukazujący budynek już po zmianach. Oby udało się to w niedługim czasie, ponieważ szczególnie elewacja budynku wymaga zdecydowanie pilnych prac rekonstrukcyjno-konserwacyjnych. Nie będziemy już jednak zdradzać większej liczby szczegółów. Obejrzyjcie sami!

Na koniec chcielibyśmy serdecznie podziękować twórcy bloga Odkrywca Warszawy za podpowiedź, gdzie szukać źródeł do powyższego artykułu. Z wielu z nich skorzystaliśmy – jak choćby z tego lub tego, jak równieć sporo informacji znaleźliśmy w tym artykule:

RAKOWIECKA 21 – NEOGOTYCKI GMACH SIEROCIŃCA

Tekst i zdjęcia: Izabela Wojtal